Szkoda, że nie mogę zatytułować tego tekstu Krynica & Krynica. Mimo to fajnie, że jest tytuł Skrwilno & Krynica. Wszystko wydarzyło się tak nagle. Przypadkowy list o moich letnich wyprawach był początkiem znajomości wtedy jeszcze z Panem Kubą Terakowskim. Następne listy były już w tonacji jakbyśmy się długo znali. Tak jak szybko nawiązuje się znajomości na szlaku turystycznym tak szybko nawiązała się i ta. Nagle jeszcze do niedawna nieznany człowiek, czyli ja dostaje zaproszenie do udziału w rajdzie rowerowym, no i jak tu nie skorzystać z tej życzliwości? Tym bardziej czytając relacje z Marszonów, bardzo mi się podobało podejście do turystyki i ludzi głównego animatora tych imprez. No i cóż rower naprawiłem i w drogę wyruszyłem.

 

            O wyznaczonej godzinie zobaczyłem na drodze do Skrwilna zrazu małe, potem powiększające trzy postacie rowerzystów, serce zabiło mocniej, czas nowej przygody zaczął się odmierzać. Powitanie, zdjęcie i w drogę, już we czwórkę. Kubę w pewnym sensie można powiedzieć znałem, Przemka w ogóle, Magdę też nie, mimo to czułem się normalnie. Przemek w zawadiacko przekrzywionym kasku prezentował się sympatycznie, Magda wyglądała na kruchą istotę, jednak fizycznie okazała się bardzo mocną zwłaszcza na finiszu odcinka trasy z Brodnicy do Budzisza, później dowiedziałem się, że biega w maratonach bardzo mi to zaimponowało.

 

            No, więc opisuję dalszą drogę już czterech rowerzystów, z których jeszcze przed kilkoma dniami nikt z nikim nie znał się osobiście, a poznali się dzięki Internetowi. Nie bez znaczenia w ich poznaniu był też stosunek do otaczającego świata. W Brodnicy okazało się na przykład, że nikt z nas nie ogląda telewizji… Jadąc w stronę Świedziebni po prawej stronie miałem obszary leśne tak mi bliskie - „moje małe Bieszczady”. Nie jest to lokalny patriotyzm, ale są to miejsca, w których spędziłem wiele czasu. Czasu na przemyślenia osobiste, czasu na doznania estetyczne, czasu wyciszenia i spokoju, czasu na nabranie dystansu do problemów dnia codziennego. Wystarczyło tylko wyjść z domu i być już w innym świecie. Mam tam takie miejsca, które Mickiewicz nazwałby świątynią dumania a ktoś inny ostoją.

 

            Ja jechałem wypoczęty, po reszcie było widać już trudy podróży. Rowery były zabłocone, Madzi dokuczało kolano, Kuba ciągle wkręcał żarówki, sposób na obolałe nadgarstki, które będą mu dokuczały do końca drogi. Przemek całą uwagę poświęcał mapie i gps'owi. Było to wyraźnie widać po tym jak usilnie próbowałem pokazać ciekawe miejsca w Brodnicy zaś on z wielką determinacją parł na kwaterę. Świadczyło to o jego zmęczeniu. Mimo to zdołałem coś tam symbolicznie pokazać. Niestety też to przeżywałem idąc Głównym Szlakiem Beskidzkim, w dwa tygodnie, gdy determinacja przejścia określonego dziennego odcinka zabierała czas i siły na inne doznania. Może należałoby stawiać sobie mniej ambitne cele? Mimo to w tym szaleństwie też jest metoda na nowe doznania. Skrwilno, ciekawy architektonicznie kościół. Na nim tabliczka, że to zabytek. Na przystanku autobusowym przekąska, ale bez wygód. Brak miejsc siedzących. Rozmowa na temat drzew i tu przez moją osobę upada mit dębu, którego żywotnością przebija zwykła lipa. Kuba jest rozczarowany. Mocny wiatr daje się w znaki, słońce zaczyna wychodzić chyba w ramach rekompensaty. Najpierw robi się dziura w niebie potem słońce chwilami już świeci by w końcu zrobić nasz wjazd na kwaterę radosny, wręcz triumfalny, w pełnym blaskiem zachodzącego słońca. Radość w Brodnicy była szczególna dla Kuby z racji powiększenia ekipy do pięciu osób przez szczególną Magdę z Gdańska. Wcześniej była Świedziebnia i też przekąska. Miałem wrażenie w tej podróży, że Madzia żywi się wyłącznie jabłkami i musli. A Przemek batonikami.

 

            Śmiesznie czułem się na kwaterze w Brodnicy. Miałem nocleg trzydzieści kilometrów od domu. Pół godziny samochodem. Półtorej godziny rowerem, sześć godzin pieszo. Mimo to byłem zadowolony, że dołączyłem tam do nich. Był czas na integrację. Magda, która do nas dołączyła to istna bomba energii i pozytywnego patrzenia na świat. Z początku chciałem wyjść na tak zwane miasto, ale nie miałem sumienia wyciągać nikogo. Przemek szybko padł ze męczenia, reszcie dokuczała zbyt wysoka temperatura. Gospodarze za mocno zadbali o nasze ciepło

 

            Jest świt i co? I pada deszcz, całe słońce wyświeciło się wczoraj. Mimo to nie jest źle, mam czas na wypicie swojej ulubionej porannej kawy i to w miłym towarzystwie. Pamiętam poranną kawę w Karłowie pod Strzelińcem w Górach Stołowych, pitą w towarzystwie kierowcy pewnej warszawskiej kolonii coś tam chyba z kręgów katolickich, był tam również dominikanin. Jak przystało na prawdziwych katolików przygarnęli i nakarmili nieznanego wędrowca, któremu wszyscy odmówili noclegu. Byłem tam tak krótko, a tak się z nimi zaprzyjaźniłem, że żal było rano odchodzić. Odchodząc obejrzałem się jeszcze do tyłu, a tam mój towarzysz porannej kawy machał mi ręką i odprowadzał wzrokiem. Zrobiło mi się ciepło na duszy mimo zaczynającego padać deszczu.

 

            W Brodnicy nie musiałem się odwracać moi towarzysze porannej kawy jechali razem ze mną. My jedziemy w stronę Bałtyku, a ludzie, którzy nas mijają jadą do najbliższego kościoła na niedzielną mszę. Rytuał, przywiązanie do tradycji, presja środowiska czy może wiara? Pewnie wszystkiego po trochu. Co nas prowadziło w stronę Bałtyku? Ja nie miałem wątpliwości.

 

            Jedziemy dość prędko, może ta zła pogoda nas pogania? Magdę ponosi, co rusz nie wytrzymuje i rozpędza się, pisałem wcześniej, że to bomba energii i radości z jazdy rowerowej. Kubie rozwiewa się peleryna i wygląda jak Batman na rowerze. W Dzierzgoniu zakupy, wcześniej przejeżdżamy przez tory w Suszu, którymi tak często jeżdżą Kuba i Magda między Krakowem a Gdańskiem. Za Dzierzgoniem Przemek wyciąga zapasową kamizelkę odblaskową, daje mi do ubrania. W Gdańsku zapomniałem mu oddać, tym samym zrobiłem sobie mimowolnie pamiątkę z tego rajdu bez jego zgody. Twierdzi, że ludzie się za mną oglądają, bo nie pasuję do reszty. Ma racje, ubieram się w nią i od razu czuję się lepiej, brakuje mi już tylko bocznych sakw i kasku. Lepiej za to nie czują się kierowcy, którzy są wprowadzeni w błąd moją nieświadomą mistyfikacją policjanta, kamizelka odblaskowa pod spodem czarna kurtka, czapka z daszkiem, a w ręku aparat - niepewnie zwalniają…

 

            Po drodze za Dzierżgoniem ruina byłej siedziby Napoleona. Przez Lidzbark też się przewaliła ta napoleońska zawierucha, zostały tylko szczątki ludzkie w ziemi. My robimy sobie zdjęcia na tle tej byłej świetności. Wcześniej kościół z siedemnastego wieku o ciekawej architekturze, ciekawostką jest lustro w przedsionku. Do czego służy? Do poprawy makijażu czy moherowego beretu? Tego nie wiemy, zostają dowolne interpretacje. Niezrozumiałe dla mnie też jest zwieńczenie iglicy, coś w rodzaju gwiazdy.

 

            Pędzimy dalej, dosłownie tak, że mijamy niepostrzeżenie granice województwa warmińsko-mazurskiego i pomorskiego - ja zauważyłem - Kuba nie. Do tego doszło, że finisz był w iście w kolarskim stylu. Ja z Przemkiem nie zasłużyliśmy na wieńce laurowe. Magda, Madzia i Kuba tak. W Budziszu taki sam wiatrak jak w Łąkorzu - ścięty murowany z cegieł stożek. Kwatera z wszelkimi wygodami. Może tylko zbyt dużo włączników, nikt sobie z nimi nie radzi. Trochę chciało mi się śmiać gdy Kuba upierał się, że nie chce spać w pościeli, właścicielka twierdziła, że będzie wygodniej, i wcale tu nie chodziło o cenę noclegu tylko o grzeczność z obydwu stron. Przyjechali barbarzyńcy na rowerach, co nie potrafią spać w pościeli tylko, że zamiast skór do spania mają śpiwory, ha, ha, ha!

 

            Magda musi nas opuścić, w poniedziałek czeka praca, a nas na szczęście czeka dalsza droga. Ja robię mały spacer po obejściu i odkrywam, że jest tam siedem ciągników, a mnie odkrywają dwa psy duże i groźne. Psy sąsiada, których się wszyscy boją, łącznie z naszą gospodynią, o listonoszu nie wspomnę, który nie wychodzi z samochodu, gdy ma doręczyć pocztę. Pyski otwarte warczące kilka centymetrów od moich nóg. Uwięzi brak. Taki mój los, iż nie byłem po raz pierwszy w takiej sytuacji, ale też nigdy nie zostałem pogryziony, mimo całej tragiczności zachowałem spokój i uszedłem nie napoczęty jak zwykle.

 

            Rano rozmowa z gospodynią, dowiadujemy się od niej, że gospodarstwo to było kiedyś niemiecką własnością, wielka polityka sprawiła, że byli właściciele musieli je zostawić, a dostał je w rekompensacie za pozostawione mienie na Ukrainie, ojciec obecnego właściciela. Jednak sentymenty kresowe były chyba tak mocne, że żoną obecnego właściciela została Białorusinka, dzisiaj nauczycielka języka angielskiego, której studia w Polsce pozwoliły poznać obecnego męża. Gdyby nie splot tych wydarzeń nie mielibyśmy tak miłego noclegu. Opowiada nam jeszcze historie niemieckich turystów, którzy konno jechali śladami pewnej niemieckiej hrabiny uciekającej przed frontem, opisała to w książce. Stała się ona przewodnikiem dla tych turystów. Książka stała się klamrą pewnych wydarzeń historycznych i sposobu na nową formę turystyki. Skąd ja to znam? :-). Powrót mojego dziadka z przymusowych robót wojennych, opowieść rodzinna, moja droga jego śladami, sto kilometrów w dwadzieścia dwie godziny… Kuby spacer dookoła Krakowa w niespełna dobę. W turystyce potrzebny jest motyw np. Krynica & Krynica.

 

            Jedziemy znowu we czwórkę, ale z komunikatów esemesowych wynika, że na nasze powitanie wyruszyła ekipa klubu rowerowego z Gdańska. Pogoda w miarę dobra, a biorąc pod uwagę prognozy, to miało być tragicznie. Potwierdziła się moja teoria, że telewizja kłamie… Wyraźnie widać, że jesteśmy już na Żuławach, jest płasko i pojawiają się rowy melioracyjne. Dociera do nas Tomek, sławny "Flash", człowiek maszyna, stworzony do jazdy rowerowej, który jak nie przejedzie dziennie trzystu kilometrów jest niespełniony. Wybitny smakosz makaronu. Reszcie nie udaje się nas dogonić.

 

            Gronowo Elbląskie - Madzia z przyczyn osobistych musi wracać do domu i tu kończy swój rajd  Po chwili zostawia nas także Tomek, czeka na Gdańską ekipę, Dwa, trzy, cztery, pięć, cztery, pięć, cztery, trzy taka była zmienna liczba rowerzystów w trakcie tej wyprawy. Mijamy kolejny most w kolejności: Kuba, Przemek i ja. Widzę jak Przemek się przewraca, za nim jedzie samochód… Na szczęście auto jedzie powoli. Z mojej optyki wygląda to strasznie. Tak blisko celu. Nieszczęście jest nieczułe, czyha w każdym momencie wykorzysta każdą sytuację zmniejszonej czujności (np. bliskość celu ), W drodze - o ironio - rozmawialiśmy o tym. Sytuacja totalnego zagrożenia życia jeszcze czekała na nas w Gdańsku.

 

            W Sztutowie jedzie dwójka rowerzystów, widać, że długodystansowych, pozdrawiam ich tak jak się pozdrawia na szlaku z ich strony uśmiech i też pozdrowienia, miło. Jedyni turyści rowerowi na całej trasie Krynica - Krynica, spostrzeżenie Kuby. Coraz więcej kanałów łąk, gdzieś tam w oddali Wysoczyzna Elbląska i sam Elbląg. Blisko coraz bliżej celu, jest już Zalew Wiślany, zaczyna padać deszcz, ale dla nas to już bez znaczenia, wyczuwalne napięcie może nie dla mnie, ponieważ mój udział w tej wyprawie był ograniczony. Zazdroszczę za to Kubie i Przemkowi :-(  Znam ten smak bliskości celu ciężkiej wyprawy. No może kiedy indziej będziemy wspólnie smakować osiągnięty jakiś cel…

 

            Pierwsza tablica „Krynica Morska” - jeszcze nie ta oficjalna, ale robimy pamiątkowe zdjęcia. No i jest ta właściwa huraaaaaaaa! Cel osiągnięty. TVN-enu brak, Superekspresu brak, kwiatów brak, mimo to atmosfera sympatyczna, podniosła, gratulacje w własnym gronie jest fajnie.

 

            Jedziemy dalej, mijamy ulicę, gdzie mamy nocleg. Jedziemy, danie główne skonsumowane teraz czas na deser. Zostało jeszcze osiemnaście kilometrów Polski i zarazem osiemnaście kilometrów Unii Europejskiej, „dalej już koniec, dalej już nic, skończyło się”, przypominają mi się słowa piosenki Kuby Sienkiewicza. Nam jeszcze został ten kawałek Polski.

 

            Piaski. Świnie, dzikie świnie łażą jak chcą, robią co chcą i wszystko mają w swym świńskim nosie. Ryją trawniki, fukają na ludzi. Nawet później już w Krynicy dostało się Kubie od takiej jednej świni, gdy rozmawiał przez telefon z tak zwanej budki, coś mu tam nafukała, o co jej chodziło niewiadomo. W końcu, co można się spodziewać od świni?

 

            Skończyły się Piaski i zaczęły się prawdziwe piaski takie, że nie można było jechać na rowerze. Jakoś dotarliśmy do szlabanu i to był już na prawdę koniec, granica, Moje przednie koło od roweru pod szlabanem jakby chciało jechać dalej. Na to jednak na razie nie pozwalają wielcy politycy tego świata. Licznik Kuby wskazał 844 km. Co kto miał, to zjadł, ja opiłem to sokiem grejpfrutowym. Oczywiście nieodzowne zdjęcia. Trochę smutno, już bez euforii wracamy.

 

            W Piaskach zakupy, znowu dzikie świnie chodzą i żrą żołędzie koło sklepu. Fotografuje je z bardzo bliskiej odległości, mają to w nosie, ani nie uciekają, ani  nie fukają  ryją i żrą, co tam znajdą. Krynica, ul. Nafciarzy 12, tam czekają na nas Oskar i Dorota rowerzyści z RWM’u gdańskiego. Dorota patrzy na mój rower i mówi „różowa strzała ", właściwe to jest on fioletowy, ale nie o to chodziło, Chyba w filmie „Różowa Pantera” występował taki samochód głównego bohatera o takiej nazwie. Moja różowa strzała sprawdziła się znakomicie. Później docierają Marek i Michał. Oryginalne osobowości. Jest wesoło, głównie za zasługą Michała. Tematy turystyczne, wiele ciekawych historii oraz praktycznych porad. Niestety, dopiero po ich odjeździe dowiaduję się, że Marek to ten Marek Zięba, którego znałem z Internetu. Marek piechur, superdługodystansowiec, z przyjemnością bym mu uścisnął rękę. Mam nadzieje, że będę miał jeszcze okazje to zrobić na przykład na Marszonie.

           

            Wieczorem już sam idę nad morze jest ciemno huk morza robi wrażenie. Siedząc nad brzegiem uświadamiam sobie kruchość człowieka wobec potęgi morza. Na zachodzie łuna Gdańska. Jutro tam zakończymy naszą przygodę.

 

            Jest rano, a ja jestem w Krynicy, zaraz wyjeżdżamy, ale jak tu jeszcze nie iść nad morze. Idę z Przemkiem obok latarni, byłem prawie przy wszystkich mają swój urok. Są częścią naturalnego wybrzeża morskiego. Kiedyś pewna dziewczyna w Beskidach (Agata z Łodzi), która samotnie od lat wędruje po górach powiedziała mi, że stare cerkwie i kapliczki są też częścią natury. Tak jak drzewa czy góry, przez te lata stały się jednością. Spacerujemy, „pstrykamy” ostatnie zdjęcia, zaczyna padać, nie przeszkadza mi to. Deszcz też jest częścią natury, a ja lubię całą naturę.

 

            Jedziemy mierzeją, po lewej zalew z charakterystycznymi sieciami na słupkach. Gdzieś tam za zalewem widać chyba Frombork. Mijamy miejscowości turystyczne, ale już bez turystów. Chociaż dla mnie osobiście sezon nad morzem to przed sezonem. Mam nadzieję, że nie jest to objaw starzenia się. Nie lubię tłumów w takich miejscach.

 

            Przeprawa promowa potem mostem pontonowym i już pełna cywilizacja. Jedziemy ulicą Benzynową. No i jest rafineria. Dalej jedziemy słynną „Siódemką”. Ktoś ją kiedyś nazwał „drogą śmierci". Jeździ nią Warszawa do Gdańska. Jacy są warszawscy kierowcy to wiadomo. Czy kierujący tirem, który by o mało nie zmiótł z tej "Siódemki" był Warszawianinem? Nie wiem. Z pewnością dużo nie brakowało, aby „Siódemka” była dla mnie, Kuby i Przemka „drogą śmierci”. Tir w swoim pędzie niemal otarł się o nas. Wrażenie niezapomniane. Swoją drogą to był tam zakaz jazdy rowerzystom, ale żeby od razu rozjeżdżać to przesada.

 

            Starówka w Gdańsku dla mnie chyba najpiękniejsza z miast, które znam, zatrzymaliśmy się żeby na nią popatrzeć. Spotkała nas tam, na zwieńczenie wyprawy miła niespodzianka - od nieznajomej Pani. Najpierw zapytała skąd jedziemy, aby po chwili przyjść do nas z pysznymi ciepłymi rogalikami. Przed chwilą otarliśmy się prawie o śmierć, by od razu po tym doznać gestu bezinteresownej ludzkiej sympatii. Takie jest życie.

 

Mariusz Rogoziński