CZTERY DNI W CHMURACH

Przyjechałem na Wantę we środę wieczorem. Nazajutrz miała odbyć się akcja liczenia kozic. Zostałem poproszony o wsparcie. Zgodziłem się chętnie.

Wstałem przed piątą. O szóstej byłem nad Morskim Okiem. O siódmej - nad Czarnym Stawem. Stamtąd, razem z Włodkiem skierowano mnie na Owczą Przełęcz. To niezwykłe miejsce, w grani pomiędzy szczytem Rysów, a Żabim Niżnym. Rezerwat ścisły, zamknięty nie tylko dla turystów ale także dla taterników. Pogoda była wymarzona. Nad głową słońce, błękit, obłoki, wiatr, a pod stopami trawa, kwiaty, mchy, porosty, skały. Z jednej strony przełęczy widać Czarny Staw i Morskie Oko, z drugiej - słowackiej - dwa Żabie Stawy. Znalazłem tam skałę - "moją" skałę. Usiadłem pod nią, oparłem się plecami o jej rozgrzaną ścianę i... zapomniałem o kozicach. Pochłonął mnie błękit. Porwał wiatr. Zamroczyło słońce. Zaczarował krajobraz. I pewnie siedziałbym tam do dzisiaj, gdyby nie Włodek, który przypomniał o naszej misji.

Łącznie, w rejonie Morskiego Oka zauważono dziesięć kozic. W tym aż cztery tegoroczne koźlęta. To cieszy - świadczy bowiem o odmładzaniu populacji.

Zszedłem nad Morskie Oko wciąż jeszcze odurzony atmosferą Owczej Przełęczy. Zupełnie bezbronny wobec kłębiącego się tam tłumu. Schroniłem się na piętrze schroniska. Wypiłem herbatę, wzmocniłem czymś słodkim. I stawiłem czoła ciżbie. Z trudem opierając się pokusie zejścia na Wantę i odpoczęcia w zaciszu naszej bazy. Późnym popołudniem wróciłem do schroniska na następną herbatę. Poszedłem do kuchni po wrzątek, który - tradycyjnie - serwuję tam sam sobie, aby nie fatygować obsługi. A w kuchni czekała na mnie niespodzianka. Dostałem olbrzymią (!) porcję "zepsutej" szarlotki. Czyli pokruszonych kawałków, których nie można sprzedać gościom. Usiadłem z herbatą i szarlotką na ławce nad Morskim Okiem. Było tam już dużo spokojniej. Wypiłem. Zjadłem. I postanowiłem nadmiar kalorii przyswojonych wraz z szarlotką, "spalić" na trasie wieczornego patrolu ścieżką dookoła Morskiego Oka. Aliści obok usiadła dziewczyna, która czekała na znajomych i zagadałem się. Gdy poszła, uznałem, że czas już wracać na Wantę. I wtedy na placu przed schroniskiem zobaczyłem księdza Józefa. To z nim byłem w zeszłym roku we Włoszech. Moja radość ze spotkania niemal nie miała granic. Zrozumiałem dlaczego "coś" nie pozwoliło mi ani wcześniej zejść na Wantę, ani pójść wokół Morskiego Oka. Niestety, pożegnaliśmy się po zbyt krótkiej chwili rozmowy, bo Józef spieszył się z podopiecznymi do Zakopanego. Poszedłem do schroniska aby oddać talerz po szarlotce i "poprawić makijaż". Miałem wszak nadzieję, że szybko uda mi się dogonić grupę. Nie doceniłem księdza Józefa. A przecież powinienem był pamiętać jak "biegał" po Rzymie. Zdesperowany zatrzymałem samochód jadący w dół. Powiedziałem kierowcy, że muszę dogonić turystę. I na Włosienicy zauważyłem "uciekinierów". Dalej schodziliśmy razem. Tuż przed Wantą, gdzie mieliśmy pożegnać się, ktoś zgłosił, że jedna z podopiecznych Józefa ma udar słoneczny - zawroty głowy i mdłości. Dziewczyna rzeczywiście wyglądała blado. I znowu w sukurs przyszedł mi samochód. Zatrzymałem auto, wysłałem chorą na dół, umówiłem się z Józefem w Lanckoronie i pożegnałem go, bo akurat mijaliśmy Wantę.

To był dobry dzień.

Następne dni też były udane. W piątek na Wiktorówkach, po raz pierwszy w życiu, samotnie uczestniczyłem w mszy świętej. W słoneczny sobotni wieczór okrążyłem Morskie Oko i nie spotkałem po drodze nikogo. Natomiast w niedzielę rano, na drodze do Morskiego Oka, spotkałem niedźwiedzia. A około południa, broniłem śmigłowiec na lądowisku nad Morskim Okiem, przed gawiedzią, usiłującą wejść pod wirnik.

Kuba Terakowski


Strona główna