Piąta Pielgrzymka Niecierpliwych - z Krakowa do Częstochowy, 165 km Szlakiem Orlich Gniazd, non stop - czyli z odpoczynkami, ale bez noclegów po drodze.

Poprzednio wędrowaliśmy Szlakiem Orlich Gniazd skracanym maksymalnie wszędzie tam, gdzie to możliwe. "Oszczędziliśmy" w ten sposób 30 km, potrzebując od 34 do 38 godzin na pokonanie całej trasy. Tym razem postanowiliśmy jeszcze "podnieść poprzeczkę" i podążać stricte za czerwonymi znakami. Modyfikację tę spowodowała po pierwsze chęć zobaczenia całego Szlaku Orlich Gniazd, a po drugie awersja do dróg asfaltowych, którymi prowadzi najkrótszy wariant. Poprzednio zatem pokonaliśmy 135 km, teraz czekało nas 165. Trasa miała być więc dłuższa o 30 km, to niewiele gdy wyrusza się z domu, po dobrze przespanej nocy, lecz bez porównania więcej, gdy "w nogach" jest już grubo ponad "setka", a snu brakuje od dwóch dób. Czy damy radę?

Na poprzednich Pielgrzymkach Niecierpliwych do mety docierała nie więcej niż połowa startujących, wtedy jednak zaproszenia do udziału były "otwarte", czyli zgłosić mógł się każdy. W efekcie na starcie pojawiały się czasem osoby, które w ogóle nie myślały poważnie o przejściu całej trasy, lecz zamierzały tylko sprawdzić jak daleko uda im się dojść. Ich skądinąd niebywale sympatyczna obecność powodowała, że kondycyjnie mocniejsza część grupy musiała wielokrotnie czekać na pozostałych. Wydłużało to czas przejścia i utrudniało dotarcie do celu tym, którzy rzeczywiście mieli taki zamiar. W tym roku postanowiłem więc, że Pielgrzymka Niecierpliwych przeznaczona będzie wyłącznie dla osób, które nie traktują jej jako poligonu doświadczalnego, lecz chcą dojść do samej Częstochowy i mają na to szanse. Zaproszenia wysłałem zatem tylko do kilkunastu znajomych uczestników Marszonów, lub poprzednich Pielgrzymek. Zgłosiło się osiem osób.

Pierwsza Pielgrzymka Niecierpliwych wyruszyła z Krakowa w piątek wieczorem, co było błędem, gdyż wędrowaliśmy przez noc, dzień i noc, czyli łącznie dwa periody ciemne i jeden jasny, dodatkowo startując po całym dniu pracy. Następne Pielgrzymki Niecierpliwych wyruszały w soboty o godz. 4.00 rano i dochodziły do Częstochowy w niedzielę po południu. To rozwiązanie było dobre na trasie liczącej 135 km, lecz po wydłużeniu do 165 spowodowałoby, że finiszowalibyśmy w nocy. Wiesiek zaproponował więc, że wyruszymy w sobotę o godz. 11.00 - po spokojnie przespanej nocy. I tak też zrobiliśmy.

Na starcie pojawia się sześć osób, zamiast zapowiedzianych ośmiu, brakuje Magdy i Jurka. Jurek - wiem - dopiero za kwadrans przyjedzie pociągiem z Lublina i będzie nas gonił, lecz Magda - czemu nie przyszła? Nie mam pojęcia. Chwilę później dzwoni telefon, to ona. Zatrzymali ją kontrolerzy, jechała "na gapę", bo kilka dni temu ukradziono jej dokumenty, w tym bilet miesięczny. Magda zaproponowała kontrolerom, że znajomi czekający na pętli potwierdzą jej tożsamość, tak aby mogła nie płacić mandatu za brak biletu, który przecież de facto posiada. W odpowiedzi usłyszała, że w obawie o własne bezpieczeństwo kontrolerzy nie zgadzają się na żadne spotkanie z jej znajomymi. Cóż, w gruncie rzeczy trudno się im dziwić, bo skąd mogli wiedzieć kto czeka na Magdę i jak zareaguje... A zatem mandat! Ten nieoczekiwany wydatek powoduje, że Magda musi uzależnić decyzję o stracie od tego, czy pożyczymy jej pieniądze na bilet powrotny z Częstochowy. Pożyczymy.

Ruszamy tuż po godz. 11.00, Szlak Orlich Gniazd rozpoczyna się na pętli tramwajowej Krowodrza Górka, pod tabliczką z napisem "Częstochowa - 165". Słońce stoi w zenicie, temperatura sięga 30 stopni, będzie ciężko...

Już przed Giebułtowem Witek zaczyna narzekać na odparzenie, którego pechowo nabawił się przed tygodniem. Ma zdarty naskórek i "żywe mięso" widoczne pod spodem. Michał przykleja Witkowi specjalny plaster na bąble, lecz ulga jest tylko chwilowa.

Na pierwszy dłuższy postój zatrzymujemy się przy Źródle Miłości, przy Bramie Krakowskiej, w Ojcowskim Parku Narodowym. Studiujemy harmonogram, który Michał przygotował dla nas. Uwzględnił w nim poszczególne punkty trasy i wyliczył godziny, o których powinniśmy mijać je, idąc średnim tempem 4.0 km/h lub 3,5 km/h. Wędrując wolniej potrzebowalibyśmy ponad 48 godzin na przejście całego Szlaku Orlich Gniazd, a dwie doby marszu uznaliśmy zgodnie za pułap naszych możliwości. Przy Źródle Miłości jesteśmy znacznie "przed czasem", lecz doskonale wiemy, że nie uda nam się utrzymać takiego tempa przez więcej niż kilkanaście godzin.

Zaskakujący jest tłum ludzi spacerujących po Ojcowskim Parku Narodowym, poprzednio nie spotykaliśmy tu nikogo. Dotychczas jednak przechodziliśmy tędy o świcie. Tłumów natomiast nie ma tam, gdzie Szlak Orlich Gniazd schodzi z głównej drogi, chwilami aż trudno uwierzyć, że jesteśmy tak blisko "cywilizacji". I - aż wstyd przyznać, bo myślałem, że znam tu wszystkie szlaki - są miejsca, które po raz pierwszy widzę na własne oczy.

Witek zostaje z tyłu, odparzenie dokucza mu coraz bardziej. Dzwonię do niego, umawiamy się, że Sułoszową przejdzie "na skróty" - czyli główną drogą, podczas gdy my pójdziemy dookoła przez Zadole Kosmolowskie, czyli tak, jak prowadzą znaki. W ten sposób Witek łatwo nas dogoni. Identycznie idzie też Jurek, który wyruszył z Krakowa trzy kwadranse później, niż my.

Szlak szerokim łukiem przez malownicze łąki omija Sułoszową. Pięknie tu, lecz słońce pomimo godziny dziewiętnastej, wciąż grzeje bezlitośnie.

Chwilę przed zmierzchem spotykamy Witka i Jurka, jesteśmy zatem w komplecie. Nie na długo jednak, gdyż Witek musi zrezygnować z dalszego marszu, odparzenie obejmuje już połowę stopy.

Zapada zmrok, jakaś pani pyta życzliwie dokąd idziemy i gdzie zamierzamy nocować. To zabawne, że mając w perspektywie całodobową wędrówkę, w ogóle nie potraktowaliśmy nadchodzącego wieczoru jako sygnału do poszukiwania dachu nad głową.

Rabsztyn wita nas czerwonym neonem z napisem "Karczma", nie sposób się oprzeć. Za nami cały dzień marszu, przed nami cała noc, zasłużyliśmy sobie na solidny posiłek. Zamawiamy jednak to, co można otrzymać najszybciej, aby przerwy w marszu nie wydłużać niepotrzebnie. Sklep obok jest zamknięty, więc butelki napełniamy woda z kranu i o wpół do jedenastej znowu jesteśmy w drodze. Karczma dudni nocnym życiem, właśnie rozpoczęła się dyskoteka.

Dzień wstaje niepostrzeżenie, o czwartej jest już jasno, przed siódmą jesteśmy w Pilicy, za nami 80 km marszu. Dorota skarży się na bolesną opuchliznę stopy, nie może iść dalej. Wiesiek nie zostawi małżonki w potrzebie, więc też rezygnuje z marszu. Wycofuje się także Michał, któremu pomimo doskonałej formy "siada psycha", nie wyobraża sobie marszu przez kolejną dobę "z hakiem". Żegnamy się z przykrością, zostaliśmy we czwórkę - Magda, Jacek, Jurek i ja. Wiesiek w nas wierzy, Michał już nie... Cóż, postaramy się dojść do Częstochowy, aby jednego nie zawieść, a drugiemu udowodnić, że zwątpił pochopnie.

O dziewiątej wchodzimy do Podzamcza. Tu, w naszej znajomej knajpce zawsze zatrzymujemy się na dłużej. Tym razem też jej nie omijamy, lecz przerwę skracamy do minimum. A wybór jest prosty: o tej porze zamówić można tylko jajecznicę. Dotychczas, gdy trasy Pielgrzymek Niecierpliwych miały po 135 km, w Podzamczu mijaliśmy połowę drogi. Dzisiaj połowa jest już za nami, lecz zmęczenie czujemy jak nigdy dotąd. I nic dziwnego, bo poprzednio przychodziliśmy tu po piętnastu godzinach marszu, a teraz - po dwudziestu dwóch. Wciąż jeszcze udaje nam się utrzymać średnie tempo marszu 4 km / godz., lecz wyraźnie widzimy jak prędkość nam spada.

Około godz. 13.00 mijamy setny kilometr marszu. Godzinę później, w Morsku, pozwalamy sobie na pierwszą drzemkę, śpimy cały kwadrans. Jurek wybiera inną formę regeneracji sił i przez ten czas bierze prysznic (sanitariaty w ośrodku wczasowym są ogólnodostępne).

W Zdowie uzupełniamy zapasy i zamiast wzorem ubiegłych lat udać się najkrótszą drogą do Niegowej, idziemy tak, jak prowadzą czerwone znaki - przez Bobolice i Mirów. Jest tu tak pięknie, że z wrażenia zupełnie zapominamy o zmęczeniu. Widok ze ścieżki prowadzącej "granią" w stronę Mirowa zapiera dech w piersiach. Jak to dobrze, że tym razem wędrujemy tędy!

Pod kościołem w Niegowej śpimy kolejny kwadrans, by w Ostrężniku wejść w następną noc. Drugą noc naszego marszu. Senność dopada nas błyskawicznie, lecz niespodziewana przeszkoda na szlaku natychmiast każe nam się obudzić: trafiamy na rozległy wiatrołom, znaków nie widać w ogóle, a plątanina ścieżek omijających pnie drzew przypomina po ciemku labirynt. GPS wrócił do Krakowa z Wieśkiem, Magdy "czołówka" odmawia posłuszeństwa, a baterie w mojej są już niemal zupełnie wyczerpane. Błądzimy na wpół po omacku, zmęczenie powraca i obezwładnia, ktoś sennie proponuje, by zdrzemnąć się tu do rana i za dnia poszukać wyjścia z pułapki. To byłoby dobre rozwiązanie, gdybyśmy mieli przed sobą znacznie krótszą drogę, lecz jeżeli teraz zatrzymamy się tu na kilka godzin, to jutro już żadną miarą nie dojdziemy do Częstochowy. W tej samej chwili Magda zauważa tablicę ścieżki dydaktycznej. Można przypuszczać, że szlak prowadzi tą samą drogą. W coraz słabszym świetle "czołówki" schodzę więc na wyczucie w dół wąwozu, wyławiając z mroku ledwie widoczne ślady, które - mam nadzieję - wydeptali za dnia turyści omijający wiatrołom. Intuicja mnie nie zawodzi, po kilku minutach zauważam znak szlaku. Wołam pozostałych i idę szukać następnego znaku. Odnajdujemy drogę. Tej nocy mobilizacja i konieczność skoncentrowania się na poszukiwaniu szlaku skutecznie rozbudza nas i pozwala przetrwać do świtu.

Szarzeje gdy wchodzimy do Zrębic, tu znowu śpimy przez kwadrans. Nadchodzą dwie najtrudniejsze godziny, po dwóch nieprzespanych nocach, półmrok mglistego poranka, wywołuje obezwładniającą senność. Zasypiamy w marszu, nie - nie w przenośni, lecz dosłownie. Idziemy gęsiego, w pewnym momencie dzwoni do mnie Jurek, który szedł jako ostatni i nie zauważył, że skręciliśmy. Pyta gdzie jesteśmy, bo nagle zniknęliśmy mu z oczu. Okazało się, że przespał skrzyżowanie ścieżek, zgubił szlak. Magda drzemie inaczej: widzę jak regularnie, co kilkanaście sekund zaczyna zwalniać, jej ruchy stają się coraz bardziej ociężałe, aż w końcu zatrzymuje się zupełnie. Stoi przez chwilę, budzi się i idzie dalej, aby za moment znów zacząć zwalniać. Ja mam inna strategię: co parę kroków otwieram oczy, sprawdzam czy Jacek jest z przodu i natychmiast zapadam w niebyt. Jak lunatycy docieramy do Olsztyna. Za nami 150 km marszu.

Jest godzina szósta, do sklepu przy rynku przywieziono właśnie świeże drożdżówki. Są przepyszne!

Stąd szlak prowadzi po dość ruchliwym asfalcie. Niefortunnie akurat teraz Jurek ma kryzys, obezwładniająca go senność powoduje, że zupełnie nieświadomie, co chwilę wychodzi na środek jezdni. Tak zataczając się może na kierowcach sprawiać wrażenie pijanego. Próbuję ostrzegać go o nadjeżdżających samochodach, ale w pewnym momencie sam zasypiam stojąc na jezdni metr od pobocza. To zaczyna być niebezpieczne. Z ulgą witamy skręt szlaku w stronę Gór Towarnych Dużych.

Schodzimy do Kusięt zauważając zgodnie, że całej naszej czwórce nogi poruszają się z prędkością niezależną od naszej woli, we własnym ociężałym rytmie i wszelkie próby przyspieszenia, już po kilku krokach kończą się porażką. Mam wrażenie, że to już nie my decydujemy o tempie marszu, lecz nasze nogi, idące własnym rytmem. Zastanawiam się co by było, gdyby zupełnie odmówiły posłuszeństwa? Średnie tempo marszu już dawno spadło poniżej czterech kilometrów na godzinę...

Bliskość celu dodaje nam jednak skrzydeł. Zielona Góra to ostatnie wzniesienie przed Częstochową, dotychczas omijaliśmy jej szczyt, idąc ścieżką prowadzącą u podnóża, lecz Szlak Orlich Gniazd prowadzi przez sam wierzchołek. Od samego Krakowa nie opuściliśmy znaków ani na chwilę, więc i teraz nie ulegamy pokusie.

Po dokładnie dwóch dobach marszu mijamy administracyjną granicę Częstochowy, godzinę później jesteśmy na Starym Rynku, gdzie kończy się Szlak Orlich Gniazd, a po następnej godzinie wspinamy się na Jasną Górę.

Z autobusu relacji Częstochowa - Kraków wysiadamy jako ostatni, niepewni czy w ogóle uda nam się wstać z naszych siedzeń. Wstajemy!

Do domu wracam Plantami... Na piechotę...