Marian Bała - nestor polskich himalaistów


Zwykłeś mawiać, że wspinać zacząłeś się w czasach, gdy czekan służył tylko do wykuwania stopni w lodzie.

Tak, w roku 1949.

A do czego służy teraz?

Kształt czekana zmieniał się razem z jego funkcjami. Na początku była to właściwie tylko laska, kij alpinistyczny, służący głównie do podpierania się. Potem ewoluował. Mój pierwszy czekan był prosty i długi: sięgał ziemi gdy stojąc trzymałem go w ręce. Ostrze przy wykuwaniu stopni łatwo wbijało się w lód, ale też bez trudu można było je wyciągnąć. W tym przypadku była to zaleta, w innym byłaby wada; o tym za moment. Drugą jego funkcją była asekuracja: metrowy kij wbity po ostrze w śnieg, zapewniał niezwykłą stabilność. A wracając do wad: obecnie czekan służy do wspinania się po lodowcach, więc po wbiciu nie może łatwo wychodzić. Zapobiega temu ostrze w kształcie wygiętego dzioba z ząbkami, które działają jak haczyki. Szarpanie powoduje, iż zakleszczają się mocniej. Aby taki czekan wyjąć należy unieść go do góry, stosując zasadę dźwigni. Samo stylisko też zmieniło kształt, teraz większość jest łukowata. Nową modą jest używanie czekana (i raków) do wspinaczki skalnej, gdzie ostrze (tudzież przednie zęby raków) zahacza się w szczelinach zbyt małych, aby mogły stanowić chwyt. Nie ma natomiast czekanów uniwersalnych, służących równocześnie do wykuwania stopni, asekuracji oraz wspinaczki.

Skąd to Twoje wyjątkowe upodobanie do czekanów?

Rzekłbym raczej, że do lodowców, po których bez czekana nie sposób się poruszać.

A czym lodowce tak Ciebie zafascynowały?

Cóż, zimowa wspinaczka po skałach właściwie tym tylko różni się od letniej, że w styczniu palce marzną, a w lipcu - nie. Natomiast na lodowcu, jedna i ta sama droga nigdy nie wygląda tak samo. Lodowce ewoluują, zmieniają się, żyją, rzadko panuje na nich cisza, wciąż słychać pękanie szczelin, kruszenie brył, osypywanie, tąpnięcia, chlupot. Kocham lodowce, bo są jak kobiety...

Zimne?

Nie, zmienne i pełne niespodzianek. Ale dziewczyny też lubię... (śmiech).

Pamiętasz swoją pierwszą...

Miłość?

Nie, wspinaczkę po lodowcu.

Oczywiście. To było Chamonix, na Lodowcu Bossons, w roku 1956. Wawrzyniec Żuławski powołał mnie wtedy na obóz alpinistyczny; to było dla mnie ze wszech miar ogromne przeżycie. I dlatego, że byłem wówczas zaledwie młodym, dobrze zapowiadającym się talentem. I dlatego, że mało kto wyjeżdżał wtenczas na Zachód. Lodowiec Bossons jest od samej krawędzi bardzo stromy, więc trudno postawić już pierwszy krok. Pamiętam jak zaskoczył mnie tam sam lód: tatrzański - a nie znałem jeszcze innego - po uderzeniu czekanem odpryskuje od ściany, natomiast alpejski - ani drgnie. Dzięki temu dość szybko poczułem się na Bossons tak pewnie, jak w domu; miałem już przecież opanowaną sztukę poruszania się po terenie trudniejszym.

Czy Twoja miłość do lodowców była odwzajemniona?

Tak, nigdy nie wpadłem w szczelinę, nigdy most śnieżny nie załamał się pode mną. Ale kilkakrotnie lodowce próbowały zatrzymać mnie na dłużej. Zapewne z sympatii... (śmiech).

Zatrzymać? W jaki sposób?

Przez trzy godziny szukałem zejścia z Lodowca Hispar, w Karakorum; na Spitsbergenie błądziłem znacznie dłużej. Wracając z Hispar, aż wstyd się przyznać, popełniłem szkolny błąd. Rano, gdy wchodziłem na lodowiec, potok oddzielający go od moreny był płytki, a woda płynęła ospale. Hispar tak zauroczył mnie, że zbyt późno przypomniałem sobie o odwrocie i gdy dotarłem na krawędź (a dzień był ciepły, więc lód topił się intensywnie), ta wąska struga zamieniła się w rwącą rzekę. Nie odważyłem się jej przekroczyć, w identycznej, na Lodowcu Baltoro utopiła się moja koleżanka. Musiałem zabiwakować, chociaż nie byłem na to przygotowany. Przeprawiłem się nazajutrz, gdy nocny mróz ponownie skuł wodę. Innym razem z lodowca nie chciały wypuścić mnie penitenty.

Penitenty? Penitent to osoba przystępująca do spowiedzi.

Zgadza się, ale tak nazywane są też charakterystyczne twory lodowcowe, powstające tam, gdzie klimat jest suchy, a opadów niewiele; w miejscach, gdzie topnienie spowodowane jest przez słońce, a nie przez względnie wysoką temperaturę powietrza. Penitenty o odpowiedniej wysokości rzeczywiście przypominają kształtem tłum klęczących ludzi. Ich rozległe pola potrafią poważnie utrudnić marsz, gdyż poszczególne bryły lodu stoją zbyt blisko siebie, aby przeciskać się pomiędzy nimi, natomiast przebijając się można wyzionąć ducha. Słońce na lodowcu płata też inne dziwne figle, na przykład rozgrzewając leżące na powierzchni kamienie powoduje, że lód dookoła wytapia się szybciej, lecz ocieniony obszar pozostaje zamarznięty. W efekcie, w miejscach tych, po pewnym czasie tworzą się tak zwane grzyby lodowcowe, których nóżkę stanowi lodowy filar, a kapeluszem jest kamień. Analogicznie, namioty rozbite przez wiele dni w tym samym miejscu, powoli zaczynają górować nad okolicą, stojąc każdy na własnym, lodowym piedestale. Niekiedy słoneczne wybryki bywają wręcz żenujące. Obok bazy zawsze wyznaczone jest miejsce, w które chodzimy się załatwiać. Kiedyś, wracając po szczególnie długiej nieobecności - a było wówczas wyjątkowo ciepło - z zakłopotaniem zobaczyliśmy, że wszystkie nasze kupy - starannie przysypane śniegiem przed kilkoma dniami - są efektownie wyeksponowane na niewielkich, lodowych postumentach... (śmiech). Mechanizm ich powstania był identyczny jak lodowcowych "pieczarek". A wracając do penitentów: pierwszym Polakiem, który je zobaczył (w Andach, w roku 1933) był Wiktor Ostrowski. Ciekawie napisał o tym w książce "Śniegi Pokutujące", polecam.

Zbieżność nazwy z "pokoleniem pokutników" jest przypadkowa?

Absolutnie. Pokutnikami nazywano nieformalna grupę osób, wspinających się podczas okupacji w podkrakowskich skałkach. Tatry były wówczas niemal niedostępne, więc część taterników, z braku innych możliwości, jeździła w skałki, lecz część bojkotowała je, uważając wspinaczkę skałkową za dyshonor, gdyż - jak twierdzili - jedynym celem wspinaczki może być zdobycie szczytu. W Bolechowicach, w wylotu doliny, mieszkała staruszka, u której przechowywano sprzęt. To ona, patrząc na młodych ludzi pobrzękujących hakami, zapytała kiedyś - a za jakie winy Wy tak tutaj pokutujecie? I to ona - dzisiaj już anonimowa i zapomniana - jest autorką tego określenia.

Rozmawialiśmy o penitentach, pokutnikach, czas więc może na Pater Noster?

Po łacinie to - rzecz jasna - Ojcze Nasz. Natomiast w skałkowym żargonie oznacza ścianę, na której trzeba złapać pętlę lub hak, aby ją przejść. W klasycznej wspinaczce hak służy wyłącznie do asekuracji, natomiast w technice sztucznych ułatwień, wykorzystywany jest też czynnie. Określenie "paternoster" informuje zatem o znacznej trudności drogi.

Jak trafiłeś w góry?

Wszystko zaczęło się od narciarstwa biegowego, które za młodu trenowałem z wyjątkowym upodobaniem. Kiedyś jednak koledzy namówili mnie, abym wraz z nimi zapisał się na kurs wspinaczkowy organizowany przez Klub Kolejarza. Użyli przy tym argumentu, któremu musiałem ulec: chodź, będą fajne dziewczyny - powiedzieli. To poszedłem. Po jakimś czasie dziewczyny odeszły, ale ja zostałem. Moim pierwszym instruktorem był Adam Lenczowski, który - nie wiedzieć czemu - miał pseudonim Pingwin. Nic więc dziwnego, że szkolony przez Pingwina polubiłem lodowce... (śmiech). Adam, widząc jak wspinam się w skałkach i znając moje upodobanie do zimy, pominął letni etap kursu w Tatrach i od razu zabrał mnie tam w styczniu. Pierwszą drogą, którą przeszedłem była północna ściana Mnicha. I tak się zaczęło. Byłem na wielu wyprawach w Alpy, Hindukusz, Pamir, Himalaje, na Kaukaz. Nawet wyliczyć ich nie sposób. Moją specjalnością było wprowadzanie w góry "nowych". Krzysztof Wielicki, po raz pierwszy wśród wysokich szczytów był właśnie ze mną. Już wtedy wspinał się genialnie.

Poprzestałeś na stwierdzeniu, że dziewczyny lubisz jak lodowce?

Ależ skąd! Bardzo chętnie wspinałem się z białogłowami. Są delikatniejsze, nie "rzucają tak mięsem", łagodzą obyczaje, Poza tym zwykle mają mniejsze ambicje, więc... doskonale nadają się do asekurowania, nie pchają się na prowadzenie... (śmiech). Gdy jakąś drogę pokonałem z dziewczyną, to wiadomo było, że ją rzeczywiście przeszedłem, a jeżeli z facetem, to można było przypuszczać, iż zostałem "przeciągnięty". Na kursach, gdy już sam zostałem instruktorem, często przydzielano mi dziewczyny. Może dlatego, że dobrze się z nimi dogadywałem? Byłem cierpliwszy i bardziej wyrozumiały od większości kolegów. Nie nalegałem też na pokonywanie coraz trudniejszych dróg; jeżeli kursantka na ściance zaledwie "czwórkowej" czuła się jak na "szóstce", to na tym poprzestawaliśmy. Wychodzę z założenia, że satysfakcja i emocje są ważniejsze od rzeczywiście pokonanych trudności. To oklepane stwierdzenie, ale naprawdę każdy ma swój Everest. Każdy inny. I niektóre w skałkach.

A gdzie jest Twój Everest?

To chyba północna ściana Dych Tau, pokonana w dobrym czasie i stylu, chociaż w trudnych warunkach. Albo Czatyn Tau, z Henrykiem Furmanikiem i Maciejem Popko. Cała ściana ma blisko tysiąc metrów wysokości, z czego dolna połowa jest lekko przewieszona. Po kilku godzinach wspinaczki rozpętała się burza, istne piekło, nigdy w życiu nie widziałem podobnego! Urwisko momentalnie zamieniło się w wodospad, toczący drobne kamienie, do dziś zostały mi stamtąd na pamiątkę dwie blizny na głowie; bo niestety, wtedy jeszcze nie używaliśmy kasków. Wycofaliśmy się kompletnie przemoczeni, z plecaka wylałem wodę jak z wiadra. Zapadł zmrok, nie mieliśmy śpiworów, gdyż nocleg zaplanowany był w ścianie, gdzie nie sposób się położyć. Nasze kurtki puchowe można było wyżymać. Owinęliśmy się więc płachtą, wewnątrz której rozpaliłem kocher, aby się ogrzać... Zapadłem w drzemkę, potrąciłem palnik, spirytus wylał się, płachta o mało nie spłonęła. Nad ranem złapał mróz, nie zauważyłem, że płachta zsunęła mi się z butów, odmroziłem palce. Koszmar! Ale najładniejszy ze szczytów, które zdobyłem - Uszba - też znajduje się na Kaukazie. Towarzyszył mi tam Jurek Krajski, od którego kilka lat później dostałem kartkę z zaświatów...

Skąd?

Jurek wysłał mi pocztówkę z Dolomitów w przeddzień wyprawy na Filar Wiewiórek, gdzie zginął. Wiadomość o jego śmierci dotarła do mnie szybciej, niż widokówka. Dreszcz przeszedł mi po plecach, gdy znalazłem ją w skrzynce... Sam kiedyś z zaświatów zadzwoniłem do żony, gdy Wolna Europa poinformowała o wypadku w Hindukuszu, podając tylko jedno nazwisko: moje... Tymczasem jednak na Uszbie cieszyłem się doskonałą pogodą i wspaniałymi widokami. Zrobiłem tam zdjęcie, które zostało nagrodzone na Wystawie Fotografii Górskiej w Madrycie. Z przyjemnością wspominam też wejście na Ararat, chociaż o mało się tam nie utopiłem.

Na Araracie? Przecież tam łatwiej umrzeć z pragnienia.

Wybrałem się na wycieczkę chyłkiem, bo mieszkający u podnóża Kurdowie zmuszają do wynajęcia przewodnika. A na co mi przewodnik, sam mógłbym nim być. Starannie omijałem więc osady. Na szczycie, z powodu mgły nie mogłem zrobić zdjęcia, więc na dowód, iż naprawę zdobyłem wierzchołek, wyryłem na stojącym tam trójnogu napis "tu był Bała". Traf chciał, że kolega wszedł na Ararat kilka dni później; jakież było jego zdumienie, gdy zobaczył tam mój autograf... (śmiech). W drodze powrotnej złapał mnie zmrok, schodziłem po ciemku, aby światłem latarki nie zdradzić swojej obecności. Niebo było rozgwieżdżone, step płaski jak stół, w oddali widziałem reflektory aut na drodze, do której zmierzałem; maszerowałem więc szybko i beztrosko... Aż do momentu, gdy nagle straciłem grunt pod nogami i wpadłem do wody! Miałem szczęście, bo sięgała mi tylko do brody. I miałem pecha, bo - jak się później okazało (na wszelki wypadek zabiwakowałem do świtu) - była to jedyna szczelina z wodą na całym płaskowyżu... Nawet najlepszy kurdyjski przewodnik nie zaprowadziłby mnie do niej tak precyzyjnie... (śmiech). Do trudniejszych, a mniej przyjemnych dróg, które pokonałem, zaliczam też wejście na Gęsi Szczyt (Gnalberget) na Spitsbergenie. Chyba nikt nie powtórzył tej drogi, umieściliśmy tam fiolkę z nazwiskami, adresem i prośbą do znalazcy o kontakt, ale dotychczas nikt się nie odezwał.

A co takiego nieprzyjemnego było na tej drodze?

To pionowe urwisko wysokości sześciuset metrów, wynurzające się wprost z wody. Na dwustu dolnych metrach gnieżdżą się ptaki, więc każdy stopień, na którym można stanąć i każda szczelina mogąca służyć za chwyt, są wypełnione odchodami. Nie muszę chyba mówić więcej...

Czy zdobyłeś jakiś ośmiotysięcznik?

Nie, byłem na to za stary. Szczyt mojej formy przypadł na okres, gdy Polacy jeździli w Hindukusz, dopiero przygotowując się do serii słynnych, wielkich wypraw w Himalaje. Wprawdzie mój rówieśnik, Andrzej Zawada jeździł w góry najwyższe, lecz jako kierownik, a nie członek ekspedycji. Ja najintensywniej eksplorowałem właśnie Hindukusz, uczestniczyłem w pięciu wyprawach, zdobyłem kilkanaście siedmiotysięczników, w tym kilka dziewiczych. O ile mi wiadomo, w tamtej okolicy, przed nami był tylko Marco Polo. Nadaliśmy tam połowę nazw geograficznych, bo miejscowi o każdym wzniesieniu mówili tylko "kohe", czyli góra. Przyjęliśmy zasadę, że najwyższy szczyt w otoczeniu danej doliny, powinien nosić nazwę najbliższej wioski. Czyli na przykład: osada Szachaur i szczyt Kohe Szachaur. Przy niższych pozwalaliśmy sobie na nieco więcej swobody - wierzchołek w kształcie ostrza nazwaliśmy Ostrym Szczytem, czyli tłumacząc na język lokalny - Kohe Tez. Dzisiaj wszyscy korzystają z map, my wówczas rysowaliśmy mapy sami. To niebywałe przeżycie!

Ile Ty właściwie masz lat?

Osiemdziesiąt cztery.

Kiedy ostatnio byłeś na lodowcu?

W sierpniu, pod Piz Bernina. Rokrocznie jeździmy grupą staruszków na jakiś lodowiec, taką mamy tradycję.

A w Tatrach?

Na spotkaniu seniorów w Morskim Oku. Schronisko jak zawsze pękało w szwach, lecz Tatry są coraz bardziej opustoszałe.

Opustoszałe? Ponad dwa miliony turystów rocznie, a Ty mówisz opustoszałe? Cóż to za herezje?

Tłumy wędrują asfaltem do Morskiego Oka, oblegane są Rysy, kolejki tworzą się pod Giewontem i na Orlej Perci, Doliną Kościeliską drepcze "stonka", tłoczno bywa i na innych szlakach, ale taternika trudniej teraz spotkać w Tatrach, niż niedźwiedzia.

Czemu?

Bo nauczyły się poszukiwać jedzenia w miejscach odwiedzanych przez turystów.

Pytałem o taterników.

Bo wyjazd w Tatry kosztuje tyle samo, co w Alpy, a dróg wspinaczkowych jest tam bez porównania więcej. U nas, względnie duży ruch panuje jeszcze na kultowych ścianach Mnicha, Kazalnicy, czy Zamarłej Turni, lecz zimą na "Mięguszach" próżno już wypatrywać człowieka.

Ilu wspinaczy przeszkoliłeś?

Dwustu, może trzystu? Kursy prowadziłem nieprzerwanie od roku 1954 do 2008, a w każdym uczestniczyło po kilka osób. Wszyscy, odpukać, żyją... I całe szczęście, bo góry są po to, aby w nich żyć, nie umierać.


Jakub Terakowski



Wywiad opublikowany w miesięczniku n. p. m. nr 1/2015. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie wymaga zgody autora oraz Redakcji.