Anna Świsterska i Remigiusz Duda - Chrzanowski, gospodarze Bacówki PTTK pod Bereśnikiem

Szlak prowadzący pod Bereśnik wyznaczają bardzo nietypowe drogowskazy, na jednym z nich, kilkaset metrów poniżej przeczytałem: "uśmiechamy się i idziemy dalej".

REMIK: A na tabliczce najbliższej schroniska napisaliśmy "jest dobrze".

No, ale akurat ten znak wskazuje kierunek przeciwny: w dół, zamiast do Waszych drzwi. Czemu?

ANIA: Bo nasze drogowskazy niosą swoje przesłanie w każdą stronę świata.

A pod Bereśnikiem jest dobrze?

REMIK: Staramy się, aby było jak najlepiej. Jest dobrze, gdy turyści czują się u nas jak goście, a nie jak klienci. Jest dobrze, gdy i my jesteśmy z ich wizyt zadowoleni. Jest dobrze, gdy czujemy się przygotowani do zimy i wiemy, że mamy szansę ją przetrwać.

A ile zim udało Wam się tu przetrwać?

ANIA: Trzy, przed nami czwarta.

Pierwsza oczywiście była najtrudniejsza.

REMIK: Oczywiście. Ania poświęciła się wtedy bez reszty studiom, więc właściwie całkiem sam musiałem prowadzić schronisko. Szczęśliwym trafem zatrzymał się tutaj na cały miesiąc turysta, który nie płacił za noclegi, lecz w zamian mi pomagał. Mogłem więc o szóstej rano spokojnie zejść do Szczawnicy z plecakiem, po zaopatrzenie.

Nie miałeś tu wtedy jeszcze samochodu?

REMIK: Nie, dopiero po pierwszym weekendzie majowym udało nam się go kupić.

Tego olbrzymiego "Land Cruisera", który parkuje pod oknem?

REMIK: O nie, to jest już nasze trzecie auto na Bereśniku - bardzo ciekawy egzemplarz.

A co w nim takiego ciekawego?

REMIK: Ten model był prawie niedostępny w Europie, produkowano go na rynek islandzki, australijski, arabski i północnoamerykański, skąd sprowadzany bywa przez pasjonatów. Po Polsce jeździ nie więcej niż dziesięć takich aut. Jestem członkiem forum internetowego tlc.org.pl oraz klubu skupiającego użytkowników tej marki.

Samochody terenowe nie cieszą się sympatią turystów...

REMIK: I ja też nie lubię ich w górach, sam nigdy nie wyjechałem powyżej schroniska. Zorganizowaliśmy tu kiedyś spotkanie klubowe, od razu uprzedzając uczestników, że pod Bereśnik będą mogli wjechać tylko na początku zlotu, natomiast po okolicy trzeba poruszać się pieszo. I nikogo to nie zniechęciło, nikt nie złamał warunków umowy.

Ale wjechali tutaj nielegalnie.

REMIK: Legalnie, pod schronisko prowadzi droga publiczna. Bardzo żałuję, że nie wiedział o tym pewien starszy Pan, który próbował kijkami porysować mi karoserię oraz turyści celowo blokujący mi przejazd. Najtrudniej jest zimą, gdy nasi goście, zamiast iść szlakiem, schodzą do Szczawnicy drogą, bo jeżeli raz stanę jadąc pod górę...

To już nie ruszysz...

REMIK: Ruszę, ale w dół. A o pomstę do nieba woła bezmyślność rodziców, którzy puszczają tą drogą dzieciaki na sankach. Do dzisiaj pamiętam rozpędzonego brzdąca, który wyjechał mi nagle zza zakrętu wprost na “czołówkę”. Pięciolatek kontra dwie i pół tony “żelastwa”...

Kto wygrał?

REMIK: Zremisowaliśmy, każdy w swojej zaspie.

ANIA: Auto w schronisku jest narzędziem równie ważnym jak młotek. I bez jednego, i bez drugiego trudno się obejść.

REMIK: A ja lepszego “młotka” nie miałem nigdy. Przeznaczony jest wprawdzie do podróżowania, lecz jako “kartofelwagen” też spisuje się znakomicie.

ANIA: Zawsze podziwialiśmy Szymona Kreczmera, który potrafił prowadzić Krawców Wierch bez samochodu. Wynajmował dwóch górali, konie, furmankę i w ten sposób wywoził całe zaopatrzenie.

Jak tu trafiliście?

REMIK: Wiele lat temu powiesiłem krawat w szafie i postanowiłem, że już nigdy więcej go nie założę. Nie wiedziałem jednak co mam ze sobą zrobić, wiec pojechałem do Wieśki Ignaszewskiej, prowadzącej Chatkę Górzystów. Tam stwierdziłem, że proste, codzienne czynności, jak porąbanie drewna, rozpalenie w piecu, obsłużenie turystów, sprawiają mi większą radość, niż kalkulowanie wyrobów stalowych o wartości kilkudziesięciu tysięcy euro. Potem pracowałem na Krawców Wierchu, Wierchomli, Cyrli oraz na Hali Łabowskiej - często jako wolontariusz - czyli tylko za "przyjemności dnia codziennego". Wtedy poznałem Anię, która była wówczas zatrudniona na Wierchomli.

ANIA: Nadal mam do niej tak ogromny sentyment, że po odejściu Artura Niemczyka (ówczesnego gospodarza bacówki - przyp. red.) już nigdy później tam nie byłam. Czułabym się obco stojąc z drugiej strony okienka i nie mogąc wejść do kuchni. A nie chcę czuć się obco w miejscu, które przez długi czas było moim domem. Właśnie dlatego zadedykowaliśmy Arturowi zajęcie trzeciego miejsca w Waszym poprzednim rankingu.

REMIK: Potem już razem trafiliśmy na Bene, czyli do chałupy prowadzonej przez Szczep Szarej Siódemki z Krakowa.

ANIA: Rano jadaliśmy śniadania z widokiem na Tatry, a wieczorem kąpaliśmy się spoglądając na Babią Górę.

REMIK: Znalazłem starą wannę, ustawiłem na polanie i skoro świt napełniałem wodą. Jeżeli dzień był słoneczny, to znakomicie się nagrzewała. Na Bene poznałem Piotra, poprzedniego gospodarza schroniska pod Bereśnikiem, który po blisko dziesięciu latach prowadzenia go, postanowił zejść na dół. Zawiadomił nas o tym, wystartowaliśmy w przetargu, udało nam się wygrać i tak oto trafiliśmy tutaj.

A chętnych, poza Wami, było dużo?

ANIA: Tylko trzy osoby. Może dlatego, że Bereśnik jest słabo znany? Sama pochodzę ze Starego Sącza, czyli dość bliskiej okolicy i chociaż zawsze sporo wędrowałam po górach ze znajomymi, to jednak nikt z nas, nigdy wcześniej nie słyszał o tym schronisku.

REMIK: Przyszliśmy tu w trudnym momencie, bo jesienią.

Ale większość schronisk jest przekazywanych po sezonie letnim.

ANIA: Tak, to prawda, bo wakacje są jedynym okresem gdy gospodarze mogą rzeczywiście trochę zarobić. Zwróć proszę uwagę na pewien paradoks: Ci, którzy prowadzą schronisko nieprzerwanie, muszą wszystkie pieniądze odłożone latem, wydać na utrzymanie obiektu zimą. De facto więc schronisko przynosi gospodarzom rzeczywisty dochód tylko przez ostatnie wakacje przed odejściem, bo tylko te pieniądze mogą sobie zatrzymać.

Kto Was tutaj odwiedza najczęściej?

REMIK: Latem najwięcej jest u nas kuracjuszy, przychodzących na spacery ze Szczawnicy. Pomstuje na nich wielu turystów, aspirujących do miana "prawdziwych", narzekając, że muszą znosić obecność “stonki” na szlakach i w schroniskowych jadalniach. Należy jednak zawsze pamiętać o tym, co dało początek turystyce, a były to właśnie krótkie spacery po okolicach uzdrowisk. Warto też uświadomić sobie, ze dla emerytów ze szczawnickich sanatoriów, wycieczka na Bereśnik to już jest przygoda i przeżycie. A starość czeka przecież każdego, kto jej dożyje...

Nie samymi emerytami Bereśnik jednak stoi.

REMIK: Po sezonie nieco więcej jest turystów z plecakami, którzy bardzo szybko stają się przyjaciółmi naszego domu. Czasem przychodzą na jedną noc, zostają na trzy, po tygodniu wracają znowu, a dwa lata później przyjeżdżają z pociechą, chwaląc się, że poczęta została w pokoju numer sześć.

Dlaczego akurat tam?

REMIK: Bo ten pokój nazywamy "Zbereśnikiem", a magia nazwy zobowiązuje... (śmiech)

Inne pokoje też mają swoje nazwy?

ANIA: Zostały nam jeszcze dwa bezimienne. Na naszym blogu trwa właśnie konkurs na najlepsze nazwy dla nich. Nagrodą główną jest dzień na zmywaku, a za drugie miejsce przewidujemy pomoc przy obieraniu kartofli... (śmiech)

Czy przyjaciele domu nie płacą za pobyt?

ANIA: Płacą - oni czują się do tego zobligowani, gdyż to jest ich wkład w utrzymanie schroniska, a my rozliczamy się z nimi bez skrupułów, bo nie możemy sobie pozwolić na zapełnienie wszystkich pokoi "waletami"

REMIK: Lokalizacja schroniska niestety nie jest naszym atutem, bo jeżeli od dworca PKS w Szczawnicy dzieli nas tylko parę kilometrów, to przeciętny turysta nie zakończy tutaj wycieczki, którą rozpoczął przed godziną. Natomiast schodzący z gór - o ile nie jest bardzo późno - pójdzie prosto do autobusu.

Robicie jednak wszystko co w Waszej mocy, aby nie poszedł...

REMIK: Zawsze jesienią zapraszamy na OSPĘ, czyli Otwartą Scenę Piosenki Autorskiej. Naszymi stałymi gośćmi są Włodek Mazoń oraz grupa ADSU, występował tutaj też Maciek Czernecki, Łukasz Jędrys i Antoni Kamiński.

ANIA: A na końcu zawsze gra i śpiewa sam Remik.

REMIK: Czego później bardzo się wstydzę, ale ulegam urokowi imprezy.

ANIA: Często też odwiedzają nas znajomi, którzy dużo podróżują po świecie, a pod Bereśnikiem pokazują "jeszcze ciepłe" fotoreportaże ze swoich wypraw.

REMIK: Warto więc śledzić naszego bloga, bo niekiedy terminy są ustalane i ogłaszane z zaledwie kilkudniowym wyprzedzeniem.

ANIA: Zorganizowaliśmy tu także dwa Finały Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

REMIK: Na pierwszy zaprosiliśmy grupę rockową z Nowego Sącza, wszyscy bawili się doskonale, chociaż zamiast piosenek turystycznych śpiewaliśmy hity "Elektrycznych Gitar". A w ubiegłym roku bardzo pomogli nam harcerze ze Stasiówki, wystąpił też zespół "Myśli Rozczochrane Wiatrem Zapisane" i inni artyści

Legendy też krążą o Waszych Sylwestrach Bis...

REMIK: Rzecz w tym, że ostatnie dwa tygodnie grudnia, to dla nas okres niebywale ciężkiej pracy. Sypiamy po trzy godziny dziennie, przygotowujemy schronisko, zaopatrujemy, odśnieżamy. W Nowy Rok padamy więc ze zmęczenia z nóg i zamiast radości, czujemy ulgę, że jest już po wszystkim.

ANIA: Sylwestra Bis organizujemy zazwyczaj w drugi weekend stycznia, dla własnej przyjemności, ku uciesze przyjaciół i... konsternacji przypadkowych turystów. Zapraszamy znajomych, przebieramy się, jest grill, wspólny stół, szampan o północy i doskonała zabawa do rana. W tym roku, akurat wtedy, przyszły pod Bereśnik trzy zupełnie niewtajemniczone osoby... Remika nie było, ja miałam na sobie jakąś różową, balową suknię i zwariowaną kolorową perukę... Co tu się dzieje - pytają. Jak to co - odpowiadam - mamy Sylwestra!

Uciekli do Szczawnicy?

ANIA: Wręcz przeciwnie, razem z nami witali Nowy Rok pod koniec stycznia... (śmiech)

Jak Wam się tutaj teraz wiedzie?

REMIK: Początki były trudne, a ostatnie dwa lata chude. Powodzie odstraszały turystów.

Powodzie? Na Bereśniku?

REMIK: Media potrzebują sensacji, więc gdy na nizinach woda szalała na prawdę, to nasze lokalne gazety też, aby nie być gorsze, alarmowały - Bereśnik (jako przysiółek Szczawnicy - przyp. red.) odcięty od świata! Siedemdziesiąt osób głoduje! Podczas gdy w rzeczywistości na drogę osunęła się sterta kamieni, którą dwóch robotników uprzątnęło w pół dnia.

ANIA: Łopatami. Udrożnili przejazd zanim spychacz zdążył dotrzeć do nich z pomocą!

REMIK: Te wakacje też nie były lepsze, w lipcu deszcz padał przez 26 dni.

ANIA: To był prawdziwy lipcopad... (śmiech).

REMIK: Turystów plecakowych jest w polskich górach coraz mniej, bo niegdyś niedostępna i egzotyczna Ukraina, czy Rumunia, są dzisiaj z zasięgu ręki. A koszty wyjazdu tam, wcale nie są wyższe niż tu.

Ci spośród nas, którzy lubią samotność w górach powinni się z tego cieszyć, lecz dla gospodarzy schronisk z pewnością nie jest to powód do radości.

REMIK: Ten problem jest znacznie szerszy. Kończę właśnie studia licencjackie "turystyka i rekreakcja" (spec. "przedsiębiorczość w turystyce") na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie, więc mogę skonfrontować teorię z praktyką. I z przykrością zauważam jak wiele miejscowości nie potrafi stworzyć własnego produktu turystycznego. Szczawnica na przykład jest całkowicie pozbawiona informacji o interesujących miejscach w obrębie miasteczka i okolicy, zupełnie też niewykorzystany pozostaje nasz lokalny ewenement, czyli “tablice szalayowskie” na pensjonatach. Ania z kolei pisze pracę magisterską o następnej niedocenionej atrakcji: zjawiskach wulkanicznych w pienińskim pasie skalnicowym. To jednak temat na zupełnie osobną rozmowę...

Wróćmy zatem na Bereśnik. W naszym rankingu schronisk dostaliście wysoką ocenę za smaczne jedzenie.

REMIK: Kuchnię tworzymy od podstaw sami, całe nasze menu jest autorskie

ANIA: Poza zapiekankami, które są ukłonem w stronę grup młodzieży.

REMIK: Jeżeli zamówisz u nas placki ziemniaczane, to musisz mieć świadomość, że trzeba na nie poczekać, bo ich przygotowanie rozpoczynamy od obrania ziemniaków. Żadnych “gotowców” nie trzymamy w lodówkach i nie podgrzewamy w kuchenkach mikrofalowych.

ANIA: Każde z nas ma swoją specjalność - ja żurek, Remik - gulasz, a Andrzej - szarlotkę.

Zaintrygował mnie Wasz “kurczak optymistyczny”...

ANIA: Optymistyczny, bo dał się złapać... (śmiech)

Nie mniejsze wrażenie od menu, robi rozmaitość piw, które oferujecie.

REMIK: Jakiś czas temu otworzyłem w Nowym Sączu sklep, w którym sprzedaję piwa małych browarów, a mamy ich w Polsce ponad dwadzieścia. Większości z nich można spróbować także pod Bereśnikiem. Na upały najlepsze są pszeniczne, niepasteryzowane i niefiltrowane, zimą większym powodzeniem cieszy się piwo z miodem, natomiast panie najbardziej chwalą sobie odmiany smakowe: żurawinowe, śliwkowe, wiśniowe, a nawet czekoladowe.

I turyści rzeczywiście je kupują?

ANIA: Nie mają innego wyjścia...

Bo koncernowych piw nie prowadzicie?

ANIA: Prowadzimy, ale Remik potrafi prawie każdego skutecznie do nich zniechęcić... (śmiech)

A te nietypowe są dużo droższe od zwykłych?

O pięćdziesiąt groszy.

Przy wejściu zauważyłem informację, że nie obsługujecie gości bez podkoszulków.

REMIK: Obsługujemy, ale - tak jak tam napisaliśmy - na plaży w Rewalu... (śmiech). A poważnie: to kwestia dobrego wychowania. Naszym zdaniem, po jadalni nie należy chodzić z gołym, spoconym torsem.

A jadalnia na Bereśniku jest niezwykle nastrojowa.

REMIK: Byłoby tu jeszcze przyjemniej, gdyby część wystroju nie zniknęła wraz z turystami. Niestety, wśród naszych gości zdarzają się także pozbawieni skrupułów kolekcjonerzy...

Wysoką notę dostała też obsługa schroniska.

Każdy dom tworzą ludzie, powinieneś rozmawiać z wszystkimi, którzy tu mieszkają, lub mieszkali, bo to dzięki nim Bereśnik ma duszę. My jesteśmy tylko ich skromnymi reprezentantami.

Ilu zatem stałych mieszkańców ma ten dom?

Obecnie pięciu, nie licząc psa oraz kotów. Poza nami są to jeszcze: Kaja, Jacek i Andrzej. Kaja, nasza sąsiadka, uczennica Technikum Hotelarsko - Gastronomicznego w Krościenku, zarażona ideą Slow Food, lecz w razie potrzeby potrafi spokojnie przygotować trzy schabowe i pięć porcji naleśników równocześnie. Jacek, który wciąż dużo włóczy się po górach, fotografuje, pisze, prowadzi swój blog, przez wiele lat kierował Fundacją Skrawek Nieba, pomagając dzieciom z biednych rodzin. I w końcu Andrzej - student trzeciego roku turystyki i rekreacji, żyje w symbiozie z górami oraz schroniskiem, kopalnia pomysłów. Uczy się grać na gitarze, przyjmie każde dobre pudło w prezencie...

Wśród atutów schroniska wymieniona została także obszerna biblioteczka.

REMIK: A to już głównie zasługa turystów, którzy angażują się w bookcrossing, wiele książek zabierając na dół, ale równie dużo przynosząc tutaj ze sobą.

Skrytykowano Was natomiast za stare i niewygodne łóżka.

REMIK: Te łóżka nie są stare, lecz drewniane, a że skrzypią - to fakt - lecz taki jest urok desek. Mnie szczególnie cieszy ostateczne poskromienie plagi zostawiania napisów na meblach i ścianach. Zapewniam, że nie znajdziesz ani jednego.

Jak Wam się to udało?

ANIA: Ten problem dotyczy głównie grup, uprzedzamy zatem opiekunów, o karach finansowych za wszystkie umyślne zniszczenia i sprawdzamy pokoje przed wymeldowaniem.

Punkt straciliście też za zimną wodę.

REMIK: O której godzinie?

Nie mam pojęcia.

REMIK: Zgodnie z regulaminem ciepła woda ma być rano i wieczorem

I możesz ręczyć, że zawsze jest?

ANIA: Nie, lecz mogę ręczyć, że zawsze staramy się aby była, zawsze ją grzejemy. Natomiast to, czy jest, czy jej zabraknie zależy od turystów.

Od turystów? Nie bardzo rozumiem...

ANIA: Bojler ma czterysta litrów pojemności, taka ilość może wystarczyć na gorący prysznic dla czterdziestu osób, ale zdarzało się, że z trudem wystarczała dla dwóch...

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 3/2012. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna