Czym zajmuje się Galeria Sztuki Rowerowej?

Przede wszystkim... rowerami, głównie niedocenianymi nieco przez warszawiaków rowerami miejskimi. Naszą specjalnością są „holendry”, amerykańskie „cruisery”, polskie „składaki” oraz jednoślady zabytkowe. Galeria jest też miejscem spotkań.

Rowerzystów?

Nie tylko. Przychodzą do nas ludzie, którzy mają ochotę porozmawiać, cofnąć się w czasie, albo przywołać wspomnienia. Mnóstwo tu drobiazgów kupionych na targowiskach całej Europy, wyszperanych w piwnicach i na strychach, lub znalezionych na śmietnikach. Zbieram stare płyty winylowe oraz książki o Warszawie. Jestem... Jestem to za dużo powiedziane, raczej staram się być varsavianistą - interesuję się moim miastem, próbuję połączyć historię roweru z historią Warszawy. No i namawiam wszystkich aby przesiedli się z samochodów na rowery. Byłoby nam znacznie łatwiej poruszać się po stolicy, gdyby więcej było w niej cyklistów, a mniej kierowców. Promuję kulturę rowerową.

Co rozumiesz pod tym pojęciem?

Używanie roweru na co dzień, a nie tylko w pogodne weekendy do rekreacji. Traktowanie jednośladu jako środka transportu, doskonale zastępującego komunikację miejską, a nie wyłącznie jak sprzętu do okazjonalnej gimnastyki.

Czy jednak Warszawa jest przyjazna rowerzystom?

Moim zdaniem nie jest i właśnie dlatego rowerzyści tym bardziej powinni manifestować swoją obecność w stolicy.

Ale na nasze spotkanie przyjechałeś autem.

Bo trudno byłoby mi inaczej przywieźć tuzin ram z lakierni w Powsinie... Wszędzie jednak gdzie mogę, tam jeżdżę na rowerze.

A prowadzenie Galerii to Twój zawód, czy hobby?

To hobby, które stało się zawodem, bo absorbuje mnie tak całkowicie, że nie mam już czasu na nic innego. Gdy zaczynałem sprzedawać używane rowery miejskie, to nie miałem w Warszawie praktycznie żadnej konkurencji, ale klientów też było niewielu. W „branży” wróżono mi rychłą porażkę - ciężkie to, duże - mówiono - nikt nie będzie chciał na tym jeździć. A teraz z trudem nadążam z realizacją zleceń.

Jak zatem się zaczęła Twoja przygoda z rowerami "holenderskimi"?

Przyjaciel mojego brata zatrudnił mnie w swoim sklepie rowerowym. Pewnego dnia przyszła do nas dziewczyna i zapytała o "holendra". Zmartwiła się bardzo gdy powiedziałem, że nie prowadzimy. Ta rozmowa tak zapadła mi w pamięć, że kilka tygodni później wybrałem się samochodem dostawczym do Holandii i przywiozłem pierwszą partię używanych rowerów miejskich. Zakochałem się w ich od pierwszego wejrzenia, zachwycił mnie kunszt, z jakim zostały wykonane, to było prawdziwe rzemiosło, bez śladu "masówki". Zacząłem interesować się nimi, czytać o nich, jeździć po Europie w ich poszukiwaniu, polowałem - czułem się jak myśliwy. Czasem ludzie mają w piwnicach, stodołach, na strychach prawdziwe skarby, absolutne unikaty i często w ogóle nie zdają sobie sprawy z ich wartości, nie wiedzą co z nimi zrobić. A ja staram się wskrzeszać te rowery, przywracać je do życia. I tak od blisko ośmiu lat. Natomiast Galerię Sztuki Rowerowej założyłem wraz z moim przyjacielem - Janem Strumiłło - w roku 2007.

Czy jednak nazwa nie została wymyślona trochę na wyrost? Czy to nie jest zwyczajny chwyt reklamowy? Czym Galeria różni się od innych warsztatów?

Tym, że najciekawszych spośród rowerów, które uda mi się zdobyć nie sprzedaję, lecz odnawiam je i zatrzymuję w Galerii. Tworzę z nich kolekcję, mam już w niej ponad 40 eksponatów, które można tu obejrzeć.

I co szczególnego znajduje się w Twoim zbiorze?

Jestem miłośnikiem "składaków" - mam polskie Wigry, Universale i całe "stado" Pelikanów, mam "składaki" niemieckie, holenderskie i jeden niemiecki - wojskowy. Ale mam też olbrzymi rower z Rotterdamu na kołach o średnicy 36 cali. Mam niemiecki rower pocztowy z lat dziewięćdziesiątych, francuskiego Solex'a - czyli motobike'a z silnikiem napędzającym przednie koło oraz Sparty - holenderskie jednoślady z tylnymi silnikami Zaxa. Jest u mnie też rower armii szwajcarskiej z roku 1932 oraz polskie wyścigowe Jaguary. Można zobaczyć tu Mustanga - bardzo rzadki model - z kołami o średnicy 20 cali, dźwignią zmiany biegów przy ramie i dwuosobowym siodłem oraz Gazelę - polski tandem z roku 1976. W ogóle tandemy ślubne są teraz jedną z naszych specjalności - białe albo kremowe - z koszykami na kwiaty, imionami nowożeńców i puszkami przyczepionymi z tyłu robią ostatnio furorę, wiele osób zamawia takie prezenty.

Co charakteryzuje ten rower armii szwajcarskiej?

Ma mocowanie na broń i jest masywny jak czołg - waży dwa razy więcej niż rower cywilny, ma dwukrotnie grubszy łańcuch i korbę. Wykonano go z hartowanej stali, więc jest bardzo odporny na uszkodzenia mechaniczne, ma niebywale prostą i - dzięki temu - solidną konstrukcję.

A co specyficznego jest w rowerze dla listonosza?

Waży 40 kg, ma dwa ogromne kosze na przesyłki i jest żółty.

I tych rowerów nie można u Ciebie kupić?

Za żadne skarby! Z resztą niektóre rowery z mojej kolekcji dodatkowe same zarabiają na siebie, na przykład ten największy na trzydziestosześciocalowych kołach "wystąpił" już w kilku filmach, a jeżdżąc nim po Warszawie stanowię żywą reklamę Galerii.

Czy wszystkie eksponaty w Twojej kolekcji są sprawne?

Prawie wszystkie, bo te ostatnio nabyte muszą poczekać w kolejce do warsztatu. Pierwszeństwo mają rowery na sprzedaż, a ich odnowienie i przygotowanie do jazdy jest trudne oraz czasochłonne. Ciężko znaleźć dobrego pracownika. Teraz mam już dwóch świetnych, ale przez Galerię przewinęły się dziesiątki chłopaków, którzy z pewnością doskonale poradziliby sobie w zwyczajnych serwisach rowerowych, lecz stąd uciekali po kilku dniach. Tu potrzebna jest bowiem nieprzeciętna cierpliwość, gdyż prozaiczne odkręcenie śruby potrafi trwać godzinę, klucze trzeba niekiedy samodzielnie dorabiać, a zużytych części nie można po prostu wymienić na nowe, bo nowych już nie ma.

I co wtedy?

Trzeba tę część naprawić, dorobić, wymontować z innego roweru, albo wyszperać na bazarze. Trzeba po prostu pomyśleć, bo tej mechaniki nie można traktować mechanicznie... Mam cały magazyn oryginalnych części zapasowych, zawsze z każdej partii rowerów wybieram kilka do rozmontowania, bo nie założę przecież chińskich podzespołów do bicykla z lat siedemdziesiątych. Reanimacja starego "holendra" może zabrać kilka dni, na samą wymianę tylnego koła z materiałową osłoną na łańcuch, potrzeba czterech godzin. Żaden "normalny" serwis nie mógłby sobie na to pozwolić. A pracy mamy dużo, bo Warszawa niestety nie jest przychylna rowerom - brak ścieżek rowerowych, wysokie krawężniki, dziury w jezdni - wszystko to powoduje, że sporo "holendrów" trafia do mnie z przebitymi dętkami i wykrzywionymi kołami.

Lecz mimo to zachęcasz do jeżdżenia po stolicy rowerem...

Nie mimo to, lecz właśnie dlatego, bo im więcej będzie cyklistów, tym bardziej uzasadnione będą na przykład nasze apele o wytyczanie ścieżek rowerowych. Przecież miasto nie zainwestuje w ich budowę ani grosza, jeżeli z analiz wyniknie, że korzystać z nich będę tylko piesi, lub kierowcy parkujący tam swoje samochody... Prowadzimy z władzami rozmowy o otwarciu wypożyczalni używanych rowerów miejskich. W ubiegłym roku włączyliśmy się do akcji promowania bulwarów nadwiślańskich, organizując tam Rajd Pelikana. Uczestniczyło w nim kilkadziesiąt osób - wszyscy na tych zabawnych, miniaturowych "składaczkach" - własnych, lub udostępnionych przez Galerię. Na jesień, wraz z Instytutem Francuskim, szykujemy Święto Ulicy Widok, przy której znajdują się nasze siedziby. Pokażemy stare rowery polskie oraz francuskie i urządzimy ich wyścigi.

Nie poprzestajesz zatem tylko na słowach...

Sam niewiele bym zrobił. Galeria przyciąga pasjonatów, zawsze mogę liczyć na ich pomoc. Mam też kilku "swoich ludzi", którzy myszkują po bazarach i złomowiskach w poszukiwaniu "skarbów". Ostatnio pan Leszek z Woli wyszperał dla mnie unikatowy rowerek, który zamiast przedniego koła ma "track" od deskorolki, a dzisiaj zadzwonił, że gdzieś na wsi znalazł Komara z roku 1971. Dużo mu zawdzięczam - przynajmniej kilkadziesiąt starych rowerów polskich, radzieckich i czechosłowackich. Ale hurtowo zaopatruję się na Zachodzie, co też nie jest łatwe, bo na przykład Holendrzy w ogóle nie szanują swoich rowerów. Muszę przejrzeć 200, aby udało mi się wybrać 20 w dobrym stanie, reszta to złom. Dużo bardziej o swoje pojazdy dbają Niemcy, a najbardziej Szwajcarzy - ich używane rowery sprawiają czasem wrażenie nowych - starannie serwisowane, wyregulowane, czyste.

A więc szwajcarska dbałość, podobnie jak jakość - też może służyć za przykład.

To niestety wyjątek, bo teraz coraz powszechnie - i to nie tylko na rynku rowerów - obowiązuje cykl maksymalnie konsumpcyjny: szybko wyprodukować, szybko sprzedać, szybko zepsuć i szybko kupić następny, nowszy model. A ja cenię sobie staranność i kunszt wykonania. Od roweru złożonego w kwadrans, wolę ten wymagający kilku dni pracy, bo czuję w nim serce mechanika, dzięki któremu pojazd jest sprawny przez kilkadziesiąt lat.

I właśnie takim zadbanym "staruszkiem" jeździsz na co dzień?

Nie mam jednego ukochanego roweru, lecz trzydzieści, więc trudno powiedzieć, którego używam na co dzień. Czasem wsiadam na "cruiser'a", czasem na jeden z rowerów nietypowych, lecz chyba najczęściej śmigam na "składaku", bo najlepiej radzi sobie w korkach.

W korkach?

Bardzo lubię jeździć po mieście!

No, chyba żartujesz! Pierwszy raz słyszę takie wyznanie.

Uwielbiam zakorkowane ulice i ronda, gdy wszystkie samochody stoją, a ja przeskakując z pasa na pas, szybko przemykam między nimi. To z resztą nie tylko czysta przyjemność i satysfakcja, ale też dydaktyka, bo zmuszam kierowców do zastanowienia...

Nie przeszkadzają Ci spaliny?

Przeszkadzają, ale jeżdżąc na rowerze wcale nie wdycham ich więcej, niż zmotoryzowani lub piesi. A może nawet mniej, bo przecież krócej przebywam w ich oparach. "Składak" ma też tę zaletę, że nie zwraca uwagi złodziei. Bez obawy mogę zostawiać go na ulicy gdy wchodzę do sklepu, wiedząc, że będzie na mnie czekał gdy wyjdę.

Może odstrasza po prostu solidne zapięcie, które stosujesz?

Rzecz w tym, że nie używam żadnych zabezpieczeń - wystarczy sama niska wartość pojazdu.

A czy pomimo upodobań do slalomów między samochodami nigdy nie miałeś wypadku?

Miałem, nawet kilka - na pamiątkę zostało mi parę blizn. Przyznaję, iż jeżdżę niezbyt ostrożnie, czasem ponosi mnie fantazja, ale w większości przypadków zawinili kierowcy lekceważący przepisy i moje prawo do poruszania się rowerem po jezdni.

Czy orientujesz się ile "holendrów" jeździ po Warszawie?

W sumie? Nie mam pojęcia. Wiem, że przez moje ręce przeszło około czterech tysięcy i większość została w stolicy, gdyż nie mam przekonania do wysyłkowej sprzedaży rowerów przez Internet.

Dlaczego?

Bo - moim zdaniem - przed zakupem używanego roweru należy się na nim przejechać - trzeba go dotknąć, pogłaskać, oswoić - sprawdzić i dopasować.

A czy sprowadzasz także nowe rowery "holenderskie"?

Tak, lecz niewiele, bo są znacznie droższe od starych.

I słusznie domyślam się, że większość "holendrów" pochodzi z Chin?

Słusznie, chociaż największe i najlepsze wciąż montują rowery z własnych części, nie chcąc sobie psuć reputacji. Czas pokaże, czy to słuszna strategia. Rynek rowerów miejskich jest trudny, bo nowe są kosztowne, a używanym nie służą bazary (gdzie stare polskie Romety można kupić już za sto złotych) oraz supermarkety oferujące "górale" za kilkaset. Trudno więc dziwić się, że klient kręci nosem gdy jeszcze więcej musi zapłacić za dwudziestoletniego "holendra". Tyle, że kupując ten rower płaci nie tylko za sam pojazd, lecz także za pracę włożoną jego odnowienie oraz za... legendę i modę.

Jakub Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku "Rowertour" nr 11/2010. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna