Beata Dutkiewicz - gospodyni Schroniska PTTK Pasterka


Dlaczego rozmawiamy przez telefon, skoro jestem w Pasterce?

Dlatego, że dopiero gdy skończy się sezon, mogę trochę odpocząć. I właśnie odpoczywam.

Gdzie? Jak?

W Niemczech (wywiad przeprowadzono 25.10.2018 - przyp. red.). W tym roku wreszcie znalazłam czas na przystąpienie do egzaminów na prawo jazdy kategorii A. Zdałam i z nowym dokumentem w kieszeni wyruszyłam motorem w podróż dookoła Półwyspu Iberyjskiego. Intensywnie wykorzystałam moje trzy tygodnie urlopu.

To Twoja pierwsza wyprawa motocyklowa?

Wyprawa? Tak. Pochodzę z Głowna, małego miasteczka pod Łodzią. Nie mieliśmy tam zbyt wielu rozrywek, jako nastolatka chodziłam z rówieśnikami po lesie; paliliśmy ogniska, ścigaliśmy się motorynkami po polach. Potem, pożyczane od dziadków i wujków motory, zaczęły poszerzać nasz zasięg. Część z nas pochłonęła ta pasja, a ja - chociaż poszłam inną drogą - lecz w głębi duszy wciąż marzyłam o podróży motocyklem. W ubiegłym roku kupiłam sobie pierwszy, niewielki, taki którym można jeździć z prawem jazdy kategorii B. Pojechałam nim na Woodstock, bawiłam się świetnie, lecz na szosie czułam niedosyt pojemności. Zrobiłam więc prawo jazdy na większy, kupiłam BMW i ruszyłam w drogę.

Bez przygotowania, tak od razu?

No cóż, szczerze mówiąc, przed wyjazdem przejechałam na nowym motorze tylko dwieście kilometrów... (śmiech). A teraz mam już na liczniku ponad dziewięć tysięcy. To była moja pierwsza tak długa wyprawa i pierwsza samotna.

Dlaczego samotna?

Bo nie należę do środowiska motocyklistów, świat z perspektywy motoru podoba mi się bardziej, niż zza szyb samochodu, lecz to nie mój żywioł. A nikogo z moich przyjaciół nie pasjonują silniki. Nie przygotowałam się więc do wyprawy zbyt starannie; poważnie zaczęłam o niej myśleć dopiero na tydzień przed startem. O terminie zdecydował Festiwal w Lądku, który współorganizuję, więc nie mogłam wyruszyć przed jego końcem. Natomiast trasę zdeterminowała jesień, gdy południe Europy jest przychylniejsze motocyklistom, niż północ.

Przejechałaś ten szmat drogi bezawaryjnie?

Nie, nie udało mi się uniknąć awarii. Mój nowy motocykl jest... stary. Ma osiemdziesiąt tysięcy kilometrów na liczniku, a przed wyprawą zdążyłam zrobić tylko szybki serwis. Poprzedni właściciel uczciwie uprzedził mnie o słabych punktach silnika, a koledzy przygotowali listę części, które powinnam ze sobą zabrać. Zbladłam, gdy ją zobaczyłam i zamiast wypychać sakwy sprzętem postanowiłam... zainwestować w motocyklowe ubezpieczenie Assistance... (śmiech). Inauguracyjny problem, z który musiałam się zmierzyć, nie wymagał ubezpieczenia i z pozoru był drobny, lecz dla mnie stanowił wyzwanie: na pierwszym postoju motocykl przewrócił się, a z bagażem był zbyt ciężki, abym mogła go podnieść. Na szczęście ktoś mi pomógł. Potem, w Hiszpanii, wraz z deszczem, zaczęły mnie ścigać poważniejsze awarie. Silnik gasł, krztusił się, przerywał; sprawdziłam co mogłam, lecz nic nie pomogłam. W Salamance zaczął dymić... Zależało mi jednak na odwiedzeniu Portugalii, więc dolałam oleju i pojechałam dalej. Nazajutrz sytuacja powtórzyła się: kłęby dymu i myśl, aby zobaczyć jeszcze Kraj Basków... (śmiech). Dopiero tam zgłosiłam awarię. Dzięki niej spędziłam tam piękne cztery dni; nie musiałam nigdzie pędzić i niczym się martwić. Cudownie, bo Kraj Basków to jedno z moich ulubionych miejsc na świecie.

Odebrałaś motor z serwisu jak nowy?

Niestety nie, mechanicy połatali co mogli, lecz uprzedzili, że kłopoty będą się powtarzać. I rzeczywiście, co jakiś czas muszę zatrzymać się, aby dolać oleju, lecz - odpukać - póki co jadę, do Pasterki zostało mi jeszcze sześćset kilometrów.

Masz za sobą jakieś inne, niemotocyklowe podróże?

Niewiele: Bałkany, Kanary, Maroko, Wyspy Zielonego Przylądka oraz oczywiście Czechy i Słowacja.

Czyli - jak dotąd - Hiszpania' 2018 jest Twoją wyprawą życia?

Nie, stanowczo największą przygodą mojego życia była pierwsza wyprawa w Bieszczady. Miałam wówczas siedemnaście lat, a w kieszeni niewiele więcej... Przez trzy tygodnie włóczyłam się z przyjaciółmi po górach, spaliśmy "na dziko", jeździliśmy autostopem. Nie było jeszcze wtedy telefonów komórkowych, więc przez cały pobyt zadzwoniłam do domu tylko raz, z budki, aby przekazać, że zostajemy tu dłużej i poprosić o zawiadomienie pozostałych rodziców. Nie lubię męczyć się w górach, nie lubię wspinać się z ciężkim plecakiem, ale wówczas, wędrując tak beztrosko, bez planu, harmonogramu i "spinki", poczułam autentyczną wolność. Nigdy później nie doświadczyłam takiego uczucia lekkości, nawet teraz "frunąc" przez Europę. Ale to zapewne też kwestia dojrzałości.

Pasterkę wybrałaś więc bo nie lubisz w górach się męczyć? Asfalt prowadzi pod samo schronisko, nawet swoim ulubionym motorem możesz tu legalnie przyjechać...

W górach motorów nie znoszę. A Pasterki nie wybierałam, to ona wybrała mnie. Pewnego listopadowego wieczoru, osiem lat temu, postanowiłam pojechać na wolontariat w góry. Wysłałam maile do wszystkich schronisk, które znalazłam w sieci. Pasterka była pierwszym, które odpowiedziało pozytywnie. Niewiele o niej wówczas wiedziałam, więc w pierwszej chwili poczułam się ciut rozczarowana. To nie te góry - pomyślałam. Asfalt? Porażka. Liczyłam na więcej "dziczy"... (śmiech). Teraz patrzę na to inaczej: "dzicz" byłaby dobra dla mnie na miesiąc, kwartał, najwyżej rok; natomiast tym, co cenię w Pasterce najbardziej, jest połączenie dwóch światów: cywilizacji, pracy, biznesu i równocześnie gór. Można tu zarobić na życie, ale można też usiąść z kawą, popatrzeć na Szczeliniec, lub pójść na łąkę. Wprawdzie, po pierwszym pobycie w Pasterce, wróciłam do domu zmęczona, lecz szybko za nią zatęskniłam. Gdy więc zaproponowano nam powrót, to nie wahałam się ani przez chwilę. Nie wahaliśmy się...

My?

Tak, w Pasterce poznałam Ryszarda, mojego obecnego męża, a służbowo Szefa Kuchni. Dość szybko pojawiła się na świecie Lea, nasza córka. Przyznaję, że miałam obawy, gdyż wiele "pasterkowych" związków nie przetrwało powrotu do miasta. Nam się udało, to był strzał w dziesiątkę.

Lea już chodzi do szkoły?

Tak, w tym roku poszła do pierwszej klasy. To oczywiście zmusiło nas do mobilizacji, przeorganizowania rytmu życia, zmiany podziału obowiązków. Codziennie dowozimy ją do szkoły w Kłodzku.

Daleko...

Trzydzieści pięć kilometrów. Daleko, ale to najlepsza szkoła w okolicy. Na podstawie testów w poradni psychologiczno - pedagogicznej zasugerowano mi bowiem zapisanie Lei do szkoły dla dzieci o podwyższonym potencjale rozwoju. A placówka w Kłodzku jest świetna, mają joginów, katechetka tańczy zumbę z dzieciakami, prowadzą dużo zajęć w terenie, są finalistami Konkursu Odyseja Umysłu (nagrodę odbierali w Stanach). Nie brakuje tam ludzi, którzy chcą robić coś fajnego.

Podobnie jak w Pasterce...

Tak, w sezonie jest nas tu osób szesnaście, a poza sezonem - od dziesięciu do trzynastu. Tylko za moich czasów, przez Pasterkę przewinęło się ponad siedemdziesięciu pracowników. Od niepamiętnych czasów jest z nami "Żwirek", odpowiadający za grupy zorganizowane oraz Zdzisiu - nasz palacz. Ponad trzy lata byli tu "Pcheła", Marysia i Ania, którzy właśnie odchodzą "na swoje". Jest też z nami Kamil "Ozzy", mój znajomy z Łodzi, który napisał do mnie, że wyjazd w góry będzie tańszy niż psychiatra... (śmiech). I przyjechał do Pasterki na dwa miesiące, został półtora roku i nadal regularnie tu wraca. Jest siostra mojego męża, która znalazła tu miłość życia, Ksawerego, pracującego w kuchni. Jest Gala, Ukrainka, która odmieniła nasze menu tak, że wreszcie nie muszę się o nic martwić. Są też - last but not least - mój mąż Ryszard oraz Maciek Sokołowski, dzierżawca Pasterki i właściciel sąsiedniej Pasterkrowy. Personel obu obiektów jest wspólny, a dyżury i obowiązki przenikają się. Od września mamy też kilku nowych pracowników.

No właśnie: nowych. Wasze ogłoszenie o rekrutacji było dość niebanalne...

I do bólu szczere. Szukamy superbohaterów, praca w schronisku non stop, relaks przy rąbaniu drewna, zakwaterowanie w pokojach wieloosobowych, bez wygód (sanitariaty wspólne z turystami, piętro niżej). Musiałam tak zredagować ogłoszenie, aby uzmysłowić kandydatom co ich tu naprawdę czeka. Podczas pierwszej rekrutacji bowiem dostawałam dziesiątki zgłoszeń, od osób, których wyobrażenia o pracy w schronisku miały się nijak do rzeczywistości. Tych, którzy przeszli przez wstępny etap weryfikacji, poprosiliśmy o odpowiedź na dwa, z trzech zupełnie irracjonalnych, abstrakcyjnych pytań.

Jakich?

W kotłownię uderza meteoryt. Co robisz? Stoisz za barem, ktoś informuje Cię, że z kranu zamiast wody płynie piwo. Sprawdzasz: faktycznie. Co dalej? Jest weekend, masz pełne schronisko, dowiadujesz się o wybuchu epidemii Zombie. Co teraz? Wszystkie pytania wymyślił na Paster Dream Team, było ich więcej, ale poprzestaliśmy na nich. Pozwoliły to nam na odsianie kandydatów, którzy ograniczyli się nadesłania CV, lecz nawet nie spróbowali zmierzyć się z wyzwaniem udzielenia odpowiedzi.

A jakie były prawidłowe odpowiedzi?

To nie ma większego znaczenia. Wymyśliliśmy je, lecz i tak nikt nie miał szansy ich udzielić, bo też były dość absurdalne. Natomiast odpowiedzi kandydatów były przeróżne, ocenialiśmy czy ich poziom poczucia humoru, luzu, fantazji, abstrakcji, dystansu, pozwala kandydatom zostać z nami, w naszym zespole, w Pasterce.

Wysoko ustawiłaś poprzeczkę...

Ależ skąd! Tak naprawdę dyskwalifikują tutaj tylko dwie lewe ręce lub brak dobrej woli współpracy. Wystarczy nie wyłamywać się z zespołu. Owszem, pracownik Pasterki może wybierać pomiędzy trybem pracy regulaminowym, a falowym. I jeżeli zdecyduje się na Regulamin, to OK, ale w ciągu dnia przysługuje mu tylko kwadrans przerwy - żadnych papierosków, kawek, herbatek i pogaduszek. Większość preferuje rytm falowy, a to znaczy, że gdy nie ma turystów, to można się poobijać, lecz gdy jest ruch, to pracujemy nie patrząc na zegarek. Najważniejsze, aby lubić Pasterkę, siebie wzajemnie oraz turystów. Jeżeli odda im się swoje serce, to oni zostawią tu swoje...

"Serce pozostawione w Pasterce". Ukradziono Wam pomniczek z takim napisem...

Ukradziono. Postawiliśmy taki pomniczek przed schroniskiem w listopadzie 2012, podczas spotkania z cyklu Absolutny Koniec Lata. Stał do roku 2015 i zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Mam nadzieję, że dlatego, iż komuś się spodobał, a nie dlatego, że komuś nie spodobało się w Pasterce. Wyznaczyliśmy nawet nagrodę za jej zwrot - miskę pierogów oraz skrzynkę piwa - ale nikt się nie zgłosił.

Genialna reklama...

... (śmiech). Tak, też się w ten sposób pocieszaliśmy. Maciek, który był wówczas w Etiopii, aż tam - na Czarnym Lądzie - dowiedział się o kradzieży i po powrocie żartował: dobra, dobra - wyjmuj pomniczek z garażu. Czas sprzyjał takim "sensacjom", bo incydent trafił w Zaduszki. Nasz apel o zwrot miał więc tysiące "lajków" i ponad dwieście udostępnień na facebooku. Media podchwyciły temat i - jak to media - niektóre "pojechały po bandzie", alarmując, że sprzed Pasterki ukradziono nagrobek! Ktoś nam się nieźle przysłużył zabierając tamten pomniczek... (śmiech). Obecnie przed schroniskiem stoi jego betonowa replika.

Dwa lata temu Pasterka znów brylowała w mediach, za sprawą ruchomej Szopki z kloców lego.

Jej budowa była marzeniem Maćka. Początkowo buntowałam się - przyjechałam tu prowadzić schronisko, a nie legoland­ - mruczałam. Ale w miarę jak Szopka powstawała, coraz bardziej angażowałam się, szukałam klocków, podpowiadałam. Szopka składa się z ponad stu tysięcy elementów, ma ponad metr na metr powierzchni, tworzy ją sto dwadzieścia figur, w tym pięćdziesiąt ruchomych, napędzanych przez jedenaście silniczków. Jej pracą sterują trzy mikrokontrolery. Część klocków pochodzi ze zbiorów Maćka, lecz znakomitą większość kupiliśmy. To typowa, tradycyjna Szopka Dolnośląska, zbudowana według tych samych zasad, co wszystkie lokalne, w tym najbardziej znana - ruchoma, wambierzycka.

O, to ciekawe, bo w wambierzyckiej nie zauważyłem postaci z gwiezdnych wojen, a w Waszej owszem. Nie przypuszczałem, że Darth Vader, Obi-Wan Kenobii i Han Solo zdążyli już trafić pod dolnośląskie strzechy...

... (śmiech). Zachowaliśmy tradycyjny trójpodział Szopki, strefy sacrum i profanum, świat miejski, wiejski i obcy, w którym pojawiają się postacie z bajek. Bohaterów Star Wars podpowiedziały nam nasze pasterkowe dzieci. Pomyśleliśmy, że dlaczego nie? Święta to magiczny czas, gdy wszystko może się wydarzyć, nawet Luke Skywalker klęczący przy żłobku. Popkultura jest zresztą podstawowym budulcem naszej Szopki, bo drewno i gips zastąpiliśmy plastikiem, z którego wykonane są klocki. Szopkę ogląda się z przewodnikiem.

I to Ty nim jesteś

No tak, przydzielono mi tę funkcję z racji wykształcenia, jestem antropologiem kultury.

A wykonał Szopkę?

Maciek Sokołowski oraz Michał Pietkiewicz. Prace koncepcyjne trwały trzy miesiące, a fizyczne - kolejny kwartał, od zakończenia Festiwalu w Lądku, do Mikołaja.

No właśnie: Festiwal w Lądku. Jesteś poważnie zaangażowana w jego organizację...

Tak, od roku 2011, gdy Festiwalem zajął się Maciek. Przez wiele lat prowadziłam Klub Festiwalowy, stronę internetową oraz pracownię graficzną. A w tym roku koordynowałem strefę gastro: od wystawców poczynając, przez wyżywienie gości, wolontariuszy i organizatorów, po obsługę schroniskowego food truck'a.

Pasterka ma swojego food truck'a?

Nie, wypożyczyliśmy go. Działa tylko podczas Festiwalu i serwuje wyłącznie zapiekanki o nazwie KrówK2. Trzeba jakoś obsłużyć i wyżywić gości. Zajmuje się tym większość naszego schroniskowego personelu.

A część festiwalowych gwiazd nocuje w Pasterce...

Nie chwalimy się tym na prawo i lewo, aby zapewnić im spokój. Wystarczy, że w Lądku podpisują setki książek i odpowiadają na "milion" pytań; w Pasterce nie muszą...

Chwalicie się za to Festiwalem Sztuk Niebanalnych - Pasterskie Anioły.

Bo to jeden z naszych "produktów flagowych". Pierwszą edycję naszych Aniołów postanowiliśmy zorganizować, gdy los Bieszczadzkich był niepewny, aby uchronić je przed upadkiem. Poszerzyliśmy jednak formułę i poza piosenką turystyczną oraz poezją śpiewaną, udostępniliśmy scenę wszelkim przejawom sztuki. Były więc u nas warsztaty ceramiki oraz kabaretu improwizowanego, pokazy fireshow, koncerty, spektakle i dziesiątki innych "wybryków". Zorganizowaliśmy siedem edycji tego festiwalu. W tym roku nie odbył się, ponieważ... na własną imprezę nie zdążyliśmy zarezerwować terminu we własnym kalendarzu... I gdy przypomnieliśmy sobie o tym, to okazało się, że wszystkie dogodne dla nas weekendy są już u nas zajęte... (śmiech).

Drugim Waszym "produktem flagowym" jest Absolutny Koniec Lata...

W tym roku, pod koniec listopada, odbędzie się dziewiąta edycja tej imprezy. Wymyślił ją Maciek Sokołowski, z nudy.

Z nudy?

Tak, bo co tu można robić innego w listopadzie... (śmiech)? No cóż, można - jak widać - nie tylko nudzić się, skoro nie ogłosiłam jeszcze programu tegorocznej edycji, a już wiem, że nie pomieścimy wszystkich gości. Absolutny Koniec Lata organizujemy dla naszych przyjaciół oraz dla przyjaciół miejsca, czyli dla wszystkich, którym Pasterka zawdzięcza swój byt. Obydwa grona rokrocznie powiększają się i stąd ten deficyt przestrzeni. Ostatnio udało nam się wprawdzie otworzyć na strychu hamakarnię, lecz nie powiększyło to istotnie liczby miejsc, bo zmieściliśmy tam zaledwie sześć.

Zawsze w rezerwie jest "gleba"...

Nie zawsze, Pasterka nie jest z gumy.

Dobrze, że przynajmniej podczas Biwaków Zimowych "n.p.m.", pomimo frekwencji, nie masz kłopotu z kwaterunkiem...

Owszem, bo większość uczestników nocuje na zewnątrz, lecz spotkania, spektakle, prelekcje oraz część warsztatów i szkoleń odbywa się wewnątrz. Pasterka pęka więc wtedy w szwach. Pomimo to jednak, jest tu wtedy spokojniej, niż na wielu innych, dużo mniejszych imprezach. Podczas Waszych biwaków nie martwię się o Pasterkę.



Beata Dutkiewicz. Ma 33 lata. Pochodzi z Głowna koło Łodzi. Jest absolwentką etnologii na Uniwersytecie Łódzkim. Ma męża i córkę. Jest menagerem Schroniska PTTK Pasterka.


Jakub Terakowski



Wywiad opublikowany w miesięczniku n. p. m. nr 2/2019. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie wymaga zgody autora oraz Redakcji.