Czemu został Pan przewodnikiem?

Bo byłem zafascynowany górami oraz całym kręgiem kulturowym związanym z nimi. Dla mnie góry są zjawiskiem geograficznym i przyrodniczym, które od wieków determinuje pewne procesy etnograficzne, historyczne i kulturowe. To jest szalenie pasjonujące!

Ale dlaczego akurat góry? Czy na nizinach lub nad morzem nie ma nic pasjonującego?

Można oczywiście powiedzieć, że góry urzekły mnie poniekąd przez przypadek, bo urodziłem się tu (czyli w Krakowie), więc względnie blisko gór. Na pierwsze wycieczki szkolne jeździliśmy w Beskidy, tak było najprościej, lecz moja fascynacja górami to nie tylko zbieg okoliczności. Poza tym ja wcale nie faworyzuję gór, czuję się przede wszystkim turystą krajoznawcą, to ważne, bo określenie „krajoznawstwo” jest uniwersalne - w tym samym stopniu dotyczy gór, jak i nizin.

Zatem niziny też Pan lubi?

Tak, bardzo podoba mi się Suwalszczyzna, Podlasie, Dolny Śląsk, cenię wszystkie miejsca wartościowe krajoznawczo, poznawczo, kulturowo, historycznie.

Ale - wraz z pierwszymi wycieczkami szkolnymi - poznawanie Polski zaczął Pan od gór.

Miałem to szczęście, że moim nauczycielem geografii w liceum był profesor Tadeusz Gaweł - wielki pasjonat turystyki i krajoznawstwa. Profesor Gaweł prowadził Szkolne Koło Turystyczno - Krajoznawcze, do którego - za namową starszego brata - zapisałem się od razu po przyjęciu do szkoły. Trasa mojej pierwszej wycieczki prowadziła z Bystrej Podhalańskiej, przez Halę Krupową i Krowiarki na Babią Górę, a stamtąd przez Markowe Szczawiny do Zawoi. Wtedy „połknąłem bakcyla” i na dobre związałem się z SKTK, jeździłem z nimi na wszystkie wycieczki, a latem na obozy wędrowne.

Też w górach?

Też, ale nie tylko. Kiedyś przemierzyliśmy szmat drogi przez Pomorze Zachodnie - od Myśliborza, po Kołobrzeg. Tam dopadł mnie drugi „bakcyl” - ten krajoznawczy, zainteresowałem się zabytkami, architekturą, historią sztuki i już mi nie przeszło...

A jak się zostaje przewodnikiem górskim?

Ja zostałem nim stosunkowo późno, bo pod koniec studiów. Wybrałem Studenckie Koło Przewodników Górskich w Krakowie - środowisko, z którym związany jestem do dzisiaj, chociaż to już nie to pokolenie... Przez całe studia „udzielałem” się turystycznie, chodziłem na wycieczki, uczestniczyłem w rajdach, ale było to zupełnie niezobowiązujące. Dopiero kolega, który już wtedy był przewodnikiem przekonał mnie, że warto zapisać się na kurs.

Jak wyglądał wówczas kurs przewodnicki? Czym różnił się od obecnych?

Różnice nie są aż tak duże, jak można przypuszczać, gdyż krąg SKPG bardzo szanuje tradycję, która ma swoje odzwierciedlenie w metodach szkolenia, jego formach i wymogach. Dość łatwo mi ocenić skalę zmian, bo nadal uczestniczę w kursach przewodnickich, teraz już - rzecz jasna - z drugiej strony katedry. Celem kursu zatem było i jest zdobycie uprawnień przewodnika, są to uprawnienia państwowe - przewodnik pełniący swoje funkcje ma status urzędnika państwowego. W związku z tym odpowiednie przepisy prawne normują zasady prowadzenia kursu, program oraz zakres egzaminów. Spełnienie wszystkich warunków jest niezbędne by absolwent kursu mógł podejść do egzaminu państwowego, który jest nadrzędny i zewnętrzny w stosunku do egzaminu przeprowadzanego przez organizatora kursu.

A Pan szkoli kursantów, czy ich egzaminuje?

Przepisy zabraniają łączenia tych dwóch funkcji, więc egzaminuję tych, których nie szkolę, a szkolę tych, których nie egzaminuję. Po spełnieniu określonych wymogów każdy może zorganizować kurs, więc zdarza się, że w województwie małopolskim prowadzone są trzy kursy równolegle.

Jakich przedmiotów Pan uczy?

Wykładam ogólną topografię i charakterystykę Karpat, szczegółową topografię i zagospodarowanie turystyczne poszczególnych grup górskich od Beskidu Śląskiego, po Bieszczady, czasem mam też wykłady z ogólnej topografii i walorów krajoznawczych Słowacji, metodyki prowadzenia wycieczek, komunikacji i dróg dojazdowych, a ostatnio miałem też cykl wykładów z historii regionów górskich.

A wracając do czasów, gdy to Pan był kursantem?

Cóż, kurs zacząłem jesienią 1975 roku, a skończyłem półtora roku później.

Tak gładko? Nie miał Pan żadnych kłopotów i nie oblał Pan żadnego egzaminu?

Nie, nie oblałem i większych problemów merytorycznych nie miałem, może dlatego, że byłem - jak się to mówi - „obchodzony”, większość Beskidów miałem już wtedy „w nogach”, a to jest niezwykle istotne. Dość łatwo przychodziła mi też topografia, bez większego wysiłku zapamiętywałem mapę - do dzisiaj powtarzam kursantom, że podstawą dobrej znajomości topografii jest umiejętność zatrzymania mapy przed „oczami duszy”. Dobry przewodnik powinien widzieć mapę, nie wyjmując jej z plecaka... Wielu kursantów ma kłopoty z historią sztuki, dla mnie - ze względu na wcześniejsze zainteresowania - ten przedmiot też nie był szczególnie trudny.

I żaden przedmiot nie sprawiał Panu trudności?

Zmorą był dla mnie przedmiot, który „nie leży” też znakomitej większości kursantów - czyli geologia. Na egzaminie trzeba jednak mieć o niej przynajmniej „blade” pojęcie, a i prowadząc wycieczkę też warto coś powiedzieć.

Szczególnie, gdy trafi się ktoś zainteresowany.

I nie tylko wtedy, bo przecież prowadząc grupę na przykład przez Beskid Wyspowy trudno nie wspomnieć, dlaczego został tak ukształtowany i skąd nazwa tego pasma. A wyjaśnienie tego wymaga pewnej wiedzy geologicznej. Nie miałem też daru do botaniki, cała moja wiedza ograniczała się do umiejętności rozpoznania dziesięciu najpospolitszych gatunków górskich kwiatów. Pamiętam, że mój egzaminator miał przywieziony ze Słowacji album Kwety a hory, pełen zdjęć rzadkich roślin górskich. Egzaminując, otwierał na chybił trafił ten album, zasłaniał podpis pod fotografią i kazał zidentyfikować gatunek. Męczyłem się z tym strasznie... Wreszcie egzaminator sięgnął po mój indeks, popatrzył (a większość przedmiotów zdążyłem już zaliczyć - topografia: pięć, historia sztuki: też pięć) i powiedział - ja Ci kariery przewodnickiej łamał nie będę - i wpisał trójkę.

Od tego czasu woli Pan prowadzić wycieczki zimą, gdy nic nie kwitnie?

Przez lata pracy nauczyłem się rozpoznawać znacznie więcej niż dziesięć gatunków kwiatów...

A z czym dzisiejsi kursanci mają najwięcej problemów?

Z historią. Moim zdaniem po pierwsze, dlatego, że historia w szkołach jest w ogóle źle prowadzona (uczeń „wkuwa” daty i nazwiska, zamiast kojarzyć procesy, przyczyny i skutki), a po drugie dlatego, że do przewodnickiego fachu, zawodu, czy misji - jakkolwiek to nazwać - w większości przychodzą ludzie z wykształceniem technicznym lub ścisłym, dla których zagadnienia humanistyczne są po prostu trudne.

Powiedział Pan: fach, zawód, misja. Czym przewodnictwo jest dla Pana?

Po części wszystkim. Nie wyobrażam sobie dobrego przewodnika pozbawionego poczucia misji. Równocześnie jest to też zawód - jak każdy inny - pozwalający zarabiać. W końcu - last but not least - przewodnik musi też być doskonałym fachowcem. Mało tego, przewodnik - według mnie - jest też nauczycielem, aktorem i animatorem, bo poza dosłownym prowadzeniem grupy, powinien też przewodzić duchowo i emocjonalnie, aby swoich podopiecznych zafascynować górami.

A Pan z zawodu jest nauczycielem.

Tak, ale nie chciałbym stwarzać wrażenia, że pracuję tylko w szkole, a przewodnictwo traktuję wyłącznie jako misję lub hobby. Przecież zdecydowana większość przewodników gdzieś tam pracuje, bo z samego prowadzenia wycieczek trudno się utrzymać, a na - nazwijmy to - „zawód podstawowy” wybieramy taki, który oferuje względnie dużo swobody i wolnego czasu. Dlatego wśród przewodników sporo jest nauczycieli. Sam nie od początku pracuję w szkole, wcześniej byłem urzędnikiem na kolei, miałem niecały miesiąc urlopu i większość weekendów zajętych. Brakowało mi czasu na góry i między innymi dlatego zmieniłem pracę.

Czy - na wzór profesora Gawła - prowadzi Pan teraz w szkole kółko turystyczne?

Nie, chociaż przez pierwsze dwa lata pracy w Technikum Komunikacyjnym - pomny swoich czasów szkolnych - usiłowałem prowadzić działalność turystyczną. Zrezygnowałem, bo zainteresowanie było znikome, nie przystawało do moich wspomnień. Nie mam o to pretensji ani do siebie, ani do uczniów, którzy nie mają teraz ani ochoty, ani pieniędzy na wycieczki. Bez żalu wycofałem się z tej inicjatywy, gdyż byłem już wtedy poważnie zaangażowany w profesjonalne przewodnictwo.

Jak zatem przebiegała Pańska „kariera” przewodnika?

Po egzaminach przewodnickich szybko wciągnęła mnie działalność w SKPG, „udzielałem” się organizacyjnie, towarzysko i kulturalnie, zająłem się szkoleniem, prowadzeniem wycieczek, w tym także zagranicznych obozów wędrownych. W miarę upływu lat byłem coraz bardziej zaangażowany w funkcjonowanie Koła, trzon kadry stanowili wtedy ludzie trzydziesto, a nawet czterdziestoletni, odwrotnie niż teraz, gdy większością są studenci, których po dyplomie praca absorbuje tak bez reszty, że szybko znikają nam z pola widzenia.

Wróćmy jeszcze proszę do „tamtych” czasów.

Trzydzieści lat temu pojawiła się możliwość organizowania pierwszych zagranicznych obozów wędrownych w niektórych Krajach Demokracji Ludowej. Trudno było nie skorzystać z takiej okazji! Pierwszy „porządny” obóz za granicą poprowadziłem w bułgarskim Pirynie latem 1980. Rok później - na zlecenie Almaturu (jedynego wówczas studenckiego biura podróży) - pojechałem w góry Rumunii. Z grupą przewodników spenetrowaliśmy wtedy rozległą część Karpat, przygotowując się do prowadzenia obozów wędrownych w następnych latach. Ten wyjazd zapoczątkował moją - trwającą do dzisiaj - fascynację Rumunią. W roku 1985 sytuacja stała się tam jednak tak trudna, że - na jakiś czas - musiałem zrezygnować z wyjazdów. Zaangażowałem się wtedy w prowadzenie wypraw szkoleniowych środowiska przewodnickiego w - nazwijmy to - „kierunku bałkańskim” - do byłej Jugosławii oraz Grecji.

Który z tych wyjazdów uważa Pan za najciekawszy?

W Góry Szar Płanina, oddzielające dzisiejszą Macedonię od Kosowa. Miałem wtedy okazję przejść przez to dzikie i niezwykle interesujące pasmo. Od tamtego czasu tak toczyły się moje losy przewodnicko - turystyczne, że bardziej absorbowało mnie organizowanie wypraw w góry Europy wschodniej i środkowej (bo kraje alpejskie raczej mnie nie pociągają), niż prowadzenie wycieczek. W roku 1989 udało nam się z niemałym trudem i dzięki przeróżnym fortelom zorganizować pierwszą wyprawę na Ukrainę - w Czarnohorę i Gorgany. To było terytorium ówczesnego ZSRR, obowiązywały tam jeszcze specjalne przepustki dla cudzoziemców, a my dostaliśmy pozwolenie na pobyt tylko we Lwowie. Skorumpowaliśmy więc kierowcę z jakiegoś przedsiębiorstwa państwowego, który nielegalnie, bocznymi drogami, omijając wszystkie posterunki milicji, zawiózł nas do Dzembronii - małej wioski u podnóża Czarnohory. Z Dzembronii poszliśmy na grzbiet Czarnohory, przewędrowaliśmy całą jej grań, unikając spotkania z kimkolwiek.

Udało się?

Tylko raz, już w Paśmie Świdowca wpadliśmy na leśniczego, który zagroził nam denuncjacją z powodu braku Marszrutnego Listka, czyli pozwolenia wydawanego przez Kontrolno Spasitielną Służbę - takie połączenie „bezpieki” z GOPR’em. Zamiast tego dokumentu dostał od nas butelkę wódki...

Wystarczyła?

Pomińmy szczegóły tej transakcji... Następny wyjazd na Ukrainę nie udał się, gdyż dosłownie w przeddzień wybuchł w Moskwie pucz Janajewa. Natomiast w roku 1992 ponownie pojechałem do Rumunii i od tamtego czasu podróżuję tam już niemal rokrocznie. Najpierw były to wyjazdy szkoleniowe dla przewodników, a potem dla Towarzystwa Karpackiego, dla którego - wspólnie z kolegą - organizowaliśmy wypady sukcesywnie, w kolejne rejony rumuńskich Karpat. W końcu - gdy już spenetrowaliśmy tam niemal wszystko - kolega rzucił pracę, założył firmę turystyczną i wspólnie zaczęliśmy prowadzić działalność komercyjną.

Na czym polega?

Organizujemy wycieczki krajoznawcze głównie do Rumunii oraz na Bałkany. Najważniejsze są w nich aspekty etnograficzne, historyczne i kulturowe, natomiast wątki górskie zeszły na plan nieco dalszy. Do moich obowiązków należy opracowanie koncepcji wyjazdów, przygotowanie programów, ofert, strony internetowej, reklama i w końcu prowadzenie grup - jako pilot i przewodnik. To w sezonie letnim absorbuje mnie niemal bez reszty.

A poza sezonem?

Pochłaniają mnie trzy rodzaje działalności: „propagandowa” - czyli zdobywanie klientów poprzez pokazy, prelekcje i wykłady, szkoleniowa i egzaminacyjna dla środowiska przewodnickiego oraz pisanie przewodników.

Pierwszy był Beskid Śląski, Wydawnictwa Pascal?

Nie, pierwszy przewodnik napisałem w połowie lat osiemdziesiątych o polskim Spiszu. Zawsze fascynował mnie ten rejon, zawsze „jeździło się” tam na wycieczki szkoleniowe, natomiast nie było wtedy żadnego opracowania tego terenu. Ściślej: nie było żadnej publikacji obejmującej wyłącznie Spisz, bo rozproszone informacje pojawiały się w różnych źródłach. Nawiązałem, więc kontakt z Wydawnictwem PTTK Kraj i zaproponowałem im ten temat, tak powstał przewodnik „Polski Spisz”. Natomiast kilka lat później trafiłem przypadkowo na informację, że Wydawnictwo Pascal poszukuje autorów do cyklu przewodników po Beskidach. Zgłosiłem się, przyjęto mnie, dostałem gruby plik niezwykle szczegółowych instrukcji, łącznie z informacją, jakich zwrotów nie wolno mi używać, a jakie są mile widziane. Instrukcja zostawiała bardzo mało miejsca na opis turystyczno - krajoznawczy, wymagała natomiast podawania precyzyjnych informacji o infrastrukturze: hotelach, pensjonatach i knajpach. Doszło nawet na tym tle do scysji pomiędzy mną, a wydawnictwem, gdyż zbierając dane do przewodnika po Beskidzie Śląskim przeszedłem wprawdzie cały Cieszyn wzdłuż i wszerz, notując informacje o adresach kwater i cenach w lokalach gastronomicznych, ale gdy oddawałem tekst do druku okazało się, iż brakuje w nim wiadomości, gdzie wieczorem w Cieszynie turysta może posłuchać dobrego jazzu...

A gdzie może?

Nadal nie mam pojęcia... Pomimo to opracowałem jeszcze kilka przewodników dla Pascal’a. A w połowie lat dziewięćdziesiątych Wydawnictwo PTTK Kraj powierzyło mi przygotowanie przewodnika po Gorcach. Było to dla mnie dużym wyróżnieniem i wyzwaniem równocześnie, bo wcześniej przewodnik po Gorcach napisał Józef Nyka - mistrz niedościgniony. Minęło jednak dwadzieścia lat od ukazania się tamtej publikacji, więc uznałem, iż czas wydać nową. I tak, dużym nakładem pracy, czasu, wyjazdów powstały moje „Gorce”. Potem dla Wydawnictwa Kraj przygotowałem jeszcze drugie wydanie Spisza oraz - wspólnie z Piotrem Krzywdą - przewodniki po Beskidzie Żywieckim.

Gorce kojarzą mi się z Panem także poprzez Festiwal Gorcstok, którego przecież jest Pan współtwórcą, prawda?

Tak. Po ukończeniu kursu przewodnickiego włączyłem się w kulturalno - artystyczny nurt działalności SKPG, wciągnął mnie, bo mam podstawowe wykształcenie muzyczne (osiem lat w klasie fortepianu) oraz pewne predyspozycje literackie. Na początku była to działalność w kabarecie, który stopniowo ewoluował w kierunku klasycznej piosenki turystycznej i poezji śpiewanej - teraz sam komponuję muzykę, piszę teksty piosenek i sam je wykonuję.

A Gorcstok?

W latach dziewięćdziesiątych prowadziłem bazę namiotową na Gorcu, miejsce kultowe, przyciągające przedziwnych ludzi - niespełnionych artystów, aktorów, muzyków. I właśnie tam, w tym środowisku powstała idea stworzenia plenerowego festiwalu piosenki turystycznej, dla którego wymyśliłem nazwę - Gorcstok, i który zaprosiłem do siebie, do bazy. Pomysł „wypalił”, zjeżdżało się dużo ludzi, a nam udawało się zapraszać na koncerty wielu utytułowanych wykonawców.

Czy Pana piosenki zostały nagrane na płycie?

Kilka lat temu jeden z członków zespołu Brzmienie Ciszy zaproponował mi przygotowanie własnego „krążka”, w swoim studiu. Skorzystałem z okazji, i tak powstała limitowana seria... stu egzemplarzy. Większość rozdałem, został mi już tylko jeden - autorski.