Jaga Filipczyk - seniorka, uczestniczka wyprawy na Kilimandżaro 

Kobiet nie wypada pytać o wiek...

A mnie nie wypada nie zapytać... (śmiech). Mam siedemdziesiąt sześć lat.

Zupełnie tego nie widać...

No cóż, jeszcze nikt nigdy nie ustąpił mi miejsca w tramwaju... (śmiech).

Jest Pani chyba najstarszą Polką, która zdobyła Kilimandżaro.

Być może. To było już trzy lata temu, ale forma nadal mi dopisuje, najlepszy dowód, że w październiku wróciłam z rowerowej wyprawy do Santiago de Compostela, gdzie wybrałyśmy się we dwie, z koleżanką. Natomiast na trekking wokół Mont Blanc i na Kilimandżaro pojechałam z grupą zorganizowaną przez biuro turystyczne.

Skąd pomysł na Kilimandżaro?

Po amputacji piersi lekarz powiedział, że wprawdzie mam dużą szansę na wyleczenie, lecz już zawsze będę "siedzieć na bombie". Postanowiłam nie siedzieć bezczynnie... W roku 2012 wzięłam więc udział w trekkingu wokół masywu Mont Blanc, zorganizowanym przez Fundację Pokonaj Raka. To był wyjazd przygotowujący do wyprawy na Kilimandżaro. Tam jednak chętnych było wielu, że nie zakwalifikowano mnie. Przyjęto osoby młodsze, chociaż formą nie odstawałam od nich. Cóż - vis maior - od początku wiedziałam, że przy nadmiarze zgłoszeń część trzeba będzie odrzucić, trafiło na mnie. Nie poddałam się, uparłam się i zbuntowałam, bo od dawna marzyłam o wejściu na Dach Afryki. I rok później postawiłam na swoim: stanęłam na szczycie Kilimandżaro. Pojechałam z grupą prowadzoną przez Monikę Witkowską. Oczywiście byłam najstarsza wśród uczestników; następna w tym zestawieniu, koleżanka, z którą się wybrałam, ledwie skończyła sześćdziesiątkę. Nie czułam się jednak słabsza od pozostałych, przewodnik wciąż powstrzymywał mnie - pole, pole (wolniej, wolniej) - powtarzał. Chciał mi dać nieco więcej czasu na aklimatyzację, no i chyba obawiał się, że upadek starszej pani może mieć fatalne konsekwencje. Ale obyło się bez potknięć.

Weszła Pani na sam wierzchołek Uhuru Peak?

Niestety nie, zabrakło mi dosłownie godziny. Tuż przed szczytem dopadł mnie rozstrój żołądka, bardzo nieprzyjemny, pomińmy szczegóły. Zawróciłam na wysokości 5800 m n.p.m. Byłam w dobrej formie, wiem, że mogłam pokonać ten ostatni odcinek, lecz pokonał mnie mój własny brzuch... (śmiech). Nigdy nie miałam takich dolegliwości, nie byłam więc na nie odpowiednio przygotowana, przypuszczam, że w ten sposób objawiła się u mnie choroba wysokościowa.

A nie dokuczał Pani brak tlenu?

Nie. Czułam wprawdzie jego deficyt, lecz wyrównanie i pogłębienie oddechu wystarczyło, aby dyskomfort ustąpił.

I nie było Pani zimno?

Było, ale z tym się liczyłam, byłam na to przygotowana, wiedziałam, że do Afryki należy koniecznie zabrać kurtkę puchową... (śmiech). Popełniłam tylko jeden błąd: idąc na szczyt wzięłam wodę do bidonu, więc po kilku godzinach marszu miałam w nim bryłkę lodu; na szczęście przewodnik zadbał o gorącą herbatę w termosie. Młodsi uczestnicy naszej wyprawy nawet bardziej narzekali na zimno niż ja, ale to zapewne kwestia indywidualnego przyzwyczajenia i odporności. Mnie zahartowały narty; zauważyłam, że nawet wtedy gdy syn zakłada pod kombinezon kalesony, to ja wciąż obywam się bez nich, nie czując chłodu.

Na ciężar plecaka też się Pani nie skarżyła?

Nie, ponieważ niosłam tylko mały plecaczek z najpotrzebniejszym ekwipunkiem, natomiast cały dobytek naszej wyprawy dźwigali tragarze. Zresztą trudno jest indywidualnie wejść na Kilimandżaro, nie sposób uniknąć wynajęcia sporej karawany, bo z turystów żyje cała okoliczna ludność. Zatem i nam towarzyszyła rzesza tubylców - tragarze, kucharze, przewodnicy; słono trzeba było za to zapłacić...

A polscy emeryci do najbogatszych nie należą...

To prawda. Kilimandżaro było wyprawą mojego życia, odkładałam na nią pieniądze przez wiele lat. Warto było!

Na nic zatem Pani nie narzekała?

Na zupełnie nic, chętnie poszłabym na Kilimandżaro jeszcze raz. Z pigułkami na rozstrój żołądka, rzecz jasna... (śmiech).

Czy wszystkim pozostałym uczestnikom wyprawy udało się wejść na sam szczyt?

Prawie wszystkim, tylko jedna osoba wycofała się po drodze; podobno ustanowiliśmy rzadki rekord, gdyż średnia rezygnacji wynosi tam ponad dwadzieścia procent.

Jak przygotowywała się Pani do tej wyprawy?

Specjalnie do niej? Nie przygotowywałam się. Dbam o sprawność, jestem aktywna przez cały rok. Chodzę na basen, na gimnastykę, tańczę, uprawiam nordic walking, jeżdżę na rowerze, na nartach, lubię ruch, wysiłek sprawia mi przyjemność, cieszy mnie pokonywanie słabości, zdobywanie formy. Tylko biegać nie lubię, nie startuję w zawodach, nie pociąga mnie rywalizacja. Chociaż miło mi nie odstawać kondycją od młodszych.

Była też Pani na trekkingu wokół Mont Blanc...

Trochę przez przypadek. Znalazłam gdzieś informację o wyprawie organizowanej przez Fundację Pokonaj Raka, jestem amazonką, więc zgłosiłam się; przyjęto mnie, pojechałam. Dzień po dniu przemierzaliśmy kolejne etapy, byłam w kilku miejscach, które już znałam, lecz z perspektywy narciarza. Nigdy wcześniej nie wędrowałam po tak wysokich górach. Za młodu unikałam gór, myślałam, że mam lęk przestrzeni, odkryłam je i polubiłam właściwie dopiero na emeryturze. Na pierwszy "poważny", turystyczny wyjazd w Tatry namówili mnie znajomi, myślałam wówczas, że ducha wyzionę pod Gęsią Szyją, ale potem już z każdym dniem było lepiej: Czerwone Wierchy, Rysy od strony słowackiej, Przełęcz pod Chłopkiem.

Lęk przestrzeni tam nie przeszkadzał?

Nie taki ten lęk straszny, jak go malują... (śmiech). Przyzwyczaiłam się, ale przyznaję, że miałam zawroty głowy gdy szłam po raz pierwszy z Kasprowego, przez Świnicę, do Doliny Pięciu Stawów. Za drugim razem już było bez porównania lepiej. Uwielbiam schronisko Krzeptowskich, ta atmosfera, ta szarlotka i ten tłum turystów - a co jeden to młodszy ode mnie... (śmiech). Czerpię od młodych energię. I nic dziwnego, bo trudno o rówieśników podzielających moje upodobania. Czułam się w "Piątce" jak w siódmym niebie. Szkoda, że z Gdyni jest tam tak daleko.

Gdyby zatem ktoś zaproponował Pani do wyboru: rejs lub wycieczkę w góry?

To bez wahania wybrałabym góry, żeglować nie lubię, mam chorobę morską.

Woli Pani podchodzić pod górę, czy schodzić?

Stanowczo podchodzić, lubię się zmęczyć.

Rodzina za Panią nadąża?

Tak, wszyscy jesteśmy aktywni, mąż jeździ ze mną na nartach, a latem pływa w Chałupach na desce. Synowa z wnuczką chodzą na jogę i uprawiają nordic walking. Dobra atmosfera w rodzinie jest bezcenna. Nota bene: to właśnie synowi zawdzięczam upodobanie do gór i nart; wymieniał sprzęt, zapytał czy nie chcę jego starych "desek", chciałam... Spodobało mi się. Dawniej urlop w zimie uważałam za stracony, teraz stracona byłaby dla mnie zima bez wyjazdu na narty. Przed przejściem na emeryturę pracowałam w telekomunikacji, przeprowadzałam audyty; to zajęcie nie wymagało szczególnej aktywności fizycznej, więc brak ruchu zaspokajałam grając w siatkówkę, i to mi wystarczało. Teraz trudno byłoby mi poprzestać na jednym treningu tygodniowo.


Jak zatem wygląda Pani plan zajęć?

W poniedziałek ćwiczę pilates w Fundacji Pokonaj Raka. We wtorek gimnastykuję się z amazonkami. We środę maluję.

Góry?

Nie, jestem marynistką, ale tylko w malarstwie preferuję morze. Góry trudniej malować, próbowałam, lecz byłam niezadowolona z efektów. Skończyliśmy na środzie? A zatem czwartek przeznaczam na zajęcia Uniwersytetu Trzeciego Wieku, natomiast w piątek trenuję tai-chi. Próbuję wyszukiwać zajęcia bezpłatne, aby niepotrzebnie nie trwonić gotówki. Na szczęście miasto Gdynia dba o seniorów w tym względzie. Wystarczy tylko chcieć. W soboty chodzę na piwo z koleżankami. Staram się też nie zaniedbywać męża oraz rodziny. Poza tym pływam, jeżdżę na rowerze i nartach. Niestety, nie mam biegowych, więc śmigam wyłącznie po górach; aż szkoda, bo w okolicy też nie brakuje pięknych tras. A na "biegówkach" widzi się przecież dużo więcej, niż tylko szusując pod wyciągiem. Póki co, moim największym narciarskim osiągnięciem jest zjazd z Klein Matterhorn. W utrzymaniu formy pomaga mi też też odpowiednia dieta: niczego sobie nie odmawiam, ale staram się też nie objadać i dbam o urozmaicenie posiłków. Dwa razy w roku wyjeżdżam także na wczasy "oczyszczające", wracam z nich jak nowo narodzona: czterysta kalorii dziennie oraz solidna dawka ruchu potrafią czynić cuda. Poza tym na co dzień ćwiczę też zupełnie mimochodem. Mieszkam na Witominie, więc do centrum Gdyni zjeżdżam rowerem dość karkołomnie w dół, za to wracając muszę zmierzyć się z długim, mozolnym podjazdem. Lubię wracać... Lubię też chodzić z kijkami po okolicy, preferuję trasy wymagające wysiłku, strome podejścia to moja specjalność.

Ile czasu zatem zajmuje Pani wejście na górę Donas?

Najwyższe wzniesienie w Gdyni? Przyznam się szeptem, że... nigdy tam nie byłam. Moje ulubione ścieżki tamtędy nie prowadzą. Bliżej mi z Witomina na Kilimandżaro... (śmiech).



Jaga Filipczyk. Mieszka w Gdyni, ma 76 lat, jest amazonką. Chodzi po górach, jeździ na nartach i na rowerze, pływa, ćwiczy pilates oraz tai-chi, studiuje filozofię na Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Maluje, należy do Stowarzyszenia Malarzy im. Mariana Mokwy.



Jakub Terakowski

Wywiad opublikowany w miesięczniku n. p. m. nr 1/2017. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie wymaga zgody autora oraz Redakcji.