Andrzej Górowski - psy i GOPR. Co było pierwsze?

Psy w domu były od zawsze, ale jako nastolatek nie zwracałem na nie szczególnej uwagi. Natomiast do GOPR’u wstąpiłem wcześniej niż oficjalnie można, bo do pełnoletności brakowało mi jeszcze kilku miesięcy. Ale w tamtych czasach przymykano niekiedy oczy na takie drobiazgi.

Skąd ten pośpiech? Czym GOPR tak Pana skusił?

W podaniu o przyjęcie wszyscy piszą o chęci niesienia pomocy i ratowania życia...

A o czym wszyscy nie piszą?

O dostępie do nowoczesnego sprzętu i ekwipunku, o sortach mundurowych, bezpłatnym korzystaniu z wyciągów, o środowisku ratowników, które tak imponuje kandydatom i o dziewczynach, na których można zrobić wrażenie błękitnym krzyżem... (śmiech). Życie weryfikuje te wyobrażenia, na początku dostęp do nowoczesnego sprzętu ogranicza się do mycia zabłoconych quadów, a zamiast beztrosko szusować po stokach, trzeba setki godzin spędzić na dyżurach przy wyciągach narciarskich. I sił już może nie wystarczyć na zdobywanie dziewczyn... (śmiech). Zostają tylko Ci, dla których chęć niesienia pomocy i ratowania życia jest rzeczywiście najważniejsza.

A Pan od trzydziestu lat jest ratownikiem... Psy pojawiły się później?

Tak, w wojsku. Wzięto mnie do WOP’u (czyli dzisiejszej Straży Granicznej). Już na początku zrobiłem co mogłem, aby nie trafić do budki przy szlabanie, wygrałem wszystkie możliwe testy sprawnościowe i dostałem skierowanie do ośrodka tresury psów w Zgorzelcu. Z wyszkolonym owczarkiem przyjechałem do Nowego Targu, gdzie kontynuowałem służbę - obsługiwałem siedem strażnic od Chyżnego po Jurgów.

Na czym polegała ta praca?

Z psem tropiącym szukałem osób nielegalnie przekraczających granicę.

Ścigał Pan tych, którzy wybrali wolność?

Wolność? W Czechosłowacji? Nie, to byli wyłącznie przemytnicy. Uczestniczyłem w trzydziestu akcjach bojowych, podczas najpoważniejszej z nich, wystrzelono siedemdziesiąt sztuk ostrej amunicji. Przez granicę „szło” wtedy jedenaście koni, przemytnicy złapani na gorącym uczynku, użyli noży i pałek, żołnierze zaczęli strzelać w obronie własnej. Na szczęście nikomu nic się nie stało.

Przemyt koni był aż tak opłacalny?

W Polsce jeden koń kosztował wtedy pięćdziesiąt tysięcy ówczesnych złotych, a w Czechosłowacji przynajmniej trzy razy więcej.

Przez dwa lata służby w ogólne nie był Pan w górach?

Ależ skąd! Nawet w wojsku „wyrabiałem” pensum godzin ochotnika GOPR, po prostu brałem dyżury podczas przepustek.

Wrócił Pan do cywila...

I zacząłem pracować u mojej mamy, w restauracji. Zajmowałem się zaopatrzeniem, był rok 1981, nic nie można było normalnie kupić, wszystko musiałem „zdobywać”. Trudne czasy... Równocześnie coraz mocniej angażowałem się w dyżury GOPR, początkowo byłem zatrudniony jako ratownik sezonowy, a w roku 1985 zostałem przyjęty na etat. I tak, nie wiadomo kiedy minęło blisko ćwierć wieku...

Jak minęło?

Pierwsze dwanaście - piętnaście lat przeleciało mi na bardzo intensywnym szkoleniu najpierw siebie, a później innych. Jako jeden z najmłodszych ratowników otrzymałem stopień instruktora ratownictwa górskiego. Szkoliłem wszystkie polskie jednostki specjalne - brygady antyterrorystyczne, oddziały Urzędu Ochrony Państwa oraz Biura Ochrony Rządu, szkoliłem też rosyjski Specnaz oraz białoruski Ałmaz. Uczyłem ich technik alpinistycznych, ratownictwa ścianowego, ratownictwa z powietrza, speleologii, przepraw wodnych.

A bardziej na co dzień?

Dyżurowałem i uczestniczyłem w akcjach, w sumie mam ich na swoim „koncie” już ponad pięćset. Równocześnie, niezależnie od pracy, coraz poważniej angażowałem się w sport zaprzęgowy. Jako jedyny Polak dwukrotnie ukończyłem najtrudniejszy wyścig w Europie - La Pirynę. Byłem na Mistrzostwach Świata w Stanach Zjednoczonych, gdzie zająłem ósme miejsce. W USA uczestniczyłem też w Maratonie Zimowym, gdzie w klasie profesjonalistów miałem czwartą pozycję. Zdobyłem Puchar Świata, byłem vice-mistrzem Świata, mam dwanaście tytułów Mistrza Polski, uzbierało się tego trochę... Przed rokiem zrezygnowałem z udziału z zawodach, bo sport zaprzęgowy to dość kosztowna pasja.

Na przykład?

Na przykład na udział w La Pirynie wydałem ponad 20.000 zł. Gdybym stanął na podium, to oczywiście mógłbym pozwolić sobie na start w następnych zawodach, ale tam wygrywają zaprzęgi za 100.000 euro, a skąd zawodowy ratownik ma wziąć takie pieniądze?

A ile kosztuje Pański zaprzęg?

Około 20.000 euro.

Sprzedał Pan swoje psy?

Nie, nie sprzedałem, bo nie traktuję ich jak przedmiotów, których można pozbyć się z zyskiem. Są dla mnie członkami zespołu, znalazłem im nowe domy, u kolegów, zawodników, również tych, którzy wcześniej ze mną rywalizowali. Moje psy zatem nadal biegają, ale u ludzi, których na to stać.

Skąd w ogóle pomysł na sport zaprzęgowy? Przecież w wojsku miał Pan psa tropiącego.

Zawsze fascynowały mnie wilki, a najbliższe im wizualnie są właśnie zaprzęgowe husky, więc nie wahałem się ani przez chwilę, gdy znajomy zaproponował mi dwa szczeniaki tej rasy. Zainteresowałem się nimi, szperałem po Internecie, zbierałem materiały, zacząłem kupować książki, wciągnęło mnie... Pierwszy raz przypiąłem psa do... sanek mojego syna, takich zwyczajnych dziecięcych, na których maluch zjeżdżał z pobliskiej górki. Szybko je połamałem i równie szybko odkupiłem, lecz podobny los spotkał jeszcze kilka następnych par... (śmiech). A potem? Cóż, sam nie wiem kiedy moje stado rozrosło się do czterdziestu psów.

W tym ratownicze?

Nie, to zupełnie osobna historia. Kilka lat temu doszedłem do wniosku, że skoro całe swoje dorosłe życie przepracowałem w GOPR, a połowę życia spędziłem z psami, to może warto byłoby pogodzić zawód z pasją? I znowu - jak w przypadku zaprzęgów - zacząłem od gromadzenia wiedzy, tym razem na temat psów ratowniczych. Wspólnie z Mariuszem Zaródem (Naczelnikiem Grupy Podhalańskiej GOPR) postanowiliśmy, że wzorować będziemy się na najlepszych i od razu ustawimy poprzeczkę najwyżej, jak to możliwe. Nawiązaliśmy współpracę z IRO (International Rescue Organization), największą na świecie organizacją, zrzeszającą ponad 70 służb, wykorzystujących psy do ratowania życia ludzi - w wodzie, lawinach, gruzach oraz podczas poszukiwań na otwartej przestrzeni.

Ma Pan dwa psy ratownicze, prawda?

Tak. Baster, to wyselekcjonowany przeze mnie border collie, a Toro dostałem z doskonałej hodowli Ronson Land. Jej właściciel - Jerzy Bardel - zaproponował mi za darmo fenomenalnego szczeniaka owczarka niemieckiego, z rewelacyjnym rodowodem, pod jednym tylko warunkiem, że opowiadając o tym psie, będę zawsze podawał nazwę hodowli, z której pochodzi. Niedawno przybyły mi jeszcze dwa następne, ale skończyły dopiero trzy miesiące, więc są raczej kandydatami na ratowników... (śmiech)

Jakiej są rasy?

Trudno powiedzieć... Nie kierowałem się żadnym rodowodem, lecz chęcią uzyskania optymalnych cech charakteru psa. Doskonałe efekty w ratownictwie mają border collie, ale psychika bywa u nich nieco zbyt słaba, więc postanowiłem, że dodam im trochę krwi owczarka niemieckiego z linii użytkowej. Udało mi się pokryć matkę Bastera owczarkiem niemieckim pracującym obecnie w słowackiej policji jako pies na narkotyki. Z tego miotu zatrzymałem sobie dwa szczeniaki, jeden będzie psem do poszukiwań, a drugi - na zwłoki.

Na zwłoki?

Tak, Grupa Podhalańska GOPR przeprowadza rocznie około 10 poszukiwań, w których należy spodziewać się znalezienia zwłok. Policja dysponuje wprawdzie psami szkolonymi do poszukiwania trupów, lecz są to najczęściej ofiary przestępstw, starannie ukryte przez zabójcę. Nie ma natomiast w Polsce ani jednego psa przygotowanego do poszukiwań osób zmarłych na otwartej przestrzeni. Nie ma też o tym żadnych materiałów, więc sam sprowadzam je z zagranicy, zazwyczaj są to filmy i książki, jedną już przetłumaczyłem, następną skończę lada moment.

A Toro i Baster jakie mają specjalizacje?

Pierwsza i podstawowa to pies lawinowy, w której mają najwyższą klasę C. Następne to specjalizacje na gruzy oraz na tak zwaną otwartą przestrzeń

Co robią Pańskie psy w otwartej przestrzeni?

Szukają każdej osoby, która zachowuje się w sposób nienaturalny, leży, siedzi przez dłuższy czas nieruchomo, zatacza się w marszu, co może być spowodowane urazem. Moje psy tak długo oszczekują znalezione osoby, aż przyjdę. Ignorują natomiast normalnie poruszających się turystów, czy na przykład tyralierę ratowników przeczesujących teren.

A borówkarza, lub - przepraszam - kogoś załatwiającego się w krzaczkach, oszczekają?

Oszczekają. Podobnie zachowują się w lawinach, kopią tam, gdzie czują zapach człowieka, a jeżeli nie mogą się dogrzebać, to też zaczynają szczekać.

Czy z Toro i Basterem odniósł Pan sukcesy porównywalne do Pańskiego tytułu mistrza polski w wyścigu psich zaprzęgów?

Jako jedyni Polacy - ja i Maciej Kopytek (również ratownik z Grupy Podhalańskiej GOPR) - posiadamy międzynarodowe certyfikaty IRO szkolenia psów na otwartą przestrzeń oraz na gruzy

W ilu wyprawach GOPR uczestniczyły Pańskie psy?

Obydwa mają na swoim „koncie” po 25 akcji ratowniczych.

Uratowały komuś życie?

Bezpośrednio nie, ale jeżeli na akcję wyrusza stu ludzi i kilka psów, to uratowanie człowieka jest sukcesem całego zespołu, a nie indywidualnie tego, czy tamtego ratownika na dwóch lub czterech nogach. Technika prowadzenia akcji poszukiwawczej polega na tym, że eksplorowany obszar zostaje podzielony na sektory, przeznaczone do spenetrowania. Nikt oczywiście nie wie, w którym sektorze znajduje się poszukiwana osoba, więc dwudziestu lub trzydziestu ratowników dostaje do przeczesania taki sam sektor, jaki równie dokładnie może spenetrować jeden pies. Gdy zatem idę sam z Toro i Basterem do jednego sektora, to zwalniam resztę ratowników z przeszukiwania tego obszaru, dzięki czemu mogą dokładniej eksplorować pozostałą powierzchnię. Jeżeli więc ratownicy odnajdą człowieka, to sukces jest tylko ich, czy także psów?

Oczywiście całego zespołu.

Przeprowadziliśmy kiedyś na Turbaczu następujące doświadczenie: obszar o wymiarach 140 na 500 metrów przeszukało najpierw dwudziestu ratowników, zajęło im to 24 minuty i nie odnaleźli ukrytej tam osoby. Później, na ten sam teren puściłem psy, spenetrowały teren w niecałe 5 minut i znalazły człowieka. Inny przykład: dosłownie wczoraj byłem na ćwiczeniach zorganizowanych przez policję z Nowego Targu, tym razem powierzchnia próbna miała ponad 100 hektarów, Toro i Baster odnalazły ukrytą osobę w niecałą godzinę, natomiast siedemdziesięciu policjantów potrzebowało na to ponad dwóch godzin.

To może w ogóle nie warto angażować ludzi do akcji poszukiwawczych, skoro psy są lepsze?

Psy nie są ani lepsze, ani gorsze od ludzi, są inne. W każdej akcji powinny być wykorzystane wszystkie dostępne siły, formy i środki, a więc zarówno ludzie, jak i psy - gdy tylko mogą być potrzebne.

Czy - z całym szacunkiem dla zasady, że sukces należy do całego zespołu - zdarzyło się Panu pojedynkę uratować komuś życie, bo - na przykład - nie było czasu, by czekać na wsparcie?

Nawet całkiem niedawno, w schronisku na Turbaczu wszedł do dyżurki chłopak, mówiąc, że jego kolega zmarł w toalecie. Myślałem, że żartuje, bo wyglądał jak lekko nietrzeźwy, ale oczywiście poszedłem sprawdzić. Musiałem włamać się do kabiny, tam rzeczywiście stwierdziłem zgon i w tym samym momencie zauważyłem, że chłopak, który wezwał mnie na pomoc zaczyna tracić przytomność. Zdążyłem jeszcze dowiedzieć się, że obaj jedli grzybki halucynogenne... Zastosowałem mu takie płukanie żołądka, na jakie mogłem pozwolić sobie w danych okolicznościach, czyli na zmianę poiłem go i prowokowałem wymioty. Lekarz, którego wezwałem stwierdził, że to płukanie uratowało chłopakowi życie.

A czy Panu samemu kiedykolwiek śmierć zajrzała w oczy?

Tak, za kierownicą samochodu, a nawet na zawodach zaprzęgowych, ale nigdy podczas akcji GOPR. Moim nauczycielem był Wojtek Bartkowski, który powtarzał, że profesjonalny ratownik musi sobie zapewnić sto procent bezpieczeństwa - w interesie wszystkich: ofiary, zespołu i własnym. Hołduję tej zasadzie.


Jakub Terakowski


Powyższy wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 12/2008



Strona główna