Co się stało?

Krzyś dostał niedokrwiennego udaru mózgu, co nie powinno się wydarzyć, bo według wszelkich statystyk medycznych nie był w grupie ryzyka, a wręcz przeciwnie. Grupę ryzyka w tej chorobie stanowią ludzie starzy, z miażdżycą, pijący dużo alkoholu, palący dużo tytoniu, niewysportowani, otyli - stanowiący całkowite przeciwieństwo Krzysia. Atoli stało się tak, na co wskazały badania wykonane ex post, że zawał spowodowała wrodzona skaza w tętnicy szyjnej, zaopatrującej w krew lewą półkulę mózgu. Potem, na skutek poważnych błędów lekarskich (toczy się z tego powodu proces przeciwko szpitalowi w Prokocimiu) stan Krzysia pogorszył się dramatycznie, niewiele brakowało do śmierci. Po wyjściu ze śpiączki nie odzyskał władzy w prawej ręce i nodze, miał sparaliżowaną prawą połowę ciała, nie mógł przełykać, był zacewnikowany.

Kiedy to było?

To stało się 31 grudnia 2004. Krzysztof miał wtedy nieco ponad 15 lat. Na początku wszystko wskazywało na to, że Krzyś do końca życia będzie przykuty do łóżka i wózka, ale po wielu peregrynacjach szpitalnych, podczas których udało nam się trafić na lepsze oblicze służby zdrowia, w maju 2005 wyszedł ze szpitala o własnych siłach. Niewiele rozumiał, niewiele mówił, w ogóle nie poruszał prawymi kończynami, ale żył. Od razu przystąpiliśmy do niebywale intensywnej rehabilitacji u znakomitych specjalistów w Krakowie, Warszawie oraz tych z zagranicy leczących w Polsce.

Z jakim skutkiem?

Stan Krzysia poprawiał się systematycznie, nie tak szybko, jak chcielibyśmy, ale wyraźnie. Niezależnie od profesjonalnej rehabilitacji, byłem i jestem do dzisiaj jak gdyby jego trenerem, który wymyśla co jeszcze można Krzysiowi zaproponować. Pierwsze były narty śladowe w ogrodzie, potem narty tourowe - jako zjazdowe, na fokach - aby zmniejszać prędkość. Wspólną cechą wszystkich tych działań było wykorzystanie dużej sprawności i energii syna przed udarem. Wiosną 2006, czyli półtora roku po zawale stwierdziłem, że nadeszła już pora na rower

A Krzysztof wcześniej jeździł na rowerze?

Tak, rehabilitacja przez rower była kontynuacją wcześniejszych pasji Krzysia, ale nie jego możliwości, bo latem 2004 potrafiliśmy przejechać razem nawet 150 kilometrów dziennie.

Dużo!

Całkiem sporo, tym bardziej, że tamte wakacje spędziliśmy na Podhalu, gdzie teren jest przecież mocno górzysty. A wiosną 2006 Krzyś nie potrafił prawą ręką uchwycić kierownicy, nie wspominając już o naciśnięciu hamulca, czy zmianie biegów. Prawa noga też była wtedy jeszcze niemal zupełnie bezwładna. Stopę próbowałem unieruchomić na pedale najpierw „noskiem”, a później stosując buty z klipsem SPD, ale nad kolanem i stawem biodrowym było już znacznie trudniej zapanować. Porażenie Krzysia było wielopoziomowe, dużo głębsze od zwykłego urazu powypadkowego, gdy ofiara ma złamaną nogę, ale po zrośnięciu szybko odzyskuje w niej władzę. Jego pierwsza jazda na rowerze była dramatyczna. Uznałem wówczas, że najlepszy będzie tandem - ja kierowałem i napędzałem, a on miał tylko siedzieć we właściwej pozycji - co nie było proste, trzymając kierownicę jak należy - co też nie było proste i pedałując, a właściwie tylko obracając nogami - co było już bardzo trudne. Za pierwszym razem przejechaliśmy zaledwie dwieście metrów.

A co było w tym takiego trudnego dla Krzysztofa, skoro miał tylko siedzieć?

Ręka mu się przekrzywiała i nic na to nie mógł poradzić, stopa mu uciekała z pedału, kolano uderzało o ramę przy każdym obrocie - czułem i słyszałem to - łup, łup, łup, to było najgorsze. To był dramat. Ale mimo wszystko Krzyś zauważał, że może nie z dnia na dzień, ale z tygodnia na tydzień jest lepiej i powoli zaczyna panować nad sytuacją. Stopa mu już mniej spadała, kolano nie obijało się tak mocno - to bardzo nas mobilizowało i motywowało. Dwa miesiące później jeździliśmy już tandemem na pięćdziesięciokilometrowe wycieczki. Wtedy zdecydowałem, że przesiadamy się na rowery górskie.

Zupełnie zwyczajne?

Ten dla Krzysia został nieco zmodyfikowany: dźwignię tylnego hamulca oraz manetkę zmiany biegów w tylnej przerzutce zamontowałem z lewej strony kierownicy tak, aby zdrowa ręka obsługiwała podstawowe mechanizmy roweru. Manetka przedniej przerzutki została ustawiona w środkowym położeniu. Tego lata dokonał się duży postęp, mozolnie i krok po kroku doszliśmy do tego, że w sierpniu, będąc na wakacjach w Niedzicy, udało nam się zrobić dziewięć, jednodniowych wycieczek w tym do Doliny Wielickiej.

Imponujące!

To aż 1670 metrów n.p.m. Przejechaliśmy wtedy w sumie ponad tysiąc, a najdłuższe etapy miały po 120 kilometrów.

Jak Krzysztof radził sobie na tak długich dystansach?

Po pierwsze widział poprawę i to go uskrzydlało. Po drugie włączył się mechanizm kompensacji, proces często pojawiający się podczas rehabilitacji, gdy pacjent nie mogąc wprost wykonać jakiejś czynności, wykonuje ją jak gdyby dookoła. W przypadku Krzysia kompensacja polegała na nadrabianiu lewą nogą niedowładu prawej. To było skuteczne, lecz ryzykowne rozwiązanie, gdyż prowadziło do przeciążenia całej lewej połowy ciała. Oceniam, na ile potrafię, bo nie jestem fachowcem, że około 90 procent pracy wykonywała wtedy lewa kończyna. Z punktu widzenia rehabilitacji było to chodzenie po linie. Byłem tego świadomy, ale robiliśmy dla Krzysia rzeczy ekstremalne, które dawały mu niebywałą satysfakcję, bo zaczynał jeździć na trasy prawie tak długie, jak przed wypadkiem.

Obyło się bez przykrych konsekwencji tej nonszalancji?

Niestety nie. Po tych wyczynach Krzyś gorzej chodził, gorzej siedział, trudniej mu się wstawało. Zaburzona została równowaga z trudem wypracowana podczas terapii.

Ale konsultował Pan chyba z rehabilitantami swoje pomysły na usprawnienie syna, prawda?

Tak, oczywiście. Balansowaliśmy na krawędzi, ale nie na wariata. Rehabilitanci może bez entuzjazmu, ale jednak akceptowali wszystkie moje działania i pomagali „wyprostować” Krzysia po powrocie z każdej dłuższej wycieczki. Wiedzieli, że nie mogą odmówić mu tej radości jazdy na rowerze, chociaż sami przypuszczalnie nie zastosowaliby takiej terapii. Potem przyszedł sezon zimowy, gdy wróciliśmy do nart.

A Krzysztof ma w domu rower stacjonarny?

Tak, ma i zimą dużo na nim trenuje. Na rowerze stacjonarnym można łatwiej korygować defekty.

Jakie defekty?

No, po pierwsze to „uciekające” kolano, po drugie zablokowanie i usztywnienie w łokciu ręki, która u zdrowego człowieka jadącego na rowerze jest zawsze lekko zgięta, a po trzecie zsuwanie się z siodełka na lewą, intensywniej pracującą stronę. Te problemy pojawiają się u Krzysia oczywiście także podczas jazdy na tradycyjnym jednośladzie, ale na stacjonarnym łatwiej nad nimi pracować. Wiosną roku 2007 stan Krzysia wyraźnie się pogorszył, co bardzo mnie zaskoczyło i zmartwiło. Zacząłem powoli, od krótkich wycieczek - jak przed rokiem - ale forma syna, zamiast sukcesywnie polepszać się, była coraz słabsza. Doszło do tego, że wyprawę zaplanowaną na trzy dni musieliśmy przerwać w połowie i wrócić do domu samochodem.

Co się stało?

Mechanizm kompensacji, o którym mówiłem nie działa bezkarnie. Efekty kumulowały się, aż doszło do przeciążenia. Najpoważniejsze było nieprawidłowe funkcjonowanie kolana, przenoszące się również na staw biodrowy. Przy pomocy terapeutów zdiagnozowaliśmy problem i uzgodniliśmy strategię zapobiegania kompensacji. Jej najistotniejszymi elementami było długie rozciąganie przed jazdą i w jej trakcie, masaż przed jazdą i w czasie oraz to samo po zakończeniu wycieczki. Z tak dokładnie opracowanym planem treningów, na nowo rozpoczęliśmy ten sam sezon rowerowy. Zaczęliśmy prawie od zera, pierwsze etapy miały po dwa - trzy kilometry, po których zatrzymywaliśmy się na masaż i rozciąganie.

A kto wykonywał te zabiegi?

Ja, albo rehabilitant - najczęściej był to zaprzyjaźniony z nami Mariusz Janusz. Na krótsze wycieczki jeździłem z Krzysiem sam, ale na dłuższe zawsze jechał z nami ktoś trzeci. Pomimo wszystkich problemów bilans tego sezonu był zacny. Udało nam się nawet pojechać na trzydniową wycieczkę dookoła Tatr. Syn ma szczególny sentyment do tej drogi, bo tamtędy prowadziła trasa jego ostatniej przed udarem mózgu wycieczki rowerowej w wakacje 2004. I podobnie jak wtedy, pokonaliśmy te 390 kilometrów w trzy dni. W sumie, w roku 2007 Krzyś przejechał 3000 kilometrów.

A Pan?

Tyle samo.

Sporo, to przecież dystans dla weekendowego rowerzysty trudny do osiągnięcia.

W roku 2008 przejechaliśmy jeszcze trochę więcej, bo 3500 kilometrów, a związane z kompensacją problemy Krzysia były już zdecydowanie mniejsze, natomiast w roku 2009 zniknęły niemal zupełnie. Oczywiście nadal zachowujemy ostrożność, nadal stosujemy masaże i rozciąganie, ale poprawa formy Krzysia jest ewidentna. Patrząc z boku na syna jadącego rowerem trudno zauważyć, że wciąż nie jest w pełni zdrowym człowiekiem. A przecież w podstawowych funkcjach rowerzysty ciągle mu jeszcze dużo brakuje. Prawa dłoń już dobrze trzyma kierownicę, może nawet na chwilę puścić lewą rękę, aby zasygnalizować skręt, lecz nie jest na tyle sprawna, by posługiwać się hamulcem i manetką zmiany biegów. Teraz właśnie pracujemy nad tym i o ile udaje nam się to już gabinecie rehabilitanta (przy zmianie biegów na niższy, co jest łatwiejsze), o tyle podczas jazdy te czynności wciąż jeszcze są zbyt trudne. O poprawie stanu i formy Krzysia świadczą na przykład coraz lepsze wyniki przejazdu przez Dolinę Wielicką. Przed udarem syn pokonał tych siedem bardzo stromych kilometrów w 47 minut, podczas pierwszej próby po zawale zajęło mu to o ponad pół godziny więcej, a w zeszłym roku osiągnął już czas 51 minut - czyli bardzo zbliżony do rekordu sprzed wypadku. Krzyś sam prosi o mierzenie oraz odnotowywanie rezultatów i bardzo cieszy się z każdej poprawy. Widzi, że ma wyniki nie gorsze niż wielu jego zdrowych rówieśników.

Wybieracie się czasem na wycieczki w większych grupach?

Tak, i jeżeli jedziemy ze znajomymi o przeciętnej formie, to Krzyś ich często „kasuje”. Niewątpliwie wspólne wyjazdy wymagają od pozostałych większej cierpliwości i wyrozumiałości, bo z Krzysiem trzeba częściej się zatrzymywać, napić wody, zrobić masaż lub wykonać ćwiczenia rozciągające.

A bez Pana asysty Krzysztof jeszcze nie jeździ?

Owszem, jeździ - „użytkowo”, codziennie do szkoły - trzy kilometry tam i trzy z powrotem. To bezpieczna, spokojna droga, którą sprawdziłem i zaakceptowałem. Czasem jeździ też sam na zajęcia terapeutyczne, a to już w sumie 30 kilometrów. Muszę przyznać, że jest to nieco ryzykowne, bo wystarczyłoby, aby spadł mu łańcuch i już sobie nie poradzi. Puszczam go w drogę z duszą na ramieniu, ale po pierwsze bez ryzyka nie ma sukcesów, a po drugie Krzyś musi mieć trochę niezależności, swobody i samodzielności. Daje mu to poczucie wolności, bo przecież pomimo niepełnosprawności jedzie sam i sam wraca. Zdrowi ludzie na co dzień nawet nie przypuszczają ile to może znaczyć.

Trasy terenowe „odpadają”?

Odpadają”. Droga szutrowa jeszcze może być, ale o leśnych duktach i polnych dróżkach już nie ma mowy. Nie wspominając oczywiście w ogóle o stromych podjazdach, czy karkołomnych zjazdach, bo Krzyś nie utrzymałby kierownicy na takich trasach.

Gdzie najchętniej wybieracie się na rowerowe wycieczki?

Mamy dwa ulubione rejony: po pierwsze w okolicach Ściejowic pod Krakowem, gdzie mieszkamy. To takie fajne miejsce, że wprost z domu można pojechać w stronę Kalwarii Zebrzydowskiej, Morawicy, Czułowa, Sanki, Tenczynka - gama możliwości jest ogromna i chętnie z niej korzystamy. A gdy czasu mamy nieco więcej, to jedziemy samochodem z rowerami do Ochotnicy Górnej lub Niedzicy, które stanowią dla nas wymarzoną bazę wypadową dla wycieczek po Podhalu, Podtatrzu, a nawet Słowacji - przez Sromowce lub Suchą Horę. W zeszłym roku byliśmy też na Suwalszczyźnie.

A w tym roku? Gdzie już udało się Wam pojechać?

Do połowy maja „wykręciliśmy” ponad siedem stówek - najpierw w pobliżu Ściejowic, a potem - podczas „majówki” - znowu dookoła Tatr: od nas do Ochotnicy Górnej, stamtąd do Gerlachova, Śląskiego Domu, i Nowego Targu. Krzyś nie miał już żadnych problemów na tej wycieczce, ale na wszelki wypadek towarzyszył nam Mariusz Janusz, który czuwał prewencyjnie. Uważam, że to Pan Bóg stworzył rower dla Krzysia. On już wcześniej, przed udarem miał mnóstwo satysfakcji z jazdy i ta pamięć radości, jaką dawał mu rower, bardzo silnie syna motywowała. Nie tylko pozwoliła mu w znacznym stopniu odzyskać sprawność i nadal wspiera rehabilitację, ale też wyzwala w nim potrzebę rywalizacji, daje poczucie zadowolenia, gdy widzi, że wcale nie jest gorszy od zdrowych rówieśników i zapewnia mu jakąś namiastkę wolności, swobody i niezależności. Krzyś bierze rower, jedzie i radzi sobie bez nas - oczywiście w ograniczonym zakresie, ale jednak. To jest bezcenne, te dwa kółka są dla niego jak skrzydła. Jestem przekonany, że bez roweru, rehabilitacja postępowałaby znacznie wolniej i Krzyś nie byłby teraz tak sprawny, jak jest.

Jakub Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku "Rowertour" nr 7/2009. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna