Wszystkie swoje wyprawy rowerowe nazywasz pielgrzymkami.

Bo to są dla mnie przede wszystkim pielgrzymki. Ich trasy zawsze prowadzą do sanktuariów i zawsze poświęcam swój wysiłek jakiejś intencji. Turystyczny wymiar tych peregrynacji też jest istotny, lecz ma dla mnie znaczenie drugorzędne.

A w ogóle dlaczego pielgrzymujesz?

Bo do kościoła - podobnie jak do szpitala - nie chodzą ludzie całkiem “zdrowi”, lecz Ci, którzy potrzebują pomocy. Jeżdżę więc, aby być lepszym, niż jestem.

Pielgrzymki kojarzą mi się z tłumem pątników i sztabem organizatorów.

Unikam tego. Nikt zatem nie przewozi mojego bagażu, nikt nie rezerwuje dla mnie noclegów i nikt nie czeka na mnie z posiłkiem lub ciepłym prysznicem. Nie mam masażystów, a cały sztab organizatorów zastępują mi żona z córką, które podczas moich pielgrzymek niemal dyżurują przy telefonie i komputerze, służąc wsparciem w razie potrzeby.

Nie ułatwiasz sobie życia...

Na pielgrzymce trzeba dostać w kość, ale ja chyba to po prostu lubię. Czasem słyszę sceptyczne komentarze: celnik - ten to musi mieć górę szmalu, stać go z pewnością na najlepsze hotele! A ja zabieram tylko tyle pieniędzy, ile potrzeba na najbardziej niezbędne, skromne wydatki. Śpię w namiocie, albo u dobrych ludzi, niekiedy na plebaniach, a czasem dosłownie pod gołym niebem. W Niemczech trafiłem nawet do noclegowni dla bezdomnych, skierowały mnie tam jakieś przestraszone zakonnice - pokazały drogę - myślałem, że na parafię, a znalazłem się w przytułku. Najwięcej takich “asekurantów” spotykam w Austrii. Jeden odsyła do drugiego, tamten do następnego i tak bez końca... U nas niestety nie ma miejsca - mówią - ale jedź dalej, do sąsiedniej wsi - tam Ciebie przygarną. Chociaż nie proszę o łóżko tylko o kawałek trawnika na rozbicie namiotu lub dwa metry betonu w garażu. Znacznie częściej jednak spotykam się z bezinteresowną gościnnością i niebywałym zaufaniem. Ostatnio we Francji zamiast podłogi w garażu dostałem najlepszy pokój, posiłek i prowiant na drogę.

Zawsze jeździsz sam?

Zazwyczaj mam kilku chętnych, lecz zawsze w końcu wyruszam samotnie. Zapał moich znajomych gaśnie w miarę, jak uświadamiają sobie, że formuła moich pielgrzymek znacząco różni się od ich wyobrażeń o beztroskiej przejażdżce rekreacyjnej podczas urlopu.

Powiedziałeś, że jesteś celnikiem?

Tak, jedynym w Polsce jeżdżącym na rowerze na taką skalę. Znają mnie już trochę na granicach, napisano kiedyś o mnie w “Wiadomościach Celnych” (naszym branżowym miesięczniku), więc coraz częściej bywam rozpoznawany. W Zwardoniu, Ogrodnikach, a ostatnio w Budziskach zaprosiło mnie do siebie przesympatyczne małżeństwo: celniczka z “czarnych brygad” i jej mąż ze Straży Granicznej.

Skąd u Ciebie to szczególne upodobanie do roweru?

Właściwie to nie wiem, bo jeżdżę odkąd sięgam pamięcią. Najpierw z mamą, na bagażniku - z Gdyni do Rumii - na poduszce okręconej drutem, gdyż wtedy nie było jeszcze koszyków do przewożenia dzieci. A potem, gdy tylko nauczyłem się zachowywać równowagę, to całymi dniami, na małym, dziecinnym rowerku krążyłem wokół podwórka. I tak mi zostało, chociaż pojazd już nie ten i dystanse inne.

Twój pierwszy “prawdziwy” rower...

To był “Jubilat” - składany wpół, więc łatwiejszy do przewożenia pociągiem, na kołach o średnicy 24''. Wybrałem się nim na pierwszą “wielką” wyprawę - do Aleksandrowa Kujawskiego - czyli bagatelka: 240 km. Zabrałem ze sobą namiot z brezentu, dmuchany materac i dwa koce - wszystko to było strasznie ciężkie i w żaden sposób nie chciało zmieścić się na bagażniku. Z trudem przytroczyłem cały ten majdan z tyłu i do kierownicy. Zamierzałem nocować po drodze, ale strach mnie obleciał gdy tylko zapadł zmrok, więc postanowiłem, że pojadę dalej. Dotarłem do celu po blisko dobie. Chodzić potem nie mogłem przez tydzień, a tyłek miałem cały odparzony od plastikowego siodełka.

Ale pokonałeś imponujący dystans!

Potem nadal jeździłem dużo, lecz tylko po najbliższej okolicy, już nigdy nie wybrałem się “Jubilatem” w tak długą drogę. A po wypadku myślałem, że w życiu nie odważę się wsiąść na rower.

Po wypadku?

Potrącił mnie młody chłopak i uciekł. Ktoś zajechał mu drogę w ten sposób, że miał do wyboru - uderzyć swoim samochodem w inne auto, lub we mnie. Wybrał mnie... Przez kilka minut nie moglem złapać oddechu, leżałem na poboczu, ale nikt się nie zatrzymał. Pewnie wszyscy myśleli, że jestem pijany. Pozbierałem i odprowadziłem rower do domu. Miałem złamane dwa żebra. Nic poważnego, ale uraz pozostał.

Jak to się zatem stało, że ponownie wsiadłeś na rower?

Sprzątałem pewnego dnia piwnicę i zobaczyłem w kącie swój rower - zapomniany, zakurzony, bez śladu powietrza w oponach. Zawstydził mnie... Postanowiłem więc, że go umyję i dopompuję koła. Wyszedłem na podwórko, dzień był słoneczny, przejechałem się dookoła, potem raz jeszcze i... zapomniałem o wypadku. Zacząłem od krótkich tras. Teraz najchętniej wybieram się na północ od Gdyni, bo w Gdańsku i Sopocie są niby ścieżki rowerowe, lecz wkurza mnie to ich “przeskakiwanie” z prawej strony jezdni na lewą, a chwilę później z powrotem. I wszędzie trzeba czekać na światłach. Na Zachodzie wcale nie jest lepiej, widziałem tam wiele doskonałych tras rowerowych, które świetnie służą cyklistom na krótkich dystansach, lecz w żaden sposób nie nadają się do przemierzania większych odcinków, bo nie zachowują ciągłości. Do rozpaczy doprowadził mnie kiedyś pewien etap w Niemczech, gdy aby pokonać pięćdziesięciokilometrowy odcinek autostrady, na którą oczywiście nie mogłem wjechać, musiałem przebyć ponad 100 km lokalnymi drogami.

Dlaczego na pielgrzymki jeździsz rowerem, zamiast “normalnie” chodzić?

Moja żona uczestniczyła w wielu pieszych pielgrzymkach do Częstochowy, i co rok pytała mnie kiedy wreszcie do niej dołączę? Postanowiłem, że na próbę pójdę z Gdyni do Wejherowa. Doszedłem i... stwierdziłem, że to nie dla mnie. Stopy miałem całe odparzone, a bąbli nie mogłem się doliczyć. Nie, turystyka piesza to stanowczo nie mój żywioł. Kręgosłup zaczyna mnie boleć po pierwszych kilometrach spaceru, lecz gdy siedzę na siodełku, to moje nogi mogą pracować w nieskończoność. Na rowerze nie czuję żadnych dolegliwości.

Trasa Twojej pierwszej pielgrzymki prowadziła zatem...

Oczywiście do Częstochowy. Nocowałem w miejscach rekomendowanych przez żonę: w Warlubiu, Grucznie, Sieradzu. Cztery dni jechałem tam i cztery z powrotem.

Szybko!

Poszczególne etapy miały po około 150 km długości.

Trenowałeś przed startem?

Nie, tylko tak sobie jeździłem - do Rumii, do Pucka, do pracy.

I już nie przyczepiłeś plecaka na bagażniku, jak w drodze do Aleksandrowa?

Nie, kupiłem sobie sakwy, ale najtańsze, byle jakie, szmaciane. Lepiej było wyrzucić te pieniądze w błoto, bo podarły się zanim wróciłem do domu. Mocne, wodoodporne i łatwe w montażu sakwy to podstawa. Teraz mam cztery boczne (przednie i tylne) oraz wór na bagażnik. W ogóle już nie używam plecaka, nawet jadąc do pracy zabieram sakwę, bo nie ma to jak suche plecy.

W mieście używasz tego samego roweru, co na wyprawach?

Na co dzień jeżdżę “składakiem”, czyli rowerem złożonym z tysiąca różnych części, natomiast na pielgrzymki najpierw zabierałem “Unibike’a” - na niewielkich, bo dwudziestosześciocalowych kołach, a teraz mam “Herculesa” - to już prawdziwy krążownik szos.

Na tym pierwszym "maleństwie" musiało Ci być trudno pokonywać tak długie trasy.

Małe koła mają jedną, podstawową zaletę - im krótsze są szprychy, tym rzadziej się zrywają. Ja mam naprawdę silne nogi, więc mogę sobie pozwolić na obniżenie ciśnienia w oponach. Wprawdzie jedzie się wtedy nieco trudniej, lecz przeciążenia są mniejsze. Aż trudno uwierzyć, lecz w drodze nigdy nie złamałem szprychy, chociaż razem z bagażem ważę ponad 180 kilogramów. Mało tego! Ja nawet nigdy dętki nie przedziurawiłem. Tylko raz - w Lourdes - opona przetarła się przy feldze.

Opatrzność czuwa nad Tobą.

A ja staram się jej pomagać jak mogę. Na sprzęcie do długich wypraw nie można oszczędzać. Tylna felga powinna być wzmacniana, szprychy cieniowane, a opony z wkładką antyprzebiciową - najlepiej Schwalbe Maraton Plus. Warto też często wymieniać łańcuch, bo nadmiernie zużyty niszczy całą zębatkę. O smarowaniu nawet nie wspominam, bo to oczywiste.

Co zatem - poza częściami zamiennymi - zabierasz ze sobą na drogę?

Ten obraz Jezusa Miłosiernego, który tu widzisz. Kilka słowniczków. W przednich sakwach jedzie “kuchnia” - jedzenie, garnki, butle z gazem, dwie kuchenki - jedna na gwint i jedna ze sztyftem, bo nigdy nie wiem jaki kartusz uda mi się kupić. A z tyłu wiozę ekwipunek biwakowy: namiot (duży, trzyosobowy - bo muszę mieć w środku miejsce na cały swój dobytek), śpiwór i szeroką matę samopompującą...

Szeroką?

Tak, bo po kilkunastu godzinach jazdy zasługuję na nieco komfortu. Poza tym - spójrz na mnie... Na początku woziłem zwyczajną, wąską karimatkę - skutek był taki, że mój brzuch zawsze leżał na ziemi obok... (śmiech). Co zabieram jeszcze? Trochę ubrań, podkoszulki - zawsze “oddychające”, bawełna “odpada” bo wilgotna od wody lub potu wychładza organizm. Do tego kalesony - koniecznie z “pampersem”. No i kilka kilogramów map.

Nie używasz GPS’a?

Nie, ponieważ chyba nikt jeszcze nie skonstruował zasilanego dynamem, a zwyczajny “pada” po kilku godzinach pracy. Mam wystarczająco dużo kłopotów z ładowaniem telefonu komórkowego i baterii do aparatu - dość, aby dodatkowo nie zawracać sobie głowy GPS’em. Mój bagaż waży w sumie ponad 60 kg.

To może lepsza byłaby przyczepka?

Nie odważyłbym się pokonać z nią na przykład serpentyn Makarska - Split. Obawiałbym się, że podczas tak karkołomnego zjazdu ściągnie mnie w przepaść na pierwszym ostrym zakręcie. A poza tym przeciętna przyczepka ma nośność 30 kg. Moim zdaniem najlepiej mieć cały dobytek na rowerze, bo wtedy pojazd jest najstabilniejszy.

Następna zatem Twoja pielgrzymka...

Wiodła do Rzymu. Wybrałem się tam w roku 2006, w rocznicę śmierci Jana Pawła II. Od Częstochowy do Krakowa jechałem z kolegą Ojca Świętego - księdzem Marianem Wojtasikiem. Normalnie przebyłbym ten odcinek w jeden dzień, a nam zabrało to trzy, bo mój towarzysz miał 86 lat. Ale warto było zwolnić dla tego miłego, sędziwego kapłana, na poczciwej, zdezelowanej "Ukrainie".

Resztę drogi pokonałeś sam?

Tak - ponad 3000 km - szczególnie trudnych dla mnie, bo nie miałem jeszcze doświadczenia w zagranicznych wojażach.

W większej grupie byłoby raźniej.

I nie tylko raźniej. Raz zasłabłem na poboczu drogi i nikt nie udzielił mi pomocy. Miałem wtedy kiepski kask, ze zbyt małą liczbą otworów wentylacyjnych - było gorąco, jechałem pod górę - nagle zaczęło mi się kręcić w głowie, resztkami sił zjechałem z jezdni, zsiadłem i... następnej godziny w ogóle nie pamiętam. Ocknąłem się: samochody jak gdyby nigdy nic przemykały przy mnie, rower leżał obok... Do samego wieczora go prowadziłem. Teraz już wiem, że 21 dziur w kasku to minimum na lato.

Nie miałeś już później takich przygód?

Nie. W roku 2007 pojechałem do Medjugorje - Adriatyk, Chorwacja - ciężka droga, lecz piękna. Doświadczyłem tam niebywałej gościnności. Raz w pewnym domu poprosiłem o kubek wody... Skończyło się na uczcie trwającej do świtu, gospodarze upiekli na moją cześć barana, poczęstowali rakiją, zaprosili wszystkich sąsiadów z okolicy. To był szok po obojętności, jakiej zaznałem wcześniej.

Dwa lata temu...

Wyruszyłem do Fatimy, pokonałem wtedy rekordowy dla mnie dystans 5000 km. Najtrudniejszy był odcinek od Iruny do Santiago de Compostella - strome podjazdy, dokuczliwy chłód i ulewne deszcze. Namiot mi zaczął pleśnieć, śpiwór był ciągle wilgotny, a ubrania nie schły w ogóle. Nie tak wyobrażałem sobie Hiszpanię - miało być sucho, ciepło, słonecznie i przyjemnie. Schudłem wtedy 22 kilogramy w dwa miesiące. Zawsze tyję przed pielgrzymkami i w drodze tracę na wadze, ale nigdy aż tyle. Doskonale się wtedy czułem, znajomi mnie nie poznawali, a żona stwierdziła, że ma wrażenie, jak gdyby inny mężczyzna spał obok... (śmiech).

W zeszłym roku też z pewnością byłeś na pielgrzymce.

Tak, pojechałem do Wilna - trochę okrężną drogą, bo przez Licheń. Litwa zaskoczyła mnie czystością, w Polsce pobocza dróg, rowy melioracyjne, lasy przy szosach, często przypominają wysypiska śmieci - puszki, butelki, worki, gazety, opony, gruz, stare meble, a tam nawet papierek trudno było mi zauważyć. Tak blisko, a zupełnie inna kultura...

Na ile szczegółowo planujesz swoje pielgrzymki?

Wiem tylko dokąd i mniej więcej którędy chcę dojechać. Wiem też ile mam czasu. Natomiast prawie nigdy nie mam pojęcia jak długi będzie dany etap i gdzie zatrzymam się na noc. Czasem śpię w hostelach, często u gospodarzy, niekiedy na parafiach, a zazwyczaj pod namiotem. Nie lubię rozstawać się z rowerem, więc nawet gdy każą mi go gdzieś zostawić, to i tak staram się dyskretnie wrócić i zabrać pojazd ze sobą. Najspokojniejszy jestem gdy rower stoi przy łóżku. A gdy nocuję pod namiotem w pobliżu drogi lub zabudowań, to stosuję potrójny system zabezpieczeń.

Potrójny?

Jedną grubą, stalową linką przypinam rower do drzewa, drugą - cieńszą i dłuższą - przywiązuję sobie do nogi, a ponadto i pojazd, i namiot przykrywam płachtą w maskującym kolorze.

Przez przezorność, czy złe doświadczenia?

Raczej przezorność. Zawsze mam przy sobie gaz pieprzowy, ale dotychczas stosowałem go wyłącznie do obrony przed psami. Raz tylko zmuszony byłem użyć siły, gdy jakiś łobuz próbował ukraść mi sakwę z dokumentami, gdy wyrzucano mnie z pociągu.

Czemu Ciebie wyrzucano?

Kupiłem bilet z Entroncamento do Madrytu, wcześniej upewniając się, że będę mógł zabrać rower do wagonu, lecz gdy wsiadłem okazało się, że to niedozwolone. Konduktorzy zaczęli dosłownie wyrzucać moje bagaże na peron, kiedy nagle ciemnoskóry chłopak złapał jedną z sakw i poleciał z nią w głąb pociągu. Czas naglił, bo godzina odjazdu już minęła, a ja miałem część dobytku w przedziale, część na zewnątrz, więc nie mogłem pozwolić sobie na kurtuazję, gdy dopadłem złodzieja...

Ufff... A gdzie się wybierasz w tym roku?

Z Gdyni do Ziemi Świętej, przez Włochy, bo chciałbym zobaczyć Manoppello, gdzie przechowywana jest chusta Świętej Weroniki oraz San Giovanni Rotondo - miejsce kultu Ojca Pio. Potem z Bari zamierzam przeprawić się promem do Grecji i... I nie wiem co dalej, bo jeżeli pojadę przez Syrię, to mogą nie wpuścić mnie do Izraela, a jeżeli popłynę do Hajfy, to powrót przez Syrię może okazać się niemożliwy. Ale pomimo tych obaw i tak już nie mogę doczekać się startu. Ja nawet w drodze czuję niedosyt drogi.

Nigdy nie masz dość?

Rzadko. Chyba tylko raz poważnie myślałem o przerwaniu pielgrzymki, lecz córka przysłała mi SMS'a: Tata! Nie pękaj! To co miałem zrobić? Nie pękłem i pojechałem dalej...

Jakub Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku "Rowertour" nr 7/2010. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna