Marek Kalmus - tybetolog

Łatwiej spotkać się z Tobą w Tybecie, niż w Krakowie...

Bez przesady, nie bywam tam tak często, jak chciałbym.

Ile czasu tam spędziłeś?

Już trochę gubię się w rachunkach, ale w Azji byłem przynajmniej 35 razy. Natomiast łącznie spędziłem tam blisko pięć lat. Wszystkie moje wyprawy są bardzo intensywne, więc miesięcznego pobytu tam, mierząc miarą ilości przeżyć, nie sposób porównać do miesiąca w Polsce. Chociaż tutaj też ścigam się z czasem.

Co Ciebie tak bardzo tam absorbuje?

Od lat zajmuję się zawodowo i naukowo kulturą i sztuką Tybetu, interesują mnie rytuały, pasjonuje medycyna tybetańska, chociaż bez znajomości języka tybetańskiego nie można jej studiować na poziomie profesjonalnym.

A Ty nie znasz?

Dukam po tybetańsku, lecz nigdy nie miałem czasu, aby porządnie się go nauczyć.

Czy pismo tybetańskie przypomina chińskie "robaczki"?

Nie, ich alfabet jest bardziej zbliżony do indyjskiego. Każda litera to sylaba, nie ma w nim "krzaczków", w których interpretować należy i całe znaki, i osobno każdą kropkę, kreskę oraz przecinek.

Powiedziałeś, że zajmujesz się Tybetem zawodowo. Co to znaczy?

Badam ginące tradycje oraz rytuały z pogranicza szamanizmu i buddyzmu. Dokumentuję dorobek Thangtonga Gjalpo, niezwykłego „szalonego” jogina posiadającego siddhi czyli nadnaturalne moce jogiczne, tybetańskiego Leonarda da Vinci, konstruktora wiszących mostów łańcuchowych, budowniczego klasztorów i wielkich czortenów, lekarza, geologa, kowala, twórcy tybetańskiej opery - teatru, założyciela ruchu manipów, czyli wędrownych bardów, opowiadających po wioskach historie religijne.

To prawda, że nie byłeś na żadnym kontynencie poza Azją i Europą?

Byłem jeszcze w północnej Afryce, w Maroku - czuję się tam równie dobrze jak w Tybecie. Natomiast Europę znam słabo.

Kiedy zaczęła się Twoja przygoda z Azją?

W latach siedemdziesiątych, od wyprawy do jaskini Ghar Parau uważanej wówczas za najgłębszą w tamtej części świata. Po kilku ekspedycjach speleologicznych stwierdziłem jednak, że góry w świetle słońca są bardziej fascynujące niż mrok ich wnętrza. Po raz pierwszy w Hindukusz Wysoki wybrałem się w roku 1976 na wyprawę krakowskiego Klubu Wysokogórskiego. Dwa lata później pojechałem na Nanga Parbat, miała to być wyprawa polsko - austriacka, ale Austriacy wystawili nas do wiatru. Przylecieli do Pakistanu samolotem, gdzie - zgodnie z umową - powinni poczekać na nas, jadących ciężarówką. Nagle jednak zaczęło się im śpieszyć, powiedzieli, że Polacy zrezygnowali, wzięli permit tylko dla siebie i pojechali w góry. Po przyjeździe musieliśmy załatwiać następne zezwolenie, straciliśmy przez to miesiąc, a nowy permit dostaliśmy na Tirich Mira. Czego nie żałuję, bo to przepiękny rejon i najwyższy szczyt Hindukuszu Wysokiego.

A Tirich Mira udało Wam się zdobyć?

Nie. Ale tę wyprawę uważam za swój największy sukces w wielkich górach.

Dlaczego?

Bo bezpiecznie wycofaliśmy się z grani prowadzącej na szczyt. Decyzję o odwrocie podjęliśmy wspólnie - Jacek Poręba, Wiesiek Burzyński i ja - gdy pogoda była jeszcze znakomita, wiedząc wszak, że nadciąga załamanie. Na szczyt prawdopodobnie udało by nam się wejść, tylko co potem? Bohaterowie leżą na cmentarzach. Zdążyliśmy w ostatniej chwili. W śnieżnej zadymce zjeżdżaliśmy na powiązanych linach, aby było szybciej; ledwie stanąłem na dnie kotła, gdy ruszyła cała południowa ściana. Lawina pyłowa miała prawie kilometr szerokości! Jacek i Wiesiek byli jeszcze na górze, lecz na szczęście z brzegu. Schowałem się za głaz wielkości kiosku i patrzyłem, w które miejsce ich zdmuchnie. Mieli jednak znakomitą autoasekurację, więc ich nie porwało. Przez moment widziałem jak fruwali na linach, a potem wszystko zasłonił śnieżny pył. Nocą zeszła kolejna lawina ścianowa, tak potężna, że baliśmy się, iż sam jej podmuch porwie namioty. Nigdy później nie miałem ochoty wbić czekana w podłogę namiotu...

Ale nie zraziła Ciebie do gór ta przygoda.

Nie, w górach takie sytuacje się zdarzają. Rok później pojechałem z Wieśkiem do Pakistanu. Zbierałem próbki, to była fantastyczna wyprawa, weszliśmy od południa we wszystkie wielkie doliny Hindukuszu Wysokiego, podchodząc - bliżej lub dalej - pod każdy z siedmiotysięczników. Doświadczyliśmy wówczas niebywałej serdeczności tubylców.

Cudzoziemców tam wtedy chyba jeszcze nie widywano.

My nie spotkaliśmy nikogo. Rok później pojechałem do Azji sam i dotarłem w głąb Chitralu jeszcze dalej, aż na obszar zamknięty dla turystów. Dzięki doskonałym mapom Jurka Wali zorientowałem się bowiem, że są tam dwie miejscowości o nazwie Langar. Pierwsza, do której permit od gubernatora można było otrzymać bez problemu, i druga - znacznie bardziej pociągająca, niedostępna, położona blisko granicy z Afganistanem. W podaniu o permit wpisałem kolejność miejscowości tak, aby wyglądało, że zamierzam pójść do tego drugiego Langaru.

Tego zamkniętego?

Tak. Urzędnik w wykazie obszarów otwartych znalazł Langar, a ponieważ nie wiedział, że jest jeszcze inny, więc - łup! - przybił pieczątkę. Oczywiście, gdy tam dotarłem, to oficer na ostatnim punkcie kontrolnym zorientował się, iż to "lipa" i kazał zawrócić. Ale ponieważ zapadał zmrok, a wszyscy tam są niebywale gościnni, więc zaproponował mi nocleg i zaprosił na kolację. Nad ranem zapytał czy nie mam jakiś proszków na ból zęba? Mam, mówię - ale pokaż co Ci dolega, to może uda mi się Ci pomóc.

Myślałem, że jesteś geologiem...

No cóż, można powiedzieć, że jestem też adeptem "stomatologii dla ubogich", zwanej też wyprawową... (śmiech). Nauczyłem się jej podczas pierwszej ekspedycji w Hindukusz. Tam, dla miejscowej ludności oczywiste jest, że w każdej wyprawie uczestniczy lekarz, wędrują zatem po pomoc z wiosek oddalonych niekiedy o kilka dni. Nasz medyk wprost nadążyć nie mógł z poważnymi interwencjami, więc poprosił mnie o wsparcie dentystyczne. To był akurat chirurg... Jestem od Ciebie lepszy o jednego zęba wyrwanego nieboszczykowi w prosektorium - powiedział - i wiem, gdzie wkłuć znieczulenie. Tu masz lignokainę, tu strzykawki, tu kleszcze, a tu kolejkę pacjentów... Lepiej lub gorzej wyrwałem wtedy kilka zębów, bo cóż innego mogłem w takich warunkach robić?

Implantów wstawiać nie próbowałeś...

Przeszedłem wówczas chrzest bojowy. Po powrocie do Polski stwierdziłem, że warto byłoby nauczyć się podstaw tej stomatologii. Poszedłem do koleżanki, która prowadzi gabinet i poprosiłem o przeszkolenie. Przez miesiąc pracowałem u niej jako "asystentka medyczna", przygotowywałem fleczery, słuchałem instrukcji, zaglądałem pacjentom w zęby. Na pożegnanie dostałem komplet podstawowych narzędzi i na kolejną wyprawę pojechałem już jako "stomatolog". Naszemu lekarzowi od razu powiedziałem: potrzebuję to, to, to i to, ja zajmę się zębami, a Ty całą resztą.

Przypuszczam, że się ucieszył.

Jeszcze jak! A ja byłem już znacznie lepiej przygotowany, niż poprzednio. Kleszcze, dźwignie, eugenol, tlenek cynku - mogłem nawet prowizorycznie plombować.

I cały ten "gabinet" miałeś ze sobą też wówczas, na posterunku w Chitralu?

Na duże, zespołowe wyprawy zabierałem kompletny zestaw, natomiast na samotne biorę przynajmniej zgłębnik, nakładak, kulkę oraz odrobinę tlenku i eugenol. Zajrzałem mojemu gospodarzowi do ust, okazało się, że ubytek nie jest poważny, wyskrobałem próchnicę, zaplombowałem i ból minął jak ręką odjął. Był tak zadowolony, że zaproponował dżentelmeńską umowę: za trzy dni mam być na posterunku z powrotem, ale gdzie dojdę przez ten czas, to moje. Chyba ustanowiłem wtedy własny rekord tempa marszu, lecz okazję wykorzystałem maksymalnie. Byłem dwudziestym pierwszym cudzoziemcem odnotowanym w rejestrach tego posterunku, czyli od czasu, gdy powstał Pakistan. Przede mną dotarły tam tylko dwie wyprawy, lecz nikt indywidualnie.

Kto by przypuszczał, że stomatolodzy są w górach uprzywilejowani...

Nigdy nie wiadomo, kiedy takie umiejętności mogą się przydać. Sam sobie też plombowałem zęba na trekkingu pod Dhaulagiri, w namiocie, przy "czołówce".

Zaglądałeś do ust jakiegoś "wielkiego" himalaisty?

Nie. Byłem wprawdzie "formalnym" lekarzem wyprawy Jurka Kukuczki i Wojtka Kurtyki na trawers Broad Peak'ów w roku 1984, ale zębów im leczyć nie musiałem.

A coś innego?

Mieliśmy wypadek, który omal nie zakończył się tragicznie.

W górach?

Tak, ale nie podczas wspinaczki, lecz w drodze z Rawalpindi do Gilgitu. Jechaliśmy ciężarówką w pięciu: Jurek Kukuczka, Edi Westerlund, Walek Fiut, Rysiek Pawłowski i ja. Na naczepie mieliśmy małą przybudówkę mieszkalną z trzypiętrową pryczą. Jurek prowadził prawie całą noc, lecz nie chciał, by ktokolwiek zastąpił go za kierownicą, chociaż dochodziła już godzina czternasta. W kabinie siedział jeszcze Rysiek, a reszta drzemała na pryczach. Obudził nas potężny łomot. Jurek przypuszczalnie zasnął... Na szczęście nie skręcił w prawo, w kierunku przepaści, bo nie mielibyśmy szansy przeżyć, lecz w lewo, w skarpę. Siła uderzenia wyrzuciła mnie na zewnątrz. Gdy opadł kurz zobaczyłem Kukuczkę siedzącego nieruchomo w szoferce, z kabiną zgniecioną do wysokości uda.

Ale nikomu nic poważnego chyba się nie stało?

Jurek nie był nawet zadraśnięty, kabina jak zaczarowana owinęła mu się wokół kolan. Najgorzej wyglądał Rysiek, który wyleciał przez przednią szybę. Żwir na drodze poharatał go tak, jak gdyby ktoś próbował zedrzeć z niego skórę. Na to wszystko podjechał autokar z wyprawą Messnera.

Spadł Wam jak z nieba!

"Wielki" Reinhold wyjrzał tylko przez okno, zrobił nam zdjęcie i pojechał dalej. Nawet nie zapytał, czy nie potrzebujemy pomocy.

Może Was nie poznał?

Kukuczki nie poznał? I naszej ciężarówki z wyprawowymi emblematami? Kilka dni wcześniej spotkaliśmy się w Rawalpindi, w hotelu "Flashmen". Z Wojtkiem się przywitał, ale Jurka potraktował jak powietrze, cały Messner... Leczyłem Pawłowskiego najlepiej jak w tych warunkach mogłem, ale medycyna wyprawowa ma swoje prawa, więc do dezynfekcji musiał mi wystarczyć kit pszczeli w spirytusie.

"Zakitowałeś" Pawłowskiego skutecznie...

Lepiej niż można się było spodziewać. A Edkowi skleiłem łuk brwiowy plastrem chirurgicznym tak, że potem skarżył się, iż odmówiono mu dodatkowego odszkodowania za oszpecenie... (śmiech).

Dla Tybetu zrezygnowałeś jednak z zainteresowania medycyną wyprawową.

Tybet zawsze mnie fascynował, a momentem przełomowym było spotkanie z uchodźcami w Nepalu. Trzydzieści lat temu, w Kathmandu, uczestniczyłem w przeglądzie filmów nakręconych nieoficjalnie w Tybecie. Oczy mi się wtedy otwarły. Ktoś siedzący obok rozpoznał rodzinną wioskę: tam na wzgórzu stał klasztor - wołał przejęty - pokazując miejsce z rozległą, jasną plamą na zboczu. Ktoś zauważył brata w łachmanach, ktoś ciężko pracującą chorą matkę. Dzisiejszy Tybet już nie przypomina tamtego. Wygodne drogi, komfortowe autobusy, luksusowe hotele, sklepy, knajpki, komercja.

Ale napięcia pomiędzy Tybetańczykami, a władzami chińskimi wciąż są chyba ogromne.

Szczególnie od wiosny 2008 roku. Moim zdaniem Zachód bardziej zaszkodził wtedy Tybetowi, niż pomógł.

Czemu tak uważasz?

Wyobraź sobie przedstawiciela miliardowego narodu, czującego w skrzydłach wiatr rozwijającej się gospodarki, któremu tuż przed olimpiadą zachodni "barbarzyńcy" chcą odebrać prawo zorganizowania igrzysk. I rząd jednej z największych potęg, który podporządkowuje się „tupaniu” rządów innych państw. To byłaby utrata twarzy, a w tradycji chińskiej trudno o większą hańbę. Co w tej sytuacji mogły zrobić władze? Tylko "przykręcić śrubę", aby pokazać, kto tam panuje naprawdę. W Chinach, w powszechnym mniemaniu, Tybet rozwija się kosztem pozostałych. I faktycznie wpompowano tam olbrzymie pieniądze, chociaż nie zawsze beneficjentami są Tybetańczycy. W obecnej sytuacji geopolitycznej Tybet nie ma szans na niepodległość, miliardowy naród nie odda jednej czwartej swojego terytorium, zamieszkałego już w większości przez Chińczyków i równocześnie jednego z najbogatszych w surowce rejonów Azji. Tam jest uran, złoto, kamienie szlachetne, ropa naftowa, gaz, żelazo, boraks, prawie cała tablica Mendelejewa. Sam Dalaj Lama już od roku 1987 nie apeluje o wolność Tybetu, lecz o autonomię.

Ile z tych pięciu lat w Azji spędziłeś w Tybecie?

A ściślej na obszarach tybetańskich kulturowo? Więcej niż połowę.

Co Ciebie tam tak ciągnie?

Ludzie, krajobrazy, przestrzeń i bliskość nieba… Stare klasztory, sztuka, szczególnie ta najstarsza, z wieków VII - XIII. Ginące rytuały, potężne stupy, wiszące mosty...

Podobno odkryłeś tam dwa wcześniej nieznane.

Odkryłem... Nieznane... Nie odważyłbym się użyć tych słów, powiedziałbym raczej, że udokumentowałem istnienie dwóch nieopisanych dotychczas przez tybetologów. Ostatni z nich całkiem przypadkiem: w jednym z indyjskich przewodników znalazłem informację o wiosce nazywającej się Chakzam, czyli „Żelazny Most”, pojechałem we wskazane miejsce, gdzie stwierdziłem, że most enigmatycznie wspomniany w książce, jest w rzeczywistości znakomicie zachowanym dziełem Thangtonga Gjalpo.

Na czym polega niezwykłość tych konstrukcji?

A znasz inne żelazne mosty, które wiszą nieprzerwanie przez sześćset lat w strefach sejsmicznych? Ich łańcuchy w ogóle nie rdzewieją, na ogniwach nie ma śladu korozji, Thangtong zastosował w nich specjalny stop żelaza z domieszką arsenu.

Ile takich mostów powstało?

W literaturze są na ten temat duże rozbieżności, według niektórych źródeł 68, a według innych nawet ponad sto.

Niektóre nadal funkcjonują?

Oczywiście! Na przykład „Drogocenny Most” w Czung Riwocze, którego jedno przęsło ma 70 metrów, a drugie ponad 30, podparty filarem stojącym na wysepce, w nurcie rzeki.

Czy zainteresowanie medycyną chińską też przywiozłeś z Tybetu?

Medycyna chińska uratowała mi tam życie. Podczas pierwszej podróży zatrułem się tak poważnie, że w trzy godziny straciłem dziesięć litrów płynów. Wiem, bo się ważyłem. Uratowali mnie spotkani przypadkowo po drodze Kolumbijczycy, praktykujący medycynę chińską.

W jaki sposób?

Tylko uciskając odpowiednie miejsca i robiąc ciepłe okłady. Po dwóch dniach przeszedłem o własnych siłach sześć kilometrów. Nie miałem kroplówki, nie przyjmowałem żadnych lekarstw - to z punktu widzenia konwencjonalnej medycyny jest w ogóle niemożliwe. Po powrocie do Polski poszedłem na wykład o wschodnich technikach leczenia i... tak się zaczęło. Teraz prowadzę z żoną Instytut Medycyny Chińskiej i Profilaktyki Zdrowia, największą i najstarszą w Polsce szkołę medycyny chińskiej.

I udało Ci się dzięki niej uratować komuś życie?

Tego nie wiem, ale z satysfakcją mogę stwierdzić, że wykształciliśmy liczne grono doskonałych specjalistów.

Czy to prawda, że podczas wypraw nadal robisz zdjęcia przedwojennym aparatem?

Mam skrzynkowego, dwuobiektywowego Roleiflexa z roku 1938, lecz nie używam go już od kilku lat, bo średni format 6 na 6 cm jest bardzo kłopotliwy i drogi. Teraz - bez szczególnego entuzjazmu - fotografuję "cyfrówką". Kiedyś, gdy na całą wyprawę zabierałem 20 rolek filmów, to musiałem bardzo uważnie zastanowić się nad każdym ujęciem. Dzisiaj "pstrykam" bez opamiętania, na zasadzie "potem coś się wybierze". Efekt jest taki, że wykorzystuję kilka najlepszych kadrów, a reszta bezużytecznie zaśmieca mi kolejne twarde dyski. Uważam, że aparat cyfrowy rozleniwia i wręcz demoralizuje. W "Photoshopie" mogę dowolnie "tuningować" każdą fotografię, podczas gdy slajd musiał być od razu skadrowany i naświetlony idealnie. To dopiero było wyzwanie! Poza tym wewnętrzny spór wciąż toczy we mnie dokumentalista, który chciałby wszystko zatrzymać w kadrze, z uczestnikiem wydarzeń, mającym świadomość, iż fotografując nie jestem w pełni obecny. Bo zawsze od ludzi odgradza mnie obiektyw. Coraz częściej celowo i świadomie rezygnuję z robienia zdjęć, czując, iż tylko w ten sposób mogę zaangażować się bez reszty.

Gdzie jeszcze w Tybecie nie byłeś?

Marzę o wyprawie w tak zwane Alpy Tybetańskie, chciałbym też pojechać do Khamu, czyli Tybetu Wschodniego, którego nie znam w ogóle.

Nigdzie nie czujesz się tak dobrze jak tam?

Uwielbiam moją starą drewnianą gazdówkę na południowych stokach Gorców. I kocham Kraków, nie zamieniłbym go na żadne inne miasto.

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 9/2012. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna