Szymon Kreczmer - muzyk, były gospodarz bacówki PTTK na Krawcowym Wierchu

Jak to zrobiłeś, że do tej pory krążą legendy o czasach, w których prowadziłeś bacówkę na Krawcowym Wierchu?

Nie mam pojęcia. Zaczęło się od tego, że dużo chodziłem po górach. Pochodzę z Rycerki w Beskidzie Żywieckim, mało kto stąd zapuszcza się w góry, bo górali bardziej ciągnie w doliny. Ale mój świat zawsze był bliżej nieba. Na początku unikałem schronisk jak ognia. Brałem plecak, siekierkę i całymi dniami włóczyłem się po okolicy, a czasem docierałem znacznie dalej, nawet do Małej Fatry. Nocowałem wówczas w szałasach, gotowałem na ognisku. Ale pewnego razu zawitałem na Rycerzową, gdzie poznałem Darka (gospodarza bacówki). Spodobało mi się u niego, zaprzyjaźniliśmy się, często tam bywałem, pomagałem mu. I tak to trwało, aż dowiedziałem się, że Krawców Wierch jest "do wzięcia". Pojechałem do Bielska, złożyłem papiery, okazało się, że poza mną był tylko jeden chętny.

Dlaczego zainteresowanie było takie małe?

Bo wszyscy mówili, że bacówka stoi na uboczu, ruch jest tam słaby i biznes z tego będzie kiepski. A ja chciałem po prostu w górach sobie posiedzieć, więc w ogóle nie myślałem o interesie. Pięć lat tam byłem, od roku 2000 do 2005.

Nie myślałeś o pieniądzach, a jednak "Krawcowy Wierch" pękał w szwach. Niejeden gospodarz o tym marzy. Jak Ci się to udało?

A skąd mam wiedzieć? Może działo się tak dlatego, że nigdy nie traktowałem bacówki jak firmy, która ma przynosić zyski? Dla mnie gościnność to podstawa, zawsze najbardziej zależało mi na klimacie schroniska i dobrej atmosferze. Jak przyszedł sympatyczny człowiek, to siadałem z nim przy stole i gadaliśmy nawet do rana. Jak trafiła się fajna ekipa, to im grałem, upiekłem ciasto, nic nie chciałem w zamian. Potem wpadłem na pomysł, aby w bacówce organizować cykliczne imprezy góralskie.

Jakie?

Pierwsze było Wierchowe Granie, prezentujące folklor Karpat. Wystartowaliśmy dość skromnie - przyszedł Józek Broda, była kapela Drewutnia (grali muzykę łemkowską), no i ja. Rok później wybudowałem scenę, Nadleśnictwo dało mi deski, zmieściła się na niej cała grupa folklorystyczna Romana Kumłyka z Ukrainy. Przyjechały dwie kapele ze Słowacji, była Drewutnia, w sumie 60 muzykantów. Z Żywca przyszli z Urzędu, to mi zazdrościli, pytali skąd wziąłem tylu wykonawców?

A skąd wziąłeś?

Połowa to znajomi, a reszta to znajomi znajomych. Nie płaciłem żadnych honorariów, ludzie zjechali się, aby ze sobą pobyć, pograć, posłuchać muzyki, żadnej komercji. Jesienią organizowałem jeszcze Góralski Wieczór (zapraszałem kapelę albo dwie), a na Mikołaja spotkanie z kimś ciekawym. Co roku odbywał się też na Krawcowym Wierchu koncert bluesowy, występował znajomy ksiądz - Wielebny Blues. To były cztery imprezy cykliczne, a oprócz tego kupa innych, o których czasem dowiadywałem się dopiero, gdy kapela wchodziła do bacówki. No, hej Szymon - słyszałem - przyszliśmy pograć u Ciebie. Prowadziłem otwartą chałupę, może właśnie dlatego turyści wciąż tak dobrze wspominają tamte czasy.

Mówią też, że w kominku non stop płonął ogień, a Ty byłeś zawsze uśmiechnięty.

Nie chodziłem ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Ludzie są różni, więc zdarzało się i tak. że oddychałem z ulgą, gdy ktoś wychodził. Myślę, że najlepiej oceniają bacówkę Ci, którym w ogóle na co dzień nie brakuje pogody ducha. Natomiast kominek - cóż, po to jest, aby się w nim paliło, bo przecież żaden kaloryfer nie zastąpi ani tego ciepła, ani nastroju. Znam schroniska z tak czyściutkimi kominkami, że zastanawiam się, czy w ogóle są używane...

Dlaczego odszedłeś z Krawcowego Wierchu?

Bo bardziej od prowadzenia schroniska lubię góry. A gospodarz schroniska nie ma czasu na góry. Ktoś, kto pracuje na etacie, wychodzi do domu powiedzmy o siedemnastej i ma spokój, a weekend może spędzić w górach. A mnie w weekendy bacówka absorbowała przez całą dobę, zazwyczaj sypiałem wtedy przez godzinę, bo ostatni goście szli spać o czwartej, a pierwsi wstawali o szóstej. Natomiast od poniedziałku do piątku zajmowałem się zaopatrzeniem, praniem, sprzątaniem, księgowością, remontami, gotowaniem, wszystkim - tylko nie górami. I tak czas płynął, mijał rok za rokiem, a góry mi uciekały. Wiosną od turystów dowiadywałem się, że na halach zakwitły krokusy, a jesienią oglądałem zdjęcia z ich wycieczek po okolicy. Tyle razy stałem w oknie bacówki, patrząc na Małą Fatrę i obiecywałem sobie, że za dwa tygodnie załatwię zmiennika i pojadę tam na kilka dni, bo przecież tym razem musi mi się to udać...

A za dwa tygodnie...

Ktoś wołał od drzwi: hej Szymon, przyszliśmy zagrać u Ciebie! Przez pięć lat to lubiłem, ale w końcu poczułem się zmęczony. Wybrałem wolność. Bo nie ma to jak wyjść rano przed szałas i mieć przed sobą (oraz dla siebie) cały dzień, i całe góry. Szałas ma jeszcze jedną przewagę nad bacówką: jest jak dom, więc mam większy wpływ na to, kto mnie odwiedza. Minimum dochodów - to fakt - lecz także minimum potrzeb i trosk. Inna sprawa przyznaję, że może wytrzymałbym na Krawców Wierchu dłużej, gdybym przez ten czas mógł odłożyć pieniądze na jakiś własny interes w górach.

Nie dało się?

A skąd! Mijał rok, drugi, trzeci, a ja cieszyłem się, że mam wszystkie należności uregulowane na bieżąco. O większej satysfakcji finansowej mogłem tylko pomarzyć. Czas umykał, a ja siedziałem w nie swojej chałupie. W końcu z tego zrezygnowałem.

Gdzie byłeś, gdy nie było Ciebie w górach? Zniknąłeś na długo.

Szukałem Rosy... Spakowałem plecak i poszedłem do Czeskiego Cieszyna. Postanowiłem, że pojeżdżę trochę “stopem” po Europie. Nawet nie wiem kiedy minęły te trzy lata. Krążyłem po Francji, Hiszpanii, Włoszech, Grecji, pierwszą zimę spędziłem na Krecie, następną na Sycylii. Tam jest ciepło, więc na ulicy można grać przez cały rok.

Grać? A na czym grałeś?

Na dudach przede wszystkim (zdarłem trzy pary przez ten czas), na piszczałkach, fujarach. Muzyka dawała mi niesamowicie dużo swobody. Grałem trochę tu, trochę tam, zarobiłem parę groszy, a potem chowałem instrumenty, pakowałem strój i ruszałem dalej.

Jaki strój?

Góralski. Występowałem w stroju górala żywieckiego.

I tak tułałeś się po Europie przez trzy lata bez dachu nad głową?

Wręcz przeciwnie - z najlepszym możliwym dachem - błękitnym. Żaden inny dach nie daje takiego poczucia wolności. A swoją drogą, prowadząc taki tryb życia, poznałem mnóstwo fajnych ludzi, którzy nie raz zapraszali mnie do siebie. Nie raz jeździliśmy razem, a nie raz nawet zostawiali mi klucze od własnych domów. Wszystko zmieniało się wtedy z dnia na dzień, ciągle byłem w drodze. Ale nie poprzestałem na przemieszczaniu się “stopem” z miasta do miasta, bo dużo też wędrowałem na piechotę. Przeszedłem cały Szlak Świętego Franciszka, byłem w Santiago de Compostella, mógłbym o tym opowiadać bez końca...

A gdzie znalazłeś Rosę?

W Kalabrii. Od roku nie miałem butów na nogach, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Poprzednie zdarłem do cna, lecz nie kupiłem nowych, bo postanowiłem ograniczyć dobytek do tego, co naprawdę mi niezbędne. Zostawiłem sobie tylko instrumenty, strój, jakąś bieliznę do przebrania i dwie książki. Boso przemierzyłem Włochy wzdłuż i wszerz. Tak dotarłem do Benevento, do znajomego, który od dawna zapraszał mnie do siebie. Traf chciał, że akurat wtedy odwiedziła go Rosa, więc razem przyjechali po mnie na stację kolejową. Wysiadłem z pociągu w stroju góralskim, ale bez butów (stopy miałem tak czarne, jak charakter... (śmiech)) i z psem Indią (znajdą, którą zabraliśmy do Polski). Rosa od razu straciła głowę...

Dla Ciebie, czy dla Indii?

Tego nie wiem, bo wtedy nie mówiłem jeszcze po włosku tak dobrze jak teraz... (śmiech). W każdym razie już po trzech dniach Rosa powiedziała, że idzie ze mną (oraz Indią) grać na ulicy. Miała wtedy ze sobą gitarę, a w głowie pełno włoskich piosenek ludowych z Kalabrii. I tak zaczęliśmy coś tworzyć razem. Miesiąc później dowiedziałem się, że mój ojciec jest poważnie chory, wróciłem więc do Polski aby spotkać się z nim po raz ostatni. Rosa przyjechała ze mną, pokazałem jej Karpaty, była zachwycona.

I tak już tu zostaliście?

Nie, potem jeszcze - dwa lata temu - zabraliśmy namiot i przez pół roku, od kwietnia do października objeździliśmy całą Słowację. Wróciliśmy jesienią z mocnym postanowieniem, że zamieszkamy razem w górach, we własnym szałasie. I tak się też stało.

Zaanektowałeś jakiś bezpański?

Nie było takiej potrzeby, bo jestem stąd i znam tu wszystkie hale, szałasy oraz ich właścicieli. Wypatrzyłem jeden, stary, nieużywany, ale w całkiem jeszcze dobrym stanie. Okazało się, że należy do kuzyna mojej babci. Zapytałem go czy mogę wyremontować sobie ten szałas i w nim zamieszkać. Nie tylko się zgodził, ale jeszcze pomógł mi wywieść deski i resztę materiałów. Wszystko robiliśmy sami, Rosa strugała okrajki ośnikiem, jeszcze do dzisiaj ma odciski. Późno zaczęliśmy remont, zrobiło się zimno, dokuczały nam deszcze. Na zmianę, to schodziliśmy na Słowację pograć trochę na ulicach aby zarobić parę groszy, to wracaliśmy do pracy na halę. W szałasie rozbiliśmy namiot, spaliśmy w nim, żeby było cieplej. Pół zimy tak przetrwaliśmy, ale warto było się pomęczyć, bo po remoncie Rosa w naszych czterech ścianach, mogła już czuć się prawie jak w rodzinnej, gorącej Kalabrii. Nim się spostrzegliśmy przyszła wiosna, lato i następna zima. Nie wiedzieć kiedy minęły nam te dwa lata w szałasie.

Jak tam jest teraz?

Na parterze mamy 25 metrów, na górze 10, więc w sumie porządna “kawalerka”... (śmiech). Na dole stoi piec, na którym gotujemy, stół i ławy, szafa na ubrania i biblioteczka, na górze śpimy. Nad drzwiami do szałasu gniazdo uwiła pliszka, więc latem nie raz specjalnie przez kilka godzin nie wchodzimy do środka, aby jej nie płoszyć, niech sobie trochę pogrzeje te jajka. Mamy też piwniczkę, w której przechowujemy zapasy. Śmieci produkujemy niewiele, papiery palimy, a resztę znosimy na dół, do kontenera w Rycerce.

Skąd bierzecie wodę?

Nosimy z drugiego końca polany, to nie więcej niż pięć minut od szałasu. Przynosimy zapas na dwa - trzy dni. Chyba, że się kąpiemy, wtedy potrzebujemy więcej. Mamy wielki gar, w którym grzejemy wodę i balię - jak sto lat temu. Prądu nie mamy, gazu nie mamy, telewizora, komputera, pralki i lodówki też nie mamy. Wydatków mamy mniej, to i trosk mamy mniej. Ogranicznie potrzeb jest najprostszą receptą na bogactwo...

Również wewnętrzne...

Dostaliśmy kiedyś od kogoś małe radyjko tranzystorowe. Nawet słuchaliśmy go niekiedy, ale od czasu gdy wyczerpały się baterie, stoi bezużyteczne między książkami. Tylko kłopot z nim teraz, bo trzeba je odkurzać. Nie chcemy mieć dużo. Nie chcemy wpaść w wir zarabiania na rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebujemy, amok zaspokajania kolejnych kaprysów. Jednemu najbardziej zależy na tym, drugiemu na tamtym, a nam do szczęścia niezbędny jest wolny czas, który możemy interesująco wykorzystać. Budzimy się rano w górach i mamy czas, czego można chcieć więcej? Miesięcznie wydajemy 400 złotych.

Czterysta złotych też trzeba zarobić...

Utrzymuje nas muzyka. Rosa gra tradycyjny folklor z południa Włoch, a ja - z różnych regionów Karpat. Łączymy tę muzykę, improwizujemy, wplatamy elementy słowackie, śpiewamy, tańczymy. Rosa gra na gitarze, kastanietach i tamburelli, ja na dudach, piszczałkach pasterskich, fujarze pasterskiej słowackiej oraz na akordeonie. Mamy w repertuarze folklor tradycyjny, ale też sporo własnych kompozycji. Rosa ma piękny głos, więc robi furorę śpiewając w Polsce słowackie pieśni ludowe, bo tego nikt po Włoszce się nie spodziewa... (śmiech)

A skąd masz dudy? Zrobiłeś, czy kupiłeś?

Te, na których gram obecnie przywiózł mi znajomy z Macedonii, natomiast wcześniej miałem dudy słowackie. Marzą mi się jeszcze żywieckie, lecz coraz trudniej o majstrów, którzy potrafią je wyprodukować.

Gdzie Was zatem można usłyszeć?

Tam, gdzie ktoś nas zaprosi. Nigdy tego nie wiemy, nie mamy kalendarza koncertów prowadzonego na rok w przód.

Jak Was zatem można zaprosić?

Przychodząc tu, albo dzwoniąc. Kupiłem telefon komórkowy, to jedyna “zdobycz cywilizacji” jaką posiadamy; uznałem jednak, że jest niezbędny, bo ułatwia kontakt z ludźmi. Mamy dwie baterie, wystarczają na dziesięć dni, schodząc na dół zawsze korzystamy z okazji, aby je naładować. Ale znajomi dobrze wiedzą gdzie nas znaleźć i coraz częściej korzystamy już tylko z ich rekomendacji. Ktoś nas usłyszy, spodoba mu się, zaprosi nas, albo opowie o nas komuś, i tak dalej - to działa lepiej, niż najskuteczniejsza z reklam. W ubiegłym roku telewizja chciała nakręcić o nas reportaż, nie zgodziłem się, nie chcę aby traktowano nas jak sensację - dzikich, których ogląda się w "National Geographic", nawet gdyby to miało przysporzyć nam pieniędzy i sławy. Dobre duchy dbają o nas i bez wstawiennictwa szklanego ekranu. Kiedyś na przykład graliśmy na Mładej Horze, na ślubie naszych przyjaciół, jednym z gości była ich ciocia, wpadliśmy jej w oko...

Oraz w ucho...

Zaprosiła nas na swoje pięćdziesiąte urodziny. Pojechaliśmy, przyszedł jej szef i... już następnego dnia zabrał nas na imprezę integracyjną, którą organizował dla pracowników. Tak się ciągną te nasze grania... Nagle okazuje się, że już cztery dni siedzimy na dole i zaczynamy tęsknić za górami.

Bo cztery dni na dole to już stanowczo za dużo?

Gdy schodzę do Rycerki, to od razu czuję się jak w Warszawie - wszyscy biegają, hałasują, coś robią, gdzieś się śpieszą, czymś są zajęci... Z ulgą wracamy do siebie. Co absolutnie nie oznacza, że wybraliśmy życie pustelnicze! Lubimy góry, lecz jeszcze bardziej lubimy ludzi, więc gdy trzeba zejść na dół, aby zobaczyć się z nimi, to schodzimy. Najchętniej jednak spotykamy się z przyjaciółmi u nas, w szałasie.

Ale nie organizujecie tam koncertów?

W szałasie gramy dla znajomych i z nimi, lecz na koncerty jest tam trochę zbyt mało miejsca. Ostatnio występowaliśmy na Markowych Szczawinach, pod Baranią Górą oraz na Rycerzowej. Nie mamy stałych stawek, po koncercie puszczamy kapelusz i każdy wrzuca tyle ile chce lub może.

Gracie też charytatywnie, na Waszej stronie jest fotoreportaż z koncertu w bielskim "Bazyliszku".

Wystąpiliśmy tam dla siostry naszej przyjaciółki - Dominiki Capandy, która nie może chodzić. Zbieraliśmy pieniądze na kosztowną operację w Niemczach. Pierwsza już się odbyła.

Zauważyłem tam także relację ze spotkania edukacyjnego w szkole podstawowej w Rycerce.

Dzieciaki były zachwycone! Zagraliśmy dla nich, zaśpiewali, pokazaliśmy im wszystkie nasze instrumenty. Pierwszy raz na własne oczy widziały trombitę, fujarę pasterską i... Włoszkę!

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 5/2011. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna