Prowadzisz najbardziej niedostępne schronisko w Polsce...

A ściślej: prowadzimy - moja siostra (Maria Krzeptowska Marusarz) i ja - jedyne w Polsce schronisko górskie, do którego nie ma dojazdu.

Najwyżej położone...

Absolutnie najwyżej: 1672 m n.p.m.

I od pokoleń należące do jednej i tej samej rodziny...

Krzeptowskich, a wcześniej Nowobilskich, z których wywodziła się moja babcia. Dolina Pięciu Stawów została tej rodzinie przekazana przez króla Władysława IV w połowie XVII wieku. Moi przodkowie wypasali tu owce, a już pradziadkowie prowadzili schronisko.

Czy można zatem powiedzieć, że Schronisko w Dolinie Pięciu Stawów zawsze było w Waszych rękach?

Ostrożnie, bo pierwszy budynek (wybudowany w roku 1876) był otwarty tylko latem i wówczas mieszkał tu Bartuś Obrochta, a później - gdy działaliśmy już cały rok - zimowym gospodarzem była Sekcja Narciarska Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego.

Chyba jednak żadni inni gospodarze nie mogą pochwalić się taką historią.

Myślę, że to rzeczywiście jest sytuacja dość wyjątkowa, a dla nas szczególna, bo pomimo faktu, że obiekt ten należy obecnie do PTTK, a my jesteśmy tylko pracownikami, to jednak schronisko w "Stawach" traktujemy zdecydowanie jak nasz dom. Czuję się bardzo mocno związana z tym miejscem, mam stąd mnóstwo wspaniałych wspomnień - jak z domu, a nie tylko zakładu pracy mojego Taty. Teraz nasze dzieci bawią się w zakamarkach schroniska; tradycji staje się więc zadość...

I jak to Twoje dzieciństwo w Pięciu Stawach wyglądało?

Mieszkałam na dole, bo w dni powszednie musiałam oczywiście chodzić do szkoły, ale w piątek po lekcjach tata zabierał wszystkich w góry. Wiózł nas swoją niebieską nysą do Roztoki lub Morskiego Oka, skąd gnaliśmy w stronę schroniska. Wracaliśmy stamtąd w poniedziałek rano prosto do szkoły, lub w niedzielę wieczorem - na ostatnią mszę do kościoła na Krzeptówkach. Pracował tam wtedy znajomy ksiądz, który specjalnie dla nas opóźnił godzinę jej rozpoczęcia, bo nigdy nie mogliśmy zdążyć... (śmiech)

A od kiedy prowadzisz schronisko?

Trudno podać konkretna datę. W roku 1997 do taty dołączyła moja siostra, a potem to z kolei ja zaczęłam jej pomagać, natomiast tata przeszedł na emeryturę.

Ale nadal mieszka w Pięciu Stawach?

Nie, lecz wciąż w "Stawach" regularnie bywa i nie mniej niż kiedyś angażuje się w funkcjonowanie schroniska. Wszyscy mówią do niego "kierowniku" i tak już na zawsze zostanie. Jest tu z nami nawet wtedy, gdy go nie ma..

Sporo tu też teraz bardzo młodego pokolenia...

Siostra ma trójkę dzieci - dziewięcioletnią Hanusię, siedmioletniego Jasia oraz pięcioletniego Stasia, a ja dwójkę - Tereska ma dwa latka, a Wandzia pół roku.

Prowadzicie schronisko wspólnie, czy na zmianę z siostrą?

Uzupełniamy się w zależności od potrzeb. Poza tym, że znakomicie się nam razem pracuje, to dodatkowo - dzięki temu właśnie, że jesteśmy siostrami - pomagamy sobie nawzajem i ułatwiamy życie osobiste w setkach prozaicznych spraw codziennych. Obu nam zależy na jak najlepszych rozwiązaniach, więc razem jest nam znacznie łatwiej. No i mamy też fantastycznych pracowników. Jeden z nich - pan Mietek - został zatrudniony jeszcze przez naszą babcię.

Czyli od jak dawna tutaj pracuje?

Od czterdziestu lat. To potęga myśli technicznej, jest specjalistą od spraw beznadziejnych, ma bezcenną wiedzę o schronisku.

A poza panem Mietkiem zespół też jest w miarę stały?

Tak. Kuchni szefuje Darek - syn pana Mietka - wychowywaliśmy się tu razem. Od ponad dziesięciu lat pracuje w "Stawach" Krysia, która prowadzi bufet, Jaś "Paragraj" - nasz drugi fachowiec od spraw trudnych oraz Justynka, gotująca i wydająca posiłki. Wszyscy oni bardzo ułatwiają nam funkcjonowanie w dwóch środowiskach: Pięciu Stawów i Zakopanego. Tych kilka osób jest z nami przez cały rok, a na sezon letni zatrudniamy jeszcze oczywiście dodatkowy personel. Najchętniej polegamy przy tym na rekomendacjach, bo praca jest tu trudna i wymagająca. Niezastąpiona przy tym okazała się Krysia, która ma siedmioro rodzeństwa i wszystkie jej siostry pracowały u nas.

A ile osób potrzebnych jest w "Piątce" latem?

W samej kuchni zatrudniamy osiem.

Jak sobie radzicie z transportem, skoro tu nie ma dojazdu?

Towar, który wieziemy do Pięciu Stawów musimy kilkakrotnie przeładować po drodze. Za zaopatrzenie odpowiada u nas Wojtek Obrochta, który robi zakupy w hurtowni i wraz z bratem Jaśkiem dostarcza je samochodem pod Wodogrzmoty Mickiewicza. Tam wszystko przepakowują na traktor i jadą przez Dolinę Roztoki do dolnej stacji kolejki. Stamtąd, wagonikiem towarowym cały dobytek wciągany jest na górę. Ostatni etap to transport wózkiem do schroniska i rozpakowanie. Jest to zatem dość długa droga. W zimie wygląda nieco inaczej, bo zamiast traktora używamy albo sześciokołowego quada, albo skutera śnieżnego.

I w ten sposób trafia do Was całe zaopatrzenie?

Całe, od chleba poczynając, a na węglu kończąc. A w odwrotnym kierunku wędrują śmieci, oleje, popiół i inne odpady. To jest i tak znaczący postęp w stosunku do sytuacji sprzed dwudziestu - trzydziestu lat, gdy juczne konie szły z całym dobytkiem od Wodogrzmotów, aż do progu schroniska. Wtedy naszym wybawieniem stała się kolejka towarowa - przykład wybitnej myśli technicznej mojego taty - Andrzeja Krzeptowskiego, stryja Józefa oraz pana Mietka. Pomimo upływu czasu konstrukcja ta wciąż działa niezawodnie.

Schronisko jest ogrzewane węglem?

Tak, lecz właśnie przechodzimy na prąd.

A prąd skąd?

Na początku z agregatu, a od czasów mojej babci z turbiny wodnej. Odkąd pamiętam mieliśmy zbyt mało prądu, musiało nam wystarczyć 6 kWh na cały obiekt, ale ten kłopot już odchodzi do historii.

Z wodą nigdy nie ma problemów?

Nie, akurat wody zawsze mamy pod dostatkiem.

Nawet gdy na stawie jest półtora metra lodu?

Tu zawsze jest przynajmniej półtora metra, ale ujęcie działa sprawnie przez cały rok, dostarczając nam wystarczająco dużo bardzo dobrej wody.

A ścieki?

Pytasz jak było, czy jak będzie?

Po kolei.

Dotychczas wszystkie ścieki ze schroniska trafiały do szamba, w którym były częściowo neutralizowane specjalnymi preparatami biologicznymi. Teraz budujemy nowoczesną oczyszczalnię, zasilaną prądem z powstającej elektrowni.

Wciąż wymieniasz kolejne nowości - elektrownia, oczyszczalnia, zmiana sposobu ogrzewania. Bardzo dużo dzieje się w Pięciu Stawach.

I to nie wszystko, bo wykonaliśmy też prace termoizolacyjne. To są składowe nowego systemu elektryfikacji schroniska, bo bez wystarczającej ilości prądu, te wszystkie urządzenia byłyby bezużyteczne, a teraz zamiast sześciu, będziemy mieć 80 kWh. Elektrownia jest już prawie gotowa, budowa oczyszczalni trwa, schronisko jest ocieplone, stolarka okienna nowa. To olbrzymi "skok cywilizacyjny" nie tylko w funkcjonowaniu obiektu, ale także dla gości, pracowników oraz środowiska. Ogrzewanie prądem pozwoli spalać bez porównania mniejsze ilości węgla, przez co oczywiście bardzo ograniczymy emisję szkodliwych substancji. A mając do dyspozycji więcej kilowatów będziemy mogli wreszcie zainstalować w kuchni dodatkowy sprzęt, który przyspieszy obsługę turystów.

Dlaczego dopiero teraz?

Starania o nowoczesną, wydajną turbinę rozpoczęła już moja babcia...

Czemu zatem trwało to tak długo?

Bo to miejsce jest wyjątkowe i nikt nie chciał pochopnie podejmować decyzji.

Kto finansuje modernizację schroniska?

Ekofundusz, Narodowy Fundusz Środowiska oraz Spółka Karpaty.

A co z Waszymi legendarnymi sanitariatami?

Nie ma ich już od trzech lat. Zamiast nich są eleganckie toalety i nowoczesne prysznice. Staramy się wychodzić naprzeciw wymaganiom i oczekiwaniom turystów, a równocześnie zachować atmosferę schroniska, z myślą o wszystkich, którzy chcą czuć się tutaj jak w górach, a nie w kolejnej anonimowej restauracji.

Brzmi to bardzo zgrabnie, ale i tak trudno będzie zadowolić wszystkich.

Mam wrażenie, że turyści, którzy przychodzą do Pięciu Stawów są znacznie mniej sfrustrowani, niż dawniej, mają mniej pretensji i coraz lepiej potrafią cieszyć się wolnym czasem.

Miło to słyszeć, bo wielu gospodarzy schronisk narzeka na eskalację roszczeniowych postaw swoich gości.

Ależ w postawie roszczeniowej nie ma nic nieodpowiedniego, a wręcz przeciwnie - bo świadczy o zaangażowaniu i przywiązaniu do miejsca. Przecież Ci, którym schronisko jest obojętne, nigdy nie będą kruszyć kopii o jakieś drobne niedogodności. Nie chcę aby zabrzmiało to zbyt patetycznie, ale dla mnie turyści roszczeniowi są inspirujący. Schronisko nie powinno być miejscem, w którym tylko świadczone są usługi hotelarskie, najważniejsza jest atmosfera tworzona przez turystów, gospodarzy i góry.

Wy sami też proponujecie turystom więcej niż tylko noclegi i wyżywienie...

Naszą specjalnością są kursy lawinowe, szczególnie potrzebne w miejscu, gdzie śnieg leży przez więcej niż połowę roku. Szkolenia prowadzą ratownicy TOPR, szefem kursów jest Marcin Józefowicz. Uczestnicy bardzo chwalą zarówno wykłady, jak i zajęcia praktyczne, a certyfikaty ukończenia tych szkoleń otrzymało ponad trzysta osób. Tej zimy organizujemy dodatkowo kursy narciarstwa skiturowego i otwieramy wypożyczalnię sprzętu turystycznego - nart, rakiet, kijków, raków oraz - co ważne - ratunkowych zestawów lawinowych. Dzięki współpracy z punktem w Zakopanem, sprzęt zabrany stąd będzie można zostawić tam i vice versa. Mam nadzieję, że w ten sposób pomożemy turystom rozsądnie i bezpiecznie eksplorować Tatry zimą. Sama też zaliczyłam pięciostawiański kurs lawinowy i jestem z tego bardzo zadowolona!

Ty? Po co? Przecież o lawinach wiesz chyba “wszystko”.

Jest takie bezcenne powiedzenie: ekspercie, uważaj - lawina nie wie, że jesteś ekspertem... Moja wiedza o lawinach była dotychczas tylko praktyczna, a przecież teoria i umiejętności posługiwania się nowoczesnym sprzętem są nie mniej ważne.

Zdarzyło Ci się zbyt bliskie spotkanie z lawiną?

No, niestety - tak. Popełniłam błąd decydując się na wyjście ze schroniska, wiedziałam, że zagrożenie jest poważne, wiedziałam, że w tych warunkach należy zostać w “Stawach”, ale spieszyło mi się, miałam coś niebywale ważnego do załatwienia na dole, myślałam, że mi się uda, moja wina... Lawina poszła spod Kopy, na szczęście byłam na jej obrzeżach, wygrzebałam się ze śniegu nieco poturbowana, bardzo przestraszona i dużo mądrzejsza.

A chodzisz czasem dzień w dzień do Pięciu Stawów?

Oczywiście, wielokrotnie w ciągu roku, ale nie traktuję tego w kategoriach wyczynu. To jest dla mnie po prostu droga do domu.

Ile czasu potrzebujesz na dojście od Wodogrzmotów do schroniska?

To zależy czy się bardzo spieszę i do czego się spieszę. Mój rekord w górę to 40 - 45 minut, a w dół niecałe pół godziny.

Do czego tak bardzo się spieszyłaś?

Dawniej? Do kolejnych narzeczonych... (śmiech). A teraz najbardziej spieszę się do dzieci. Dzieci bardzo korzystnie wpłynęły na moją aktywność fizyczną i kondycję.

Zazwyczaj bywa odwrotnie.

Staram się jak najlepiej godzić wszystkie miłe obowiązki.

Pięć Stawów kojarzy mi się z tłumem ludzi...

Rekordy frekwencji padają tutaj w Sylwestra.

Do pięciostawiańskich legend przeszły jednak tłumy nocujące latem w jadalni, na korytarzach, a nawet schodach.

Najgorsze są piękne, słoneczne, poranki, gdy pogoda wydaje się być murowana. Wielu turystów planuje wtedy przejście z Zakopanego, przez Halę Gąsienicową i Pięć Stawów do Morskiego Oka. Jeżeli jednak na zejściu z Orlej Perci złapie ich burza (co przecież nie należy tu do rzadkości), to docierają do nas znacznie później niż zamierzali, zmęczeni, zmarznięci i przemoczeni. Wszyscy chcą wtedy zatrzymać się u nas, a my nikomu nie odmawiamy. W takich sytuacjach może być tutaj rzeczywiście ciasno.

A - dla równowagi - czy pamiętasz ile trwała najdłuższa absolutna przerwa w ruchu turystycznym?

Ponad miesiąc.

Chyba żartujesz? Tyle czasu bez żywej duszy z zewnątrz?

Tak bywa zimą, przy wyjątkowo poważnym zagrożeniu lawinowym, szczególnie po serii wypadków nagłośnionych przez media. Musi wtedy minąć sporo czasu zanim turyści ponownie odważą się wejść do “Stawów”. Miesięczne odosobnienie to jednak rzeczywiście rzadkość, natomiast regularnie zdarza nam się, że przez kilka kolejnych dni jesteśmy zupełnie odcięci od świata. I to nie tylko w zimie, bo podczas powodzi, latem 1997, zostaliśmy tu “złapani w potrzask” wraz z dużą grupą turystów. Doliną Roztoki płynęła wtedy rwąca rzeka, a osuwiska na szlakach uniemożliwiały wydostanie się stąd inną drogą. Ale spiżarnia schroniska zawsze jest przygotowana na takie niespodzianki.

Kolejną pięciostawiańską legendą jest szarlotka...

W czasach mojej babci była tu jedyną słodkością. Teraz różnych batoników, wafelków, czekolad, draży i herbatników mamy mnóstwo, lecz szarlotka wciąż cieszy się największym powodzeniem.

W czasach Twojej babci szarlotka była też specjalnością “Piątki”.

A teraz stanowi obowiązkową pozycję w menu każdego schroniska. I bardzo dobrze, to miły zwyczaj. U nas nieodmiennie pieczemy ją według starego przepisu, którego nikomu nie ujawniamy. Zajmuje się tym tylko jedna, wtajemniczona dziewczyna, w osobnym pomieszczeniu z własnym piecem. Moim zdaniem nasza szarlotka jest nadal najlepsza i bezkonkurencyjna.

Cztery lata temu wytyczyłem nieformalnie Ekstremalny Szlak Szarlotek Tatrzańskich, przechodząc w ciągu jednego dnia przez wszystkie schroniska, w każdym zjadając, fotografując i oceniając szarlotkę. Waszą uznałem wtedy za najlepszą.

I wcale Ci się nie dziwię, bo mnie też pięciostawiańska szarlotka smakuje jak żadna inna. Jem ją od trzydziestu lat, lecz wciąż nie może mi się znudzić... (śmiech)

Jakub Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 11/2010. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna