Janusz Kuliś - himalaista

Jest Pan jedynym żyjącym, spośród pięciu Polaków, którzy jako pierwsi w historii naszego himalaizmu, zdobyli szczyt ośmiotysięczny...

To było 28.07.1975, weszliśmy wtedy na Broad Peak Middle (8016 m n. p. m.). W pięciu: Głazek, Kęsicki, Nowaczyk, Sikorski i ja.

Jak rozpoczęła się Pana przygoda z górami?

Zwyczajnie - od wycieczek w szkole średniej. Potem, już na studiach pojechałem nad Morskie Oko, na mój pierwszy obóz wspinaczkowy, zorganizowany przez Zrzeszenie Studentów Polskich. I natychmiast “wciągnęło” mnie, bo bez doświadczenia, z pożyczonym sprzętem, pokonałem od razu kilka dość trudnych (jak na ówczesne możliwości) dróg.

Ale - jak na obóz przystało - pod opieką instruktora?

To były trochę inne czasy, wielka improwizacja bez żadnej zewnętrznej kurateli. Szkoliliśmy się wzajemnie, ucząc się na własnych błędach. Dopiero wtedy po raz pierwszy usłyszałem o wrocławskim Klubie Wysokogórskim, do którego z miejsca się zapisałem. Jako student miałem sporo wolnego czasu, więc zima, lato, zima, lato, wciąż jeździłem w góry.

W Tatry?

Tak, ale dość szybko udało nam się zorganizować wyprawę w Hindukusz, zdobyłem wówczas swój pierwszy wysoki szczyt - Pik Moskwa (6785 - m n. p. m.).

Pik Moskwa? To chyba Pamir, a nie Hindukusz.

Owszem, Pamir. Trafiliśmy akurat na zamach stanu w Afganistanie, więc jadąc w Hindukusz, musieliśmy po drodze zmienić plany i dlatego “wylądowaliśmy” w Pamirze. Potem uczestniczyłem jeszcze w wyprawie na Noszak i kilka niższych szczytów.

A jak udało się Panu wejść w skład wyprawy na Broad Peak Middle?

Byłem wtedy w doskonałej formie, miałem świetną kondycję i bardzo dobre wyniki wspinaczkowe, a wyprawę organizował nasz lokalny Klub Wysokogórski, więc kandydatów poszukiwano przede wszystkim na miejscu.

To była pierwsza polska wyprawa, której uczestnicy przekroczyli 8000 metrów?

Nie, pierwszy był Andrzej Zawada na Lhotse, lecz oni osiągnęli ten pułap na stoku góry, nie zdobywając szczytu.

Jak to się zatem stało, że na Broad Peak wyruszyła skromna wyprawa z Wrocławia, zamiast wielkiej ekspedycji narodowej?

Mieliśmy szczęście. Rok wcześniej “otwarł się” Pakistan i zaczął wydawać zezwolenia na eksplorację Karakorum. Nam pierwszym oraz kobiecej wyprawie Wandy Rutkiewicz udało się skorzystać z tej okazji. Wanda zdobyła Gasherbrum II tydzień po naszym wejściu na Broad Peak Middle.

Niebywały sukces i jeszcze większy dramat. Zwycięstwo za cenę życia. Podczas zejścia z Broad Peak Middle zginęły trzy osoby. Dlaczego?

Z bardzo wielu powodów, z których pierwszym i najważniejszym była pogoda. Mieliśmy pecha. Załamanie przyszło po względnie długim okresie w miarę dobrych i stabilnych warunków, akurat podczas ataku szczytowego. Nikt się tego nie spodziewał, nie było wtedy jeszcze tak precyzyjnych prognoz jak obecnie. W ogóle warunki na Broad Peak’u mieliśmy trudniejsze, niż następne wyprawy. Do przełęczy zazwyczaj wszyscy docierają bez problemu, a nam śnieg już poniżej pokrzyżował plany.

Tak było go dużo?

Wręcz przeciwnie, śniegu było tak mało, że zamiast wygodnie wejść po nim na przełęcz, musieliśmy wspinać się w trudnym miksie lodowo - skalnym, co okazało się brzemienne w skutkach. Jeszcze w bazie kierownik wyprawy podzielił nas na dwa zespoły, ja wraz z Markiem Kęsickim trafiłem do “szturmowej” trójki prowadzonej przez Bebaka, a grupa pod wodzą Głazka miała nas wspomagać. Ale ten dokładny plan rozsypał się podczas podejścia na przełęcz. Warunki zaskoczyły nas i zdezorientowały, część poszła do góry prawą stroną żlebu, część lewą, ktoś wspinał się szybciej, ktoś wolniej, a ktoś zrezygnował w ogóle. Zrobił się bałagan, skutek był taki, że powyżej przełęczy grupa “szturmowa” samoistnie uformowała się na nowo, a w jej skład weszli: Głazek, Kęsicki, Nowaczyk, Sikorski i ja.

Janusz Kurczab pisze, że popełniliście błąd zostawiając po drodze dwa plecaki i linę.

Łatwo to stwierdzić z perspektywy czasu, ja również dzisiaj tak uważam. Wtedy jednak zgodnie uznaliśmy, że poruszamy się zbyt wolno, więc na szczyt wejdziemy o zmierzchu, co również byłoby błędem. Aby zatem zwiększyć tempo marszu postanowiliśmy pozbyć się tej części ekwipunku, która wydawała nam się niepotrzebna.

Linę chyba jednak trudno uznać za zbędną.

Owszem, lina była niezbędna, ale dopiero schodząc w dół zorientowaliśmy się, że została w jednym z plecaków zdeponowanych po drodze.

A jednak pomimo redukcji ciężaru, nie udało Wam się zdobyć wierzchołka przed zmrokiem.

Niestety, tempo wciąż było zbyt słabe. Na szczyt weszliśmy o godz. 19.30, chwilę później zrobiło się ciemno. Pierwszy zginął Nowaczyk... To wydarzyło się na ostatnim zjeździe, do przełęczy zostało nam już nie więcej niż sześćdziesiąt metrów...

Dlaczego zginął?

Tam jest niewielki uskok, dość łatwy - “czwórkowy”. Idąc w górę pokonuje się go bez problemu, ale w drodze powrotnej, po ciemku i przy złej pogodzie, nawet mowy nie ma o tym, aby próbować tamtędy schodzić. Zjeżdżaliśmy więc cały czas. Byłem na końcu aż do tego feralnego ostatniego odcinka, tam Nowaczyk puścił mnie przodem. Nikt potem go już nie widział... Czemu zginął? Nie wiem i tego nie dowiemy się już nigdy. Ten ostatni zjazd - z wbitego czekana - kończył się na niezbyt już stromym, zaśnieżonym stoku, tuż powyżej dna przełęczy. Czy lina była nierówno złożona na pół i na końcu Nowaczyk wysmyknął się z niej, czy popełnił błąd podczas zjazdu? Nie sposób tego stwierdzić.

Jaki błąd mógł popełnić podczas zjazdu?

Nie mam pojęcia, nie było wtedy jeszcze specjalistycznych przyrządów, grotołazi mieli już pierwsze “ósemki”, ale w górach zjeżdżało się wówczas klasycznie - czyli “w kluczu”. To dobry i sprawdzony przez pokolenia sposób, który nie gwarantuje jednak stu procent bezpieczeństwa. A może lina nie była związana na końcu? Nie pamiętam, ja tego problemu nie miałem, dojechałem do śniegu, wypiąłem się i tyle. Może Bogdan wyśliznął się, może stracił równowagę i wiatr go zdmuchnął na stronę chińską? Minęło trochę czasu zanim zorientowaliśmy się, że go brakuje. Wróciliśmy do góry, a tam nie było już nic - ani człowieka, ani liny. Zaczęliśmy wołać, szukać, bezskutecznie.

Może czekan był wbity zbyt słabo i wyrwał się ze śniegu podczas zjazdu?

Nie, czekan znaleźli na swoim miejscu uczestnicy innej wyprawy. A my postanowiliśmy poczekać na przełęczy do rana i kontynuować poszukiwania gdy się rozwidni. Nie mieliśmy namiotów, ani śpiworów, bo żaden biwak podczas ataku szczytowego nie był zaplanowany. Ubraliśmy więc na siebie wszystko co kto miał, kurtki puchowe, spodnie, zawinęliśmy się w folie NRC (to wtedy była nowość, ale nasza wyprawa na szczęście już nimi dysponowała). Nie było aż tak źle. Rano upewniliśmy się, że Bogdana nie ma w pobliżu i zaczęliśmy schodzić. Wtedy dopiero zorientowaliśmy się, że nie mamy drugiej liny.

Pierwsza zniknęła z Nowaczykiem, a druga została w depozycie poniżej?

Tak. Zresztą lina nie byłaby nam potrzebna, gdyby warunki nie okazały się bez porównania trudniejsze, niż można się było spodziewać. Ale na szczęście wtedy pasy asekuracyjne wykonywano jeszcze z wielokrotnie złożonej i zszytej liny, więc porozpruwaliśmy je, uzyskując w ten sposób kilkanaście metrów dobrej “zjazdówki”. Pierwszy schodził Głazek, drugi Kęsicki, potem Sikorski, a ja na końcu. W pewnym momencie minął mnie wracający pod górę Andrzej mówiąc, że Marek chyba spadł. Powiedział, że sprawdzi odcinek do przełęczy i zaraz wróci do nas z powrotem. Nie wrócił. Czekaliśmy na niego z Głazkiem do zmroku. A potem do rana, spędzając drugą noc zawinięci w folie, na wysokości 7750 m n. p. m. Nazajutrz, sto metrów poniżej zobaczyliśmy leżącego na śniegu człowieka. To był Andrzej.

Zamarzł?

Tak. Z całą pewnością nie spadł, bo znaleźliśmy go w miejscu zupełnie płaskim. Przypuszczalnie nie zauważył nas schodząc w dół, minął i poszedł dalej. Czy upadł z wyczerpania, czy postanowił się zdrzemnąć? Nie sposób tego powiedzieć. Natomiast Kęsickiego nie znaleźliśmy w ogóle.

Ten drugi biwak musiał być podwójnie dramatyczny.

Przypłaciłem go odmrożeniami. Nie było wtedy jeszcze ciepłych “skorup”, nosiliśmy skórzane buty robione w Wałbrzychu, bardzo dobre, zimowe, ale w sam raz na Tatry... Skarpety dziergały nam z wełny na drutach nasze dziewczyny, getry i rękawiczki również. Nawet bielizna była wełniana. Tamtej nocy odmroziłem palce u nóg.

Bardzo poważnie?

Całkowicie. Amputowano mi wszystkie. Głazek odmroził sobie palce u rąk, ale na szczęście ich nie stracił. Wejście na Broad Peak Middle, a więc de facto sukces, bo Polacy zdobyli pierwszy ośmiotysięcznik, dla nas było jednak porażką, gdyż zginęli tam nasi najlepsi koledzy.

Media pewnie też nie były wyprawie przychylne.

Media prawie w ogóle o nas nie wspominały. Medalu z Broad Peak Middle też oczywiście nikt z nas nie otrzymał.

Medalu?

W tamtych czasach Ministerstwo Sportu i Turystyki przyznawało medale “za wybitne osiągnięcia”. Jeżeli góra była wystarczająco trudna lub wysoka, to otrzymywali je albo wszyscy członkowie wyprawy, albo przynajmniej zdobywcy szczytu. Pod nieoficjalnym jednak warunkiem, że nikt z uczestników nie zginął.

A dostał Pan medal za inną górę?

Dostałem, za Everest. To było pięć lat później.

Poszedł Pan na Everest bez palców u nóg?

Paradoksalnie, po amputacji palców łatwiej jest pójść na Everest, niż wybrać się w skałki, gdyż najwygodniejsze są dla mnie teraz sztywne buty na twardej podeszwie - doskonałe w Himalajach, lecz bezużyteczne na ściankach wspinaczkowych. Po amputacji byłem jeszcze w wielu miejscach - na Kohe Skhawr, w Andach, w Mongolii.

A na Everest wspinał się Pan z tą legendarną wyprawą Andrzeja Zawady w 1980 roku?

Tak, z tym, że z odmrożonymi palcami nie chciałem tam jechać zimą, więc dołączyłem do zespołu na wiosnę, gdy zrobiło się nieco cieplej. Wtedy ustanowiłem swój rekord wysokości: 8350 m n. p. m.

Nie próbował Pan zdobyć szczytu? Nie trafił Pan do zespołu szturmowego?

Trafiłem, lecz na tamtej wyprawie niemal wszystkie zespoły były szturmowe... Często tak się dzieje gdy większość uczestników to silne indywidualności. Na wyprawach klubowych jest prościej - tam każdy zna swoje miejsce w szeregu i słabsi z góry zgadzają się na pełnienie funkcji pomocniczych, takich jak transport, poręczowanie, zakładanie obozów. Ale w wielkich polskich ekspedycjach narodowych tamtych czasów, brali udział sami najmocniejsi i najambitniejsi. Nam pod Everestem, w roku 1980, aż do ataku szczytowego, współpraca układała się doskonale, a potem zaczęły się podchody. Na przykład ktoś, kto miał dostarczyć zaopatrzenie do jednego z wyżej położonych obozów i wrócić, wołał przez radio, że musi trochę odpocząć, więc już zostanie na górze. W ten sposób omijał kolejkę, lokując się od razu na lepszej pozycji.

Czyżby zatem Everest zdobyli wtedy najsprytniejsi?

Nie, absolutnie tak powiedzieć nie można, bo Everest zdobyli najlepsi. Tyle, że wtedy wszyscy tam byli najlepsi. Chrobak i Wróż mieli pecha, gdyż powyżej bariery skończył im się tlen, więc musieli zawrócić. Następny szedłem ja z Rusieckim, ale niespodziewanie dołączył do nas Gajewski, zatem spaliśmy we trzech, w ciasnym, na wpół przysypanym przez śnieg namiocie, co poważnie osłabiło nasze siły. Na wierzchołek weszła dopiero trzecia dwójka - Kukuczka i Czok. Prosiliśmy potem "Zawadkę", aby wyraził zgodę na jeszcze jeden atak szczytowy, ale odmówił. Powiedział, że jako wyprawa odnieśliśmy sukces i to nam musi wystarczyć.

Może bał się, że znowu ktoś zginie.

Z pewnością nie chciał ryzykować. Gdyby jednak "Zawadka" wiedział wtedy, że Chrobak zginie kilka lat później na Evereście, to może pozwoliłby mu od razu zdobyć szczyt, mając nadzieję, że Geniu już nigdy więcej nie będzie próbował tam wejść. Ale tego nie sposób przewidzieć. Wiadomo jedno, że większość najambitniejszych prędzej, czy później zginie w górach. Z całego składu tamtej wiosennej wyprawy na Everest żyje już tylko dwóch: Olech i ja. Kto wie, czy życia nie zawdzięczam temu, że przestałem się wspinać. Na Broad Peak Middle straciłem palce i ochotę do niepotrzebnego ryzyka. Może to mnie uratowało?

Przestał Pan wyjeżdżać w góry zupełnie?

Nie, nie przestałem. Ostatnio na przykład byłem w Schronisku Strzecha Akademicka. Mamy tam swoją “izbę pamięci” - osobny pokój niedostępny dla turystów, w którym spotykają się sami znajomi. Najważniejszym meblem jest tam stół dla trzydziestu osób, a na ścianach wiszą archiwalne zdjęcia z wypraw i na wpół już zabytkowy sprzęt alpinistyczny. Pojechałem tam na koncert Wielkiej Orkiestry Dętej Podhalańskiej Akademii Wiedzy.

Wstyd przyznać, ale pierwszy raz o niej słyszę.

I ma Pan szczęście, że nigdy nas Pan nie słyszał... (śmiech). Podhalańską Akademię Wiedzy otworzyliśmy jeszcze w czasach studenckich, z absolutnym przymrużeniem oka. Przy Akademii powstała orkiestra dęta, większość jej członków posiada trąbki, a warunkiem przyjęcia do zespołu jest kompletna nieumiejętność gry na nich. Osoby, które przejawiają jakiekolwiek talenty muzyczne są natychmiast relegowane z naszych szeregów. Orkiestra stara się występować przy każdej okazji, przy byle okazji oraz bez okazji i czy ktoś chce nas słuchać, czy nie. Przy czym najchętniej gramy, gdy nikt nas słuchać nie chce... Podczas koncertów organizujemy konkursy, wygrywa ten, kto odgadnie tytuł utworu, który gramy. Mało komu się to udaje, lecz wszyscy starają się bardzo, bo w nagrodę przestajemy grać...

Pan również ma trąbkę?

Nie, ja tworzę jednoosobową Sekcję Dudziarską naszej orkiestry, ale hałasuję za trzech...

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 3/2011. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna