Jerzy Łabęcki - alpinista i fotografik

Kim jesteś Jurku?

Przede wszystkim alpinistą, chociaż przez ostatni rok - w stanie spoczynku - z powodu złamanej nogi.

Odpadłeś od ściany?

Nie, wpadłem do silosu w Okocimiu...

Aż tak lubisz piwo?

Nie, po prostu nie zauważyłem dziury i przefrunąłem blisko pięć metrów. A w locie cudem ominąłem jakieś wystające pionowe pręty, wyglądałbym jak Azja Tuchajbejowicz gdybym się na nie nabił... (śmiech). W górach nigdy nie miałem tak poważnego wypadku.

Ale co w ogóle robiłeś w tym silosie?

Wieszałem na nim reklamę, jestem alpinistą przemysłowym.

Wyłącznie?

Ależ skąd! Góry były pierwsze, ale w połowie lat siedemdziesiątych, gdy już nie chcieliśmy prosić "komuny" o dopłaty do wyjazdów, stworzyliśmy w klubie Fundusz Akcji Socjalnej Młodzieży, który oferował klientom między innymi wykonywanie prac wysokościowych, takich jak malowanie kominów, czy konserwacja konstrukcji stalowych. I nadal się tym zajmuję.

A ile masz lat?

Sześćdziesiąt.

Czy wiek nie zaczyna Ci już przeszkadzać w chodzeniu po górach i... silosach?

Wiek? Absolutnie! W górach należę dopiero do trzeciego z czterech aktywnych pokoleń. Najstarsi są seniorzy - niektórzy jeszcze z pokolenia tak zwanych "Pokutników", którzy spotykają się w Morskim Oku na początku czerwca. Potem my - czyli "łojanci" - organizujący tam spotkania w październiku oraz - umownie - czterdziesto i dwudziestolatkowie. A wszyscy spotykamy się w "Moku" pod koniec listopada na imieninach Piotrka Szalonego Korczaka, żartujemy sobie, że tylko nam Klimka Bachledy brakuje do kompletu. Grupa, do której należałem - czyli "Kaskaderzy" - powstała w Krakowie na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Jak się zaczęła Twoja przygoda z górami?

Od harcerstwa, jeździłem na obozy, niektóre organizowane były w górach, skąd tylko krok dzielił mnie od wspinania. To były inne czasy i inne wspinanie, teraz młodzi ludzie bardzo często zaczynają od sztucznych ścianek, gdzie najważniejsze są trudności techniczne. Bywają ekstremalne drogi długości dosłownie kilku parę metrów, pokonanie ich jest z pewnością wyczynem, lecz niewiele ma wspólnego z górami.

I Ciebie to nie pociąga?

Pociąga, lecz mam świadomość swoich ograniczeń. Nie zrobię już takiego szpagatu jak kiedyś.

Pamiętasz pierwszą ścianę, na którą się wdrapałeś?

To była Zamarła Turnia, przeszedłem ją z kumplem w roku 1965. Potem szybko "zrobiłem" najtrudniejsze na owe czasy drogi w Tatrach - na Małym Młynarzu oraz Kazalnicy i pojechałem w Dolomity. Pokonałem tam parę naprawdę ostrych dróg, w Alpach - też kilka niezłych, w Andach - trudny filar na Huascaranie. A wcześniej jeszcze jeździłem za karę w Kaukaz.

Za karę? Czemu?

Bo burzyliśmy z Ryśkiem Malczykiem "święty" wówczas porządek: mistrz - czeladnik - uczeń. Nie skończyliśmy ani kursu skałkowego, ani tatrzańskiego, przyjęto nas do Klubu Wysokogórskiego za osiągnięcia, a nie za posłuszne kompletowanie kolejnych wymaganych punktów, co oburzyło część środowiska wspinaczkowego. Zdyscyplinowani dostawali wtedy pozwolenia na wyjazd do Chamonix, a niesubordynowanych wysyłano na Kaukaz, lub nawet w ogóle blokowano im paszporty.

A w czym Kaukaz jest gorszy od Chamonix?

W tamtych czasach wyjazd na zachód stanowił niebywałe przeżycie, nobilitował, więc nic dziwnego, iż był traktowany jako nagroda. Wróciłem jednak do łask, bo byłem dobry, a ścieżki najlepszych były wtedy ustalone: najpierw Tatry, potem obóz unifikacyjny nad Morskim Okiem, później góry typu skalnego jak Dolomity, następnie góry lodowe - na przykład Alpy, góry wysokie - Pamir, Hindukusz i w końcu góry najwyższe - Karakorum oraz Himalaje. Tych trzydziestu, którym udało się pokonać wszystkie etapy stanowiło kadrę, której władze finansowały wyjazdy.

Należałeś do tej kadry?

Tak.

I jak wysoko zaszedłeś?

Do 7600 m n.p.m. Tam się obraziłem.

Dlaczego?

Bo podczas dużych wypraw wielu uczestników ciężko pracuje na sukces dwóch, którzy zdobyli szczyt, chociaż wcale nie są lepsi od pozostałych. A ja zawsze byłem tylko wśród tych ciężko pracujących...

Obraziłeś się, więc straciłeś sponsora...

I wtedy wpadłem na pomysł malowania kominów. Alpinizm przemysłowy okazał się wówczas zaskakująco intratnym zajęciem. Założyłem firmę, konserwowaliśmy konstrukcje stalowe we wszystkich większych fabrykach. Za “komuny” używano u nas najtańszych gatunków metalu, który rdzewiał błyskawicznie oraz kiepskiej farby, odpryskującej zanim zdążyła na dobre wyschnąć. To była dla nas prawdziwa żyła złota! Pracowaliśmy tydzień, zarabialiśmy więcej, niż inni w dwa miesiące i jechaliśmy w góry - najpierw te niskie, potem wysokie, a w końcu najwyższe.

Nie chcesz chyba powiedzieć, że tydzień pracy wystarczał na wyjazd w Himalaje.

Wręcz przeciwnie - wyprawy do Azji same w sobie były jeszcze opłacalniejsze, niż “wysokościówka”. Wszyscy wtedy masowo przywoziliśmy stamtąd indyjskie “szmaty”.

Szmaty?

Czyli odzież. Tam sukienka kosztowała dolara, tu dziesięć - interes kręcił się aż miło! Niemal każdy polski himalaista sprzedał kilku ton ciuchów, prawie wszyscy musieli przez to przejść, bo na etatach zarabialiśmy po 20 dolarów. A potem połowa “naszych” wyemigrowała...

Ale Ty wciąż malujesz kominy.

No, niezupełnie - nadal wykonujemy prace wysokościowe - ale obecnie jest to przede wszystkim instalacja wielkoformatowych reklam.

I teraz też tydzień pracy wystarcza Ci na dwumiesięczny wyjazd w góry?

To już dawne dzieje. Dzisiaj najopłacalniejszą z “wysokościówek” jest malowanie płotów na dole... (śmiech). Młodzi walczą teraz o każde zlecenie, więc bardzo zaniżają stawki. Akurat nam to nie przeszkadza, bo mamy stałych klientów, ale coraz trudniej jest utrzymać się na tym rynku. W ogóle młodzi mają teraz gorzej. Moje pokolenie mogło studiować bez końca, a w pracy traktowano nas z przymrużeniem oka - cztery miesiące nieobecności w roku stanowiły normę. Dzisiaj trudno o dwa tygodnie urlopu. Gdyby ktoś miał pewność, że zostanie gwiazdą himalaizmu, to mógłby rzucić wszystko, załatwić sponsorów i nie martwić się o etat.

Ale skąd mieć tę pewność?

No właśnie, skąd? To trochę tak, jak z Justyną Kowalczyk, która jest tylko jedna, chociaż dziewczyn prawie równie świetnych jak ona są dziesiątki. To “prawie” ma decydujące znaczenie, bo powoduje, że tylko Justyna jest gwiazdą. A młodym na wspinaczkę zostają teraz weekendy, bo w poniedziałek rano muszą być w pracy - stąd tyle sztucznych ścianek wspinaczkowych w miastach i tyle pośpiechu w górach. Ja na szczęście wyjeżdżając w Tatry nigdzie nie musiałem się spieszyć.

Czy w alpinizmie przemysłowym też możesz pochwalić się jakąś “Zamarłą Turnią”? Masz jakieś szczególne osiągnięcia?

W sumie reklam wielkoformatowych o powierzchni ponad 500 metrów powiesiłem więcej niż tysiąc. Co było najtrudniejsze? Sam nie wiem. Może montaż bez kotw dużej tkaniny na krakowskim Ratuszu? Przyjechało kilka firm, ze Strażą Pożarną włącznie i wszyscy zgodnie stwierdzili, że kotwy są niezbędne, lecz konserwator nie zgodził się na wbicie ani jednej.

I nie wbiłeś?

Nie wbiłem, a reklama nie spadła.

Może akurat nie wiało?

Na krakowskim Rynku wieje prawie zawsze.

A tę słynną planszę Tchibo, która zniszczyła maszkarony na Sukiennicach też Ty wieszałeś?

Nie, to zlecenie zrealizowała inna firma. Od razu “poleciałem” wtedy na Rynek, zobaczyłem, że połowa płyty jest ogrodzona taśmą - zupełnie nie wiem po co, skoro wiatr dawno ucichł, a reklama leżała już bezpiecznie na dole. Wokół kłębił się tłum strażaków, policjantów, ekspertów, dziennikarzy i gapiów. Poszedłem dalej i przy wschodniej pierzei Rynku zauważyłem, że nad pełnym ludzi kawiarnianym ogródkiem dynda “na włosku” inna olbrzymia plansza reklamowa - dwie z trzech kotw miała już wyrwane... Natychmiast zadzwoniłem do firmy, która ją zamontowała. Skutek był taki, że do rana ściągnięto z Rynku wszystko, co mogło spaść. A Tchibo - cóż nie mogli sobie wymarzyć lepszej reklamy niż uszkodzenie maszkaronów...

Wróćmy jeszcze z Rynku w góry.

Teraz bardziej pociąga mnie fotografowanie, niż wyczyn. Aparat zabierałem ze sobą w góry zawsze, lecz dawniej robiłem zdjęcia przy okazji wspinaczki, a obecnie wspinam się tam, gdzie chcę zrobić zdjęcie. Mam w archiwum około 30.000 slajdów.

Nadal używasz aparatu analogowego?

Nie. Przez długi czas broniłem go twierdząc, że “cyfrówka” nigdy nie będzie tak doskonała, ale już zszedłem z tej “barykady”.

A czym fotografujesz teraz?

Nikonem D 300.

I góry fotografujesz najchętniej?

Nie tyle góry, co w górach.

A co jeżeli nie góry, można fotografować w górach?

Wszystko. Detale, szczegóły, fragmenty, kolory, nastrój, światło. Promień słońca na ścianie Kazalnicy, mgłę nad Morskim Okiem, Mnicha w chmurach - inspiracji nigdy nie brakuje. Mam też oczywiście mnóstwo panoram, bo często wręcz nie sposób oprzeć się “widoczkom”, lecz generalnie fotografia pocztówkowa mnie nie interesuje. Najciekawsza jest dla mnie atmosfera. Próbuję przekazać w zdjęciach swoje odczucia. Fotografując góry, fotografuję siebie. Nie sztuką jest zrobić zdjęcie nad Morskim Okiem, bo “pstryknięto” ich tam miliony, sztuką jest zrobić tam dobre zdjęcie.

Jak zatem zrobić dobre zdjęcie nad Morskim Okiem?

Weź aparat z długim obiektywem i usiądź z kawą na werandzie schroniska w październiku o siódmej rano. Poczekaj, aż światło słońca padnie przez Żabie na taflę jeziora i wtedy “pstryknij” - może Ci się uda?

Po raz drugi wspomniałeś o świetle...

Bo dla mnie tylko światło na zdjęciach jest interesujące. Jeszcze ciekawszy może być brak światła, ale to znacznie trudniejsze.

Powiedziałeś też “o siódmej rano”...

Zasada jest prosta: wstań tak wcześnie, aby przed wschodem słońca być tam, gdzie zamierzasz fotografować. Pracuj do ósmej i idź się wspinać. Wróć na dwie godziny przed zachodem. I nie fotografuj czerwonej tarczy słońca nad horyzontem, lecz barwę i nastrój.

Powiedziałeś także “poczekaj”...

Bo cierpliwość to w fotografii podstawa, wiele zdjęć trzeba “wysiedzieć”. Ale spostrzegawczość i refleks są nie mniej ważne.

I rzeczywiście nie robisz teraz zdjęć przy okazji wycieczek?

Robię, ale chodzę tam, gdzie chcę zrobić zdjęcie, a nie na odwrót. Niekiedy wielokrotnie idę w to samo miejsce, aby wykonać taką fotografię, na jakiej mi zależy. Do Rohackich Stawów wracałem dwadzieścia razy zanim udało mi się złapać właściwe ujęcie.

A czego Ci brakowało?

Klimatu. Słońca oświetlającego wierzchołek Wołowca i pomarańczowo - różowej poświaty na tafli jeziora, a do tego rudej trawy porastającej stoki i pierwszego mrozu, który lekko ściął powierzchnię wody. Na wszystko to doczekałem się dopiero za dwudziestym razem, a nazajutrz złamałem nogę. I znowu - o ironio - musiałem czekać, tym razem aby zobaczyć ten kadr na monitorze. Coraz częściej myślę, że mój - i tak ciężki ekwipunek, który zabieram w góry - muszę jeszcze uzupełnić laptopem, aby od razu zobaczyć fotografię na dużym ekranie i w razie potrzeby natychmiast skorygować ujęcie.

Obrabiasz zdjęcia na komputerze?

Bardzo często.

Czy nie obawiasz się zatem, że pokazujesz nie to, co faktycznie widziałeś, lecz to, co potrafisz ze zdjęciem zrobić w Photoshop’ie?

Nie, ponieważ pokazuję to, co chcę aby oglądający zobaczył. Podobnie jak malarz, który swoim obrazem stara się przekazać pewną treść i nikt go nie pyta jakiego pędzla używał, jakich farb i czy ten kolor nieba na płótnie naprawdę jest taki, jaki był w rzeczywistości. Ważne, czy obraz “przemawia” do widza. Z tej właśnie przyczyny nie opisuję zdjęć, bo nie ma dla mnie znaczenia czy na fotografii widać fragment Kasprowego, czy Łomnicy, Czarnego Stawu, czy Popradzkiego Plesa.

W ilu wystawach brałeś udział?

Indywidualnych? Około dziesięciu, powiększenia zdjęć do formatu ekspozycyjnego są bardzo drogie.

Mam wrażenie, że Tatry lubisz szczególnie.

Tak, bo - moim zdaniem - to są po prostu najpiękniejsze góry na świecie.

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 6/2010. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna