Rozmowa z Janem Lenczowskim - kierownikiem wyprawy na Nanda Devi East


fot. archiwum wyprawy

Skąd pomysł na tę wyprawę?

Pomysł narodził się w roku 2006, gdy pojechałem na Pik Lenina – mój pierwszy i jak dotąd jedyny siedmiotysięcznik. „Poszło” nam gładko, więc pomyślałem, że może mógłbym teraz spróbować wejść na Nanda Devi. Wszak to niewiele wyżej - „zaledwie” 7434 m n.p.m.

A dlaczego akurat Nanda Devi?

Bo równo siedemdziesiąt lat temu był tam mój dziadek – Jakub Bujak, który jako uczestnik pierwszej polskiej wyprawy himalajskiej, stanął na szczycie Nandy, w lipcu 1939. Dużo czytałem o wyczynie dziadka, ale przez myśl mi nawet nie przeszło, aby wyruszyć jego śladem. Himalaje zawsze wydawały mi się nieosiągalne, nigdy nie wspinałem się tak wysoko. Zaczynałem od Beskidów, na studiach zaangażowałem się w działalność PTTK, kilkakrotnie wyjeżdżałem zimą na Bałkany – w Góry Piryn, Riłę, Retezat, lecz dopiero na Piku Lenina zdobycie Nanda Devi wydało mi się realne.

Czy udało Ci się poznać dziadka?

Nie, dziadek zaginął w dość tajemniczych okolicznościach tuż po wojnie. Nawet moja mama go nie pamięta, bo miała cztery lata, gdy wyjechał na Nandę. Wrócił do Lwowa tuż po wybuchu Drugiej Wojny Światowej, ale rozminął się z rodziną, więc przez Węgry i Francję przedostał się do Anglii. Pracował tam jako inżynier w zakładach Rolls Royce’a, w roku 1945 wyjechał do Kornwalii na wycieczkę i nie wrócił.

Co się stało?

Są różne hipotezy – jedna, że zlikwidowali go Brytyjczycy, w obawie przed wywiezieniem tajemnic przemysłu zbrojeniowego do Polski; inna, że porwali go Rosjanie. Jak było naprawdę? Nikt z nas tego nie wie.

A skąd pomysł dziadka na Nanda Devi?

Polska wyprawa w Himalaje była planowana przez Adama Karpińskiego i jego towarzyszy już w latach dwudziestych. Mierzyli wysoko, bo chcieli od razu atakować Mount Everest lub K2, lecz na te góry nie dostali pozwolenia od Brytyjczyków, którzy pierwsze wejścia zamierzali zarezerwować dla siebie. W końcu, po kilku latach starań, Polacy otrzymali zgodę na organizację wyprawy na dziewiczy wówczas wierzchołek Nanda Devi East. Mówi się, że spośród wszystkich gór zdobytych w Himalajach przed wojną, ta była najtrudniejsza.

Jak dziadek znalazł się w składzie wyprawy?

Zaprosił go Adam Karpiński, bo dziadek był wówczas jednym z lepszych taterników. Uczestniczył też w pierwszej polskiej wyprawi na Kaukaz, wszedł tam wtedy na niezdobyty wcześniej szczyt Burdżula. Po powrocie chciał tak dać na imię mojej mamie, która właśnie przyszła na świat, ale babcia nie zgodziła się. Szkoda, bo Burdżula Bujak, w skrócie BuBu, brzmiałoby zacnie… (śmiech).

Dziadek był jednym z dwóch Polaków, którzy weszli na Nanda Devi East.

Tak, wszedł tam razem z Januszem Klarnerem, natomiast Adam Karpiński i Stefan Bernadzikiewicz wycofali się spod szczytu. Czuli niedosyt, więc postanowili zaatakować inny, niezdobyty siedmiotysięcznik – Tirsuli. Założyli obóz na plateau, które wydawało im się bezpieczne... W nocy przeszła tamtędy potężna lawina, nazajutrz - gdy dotarli Bujak z Klarnerem - po namiotach nie było śladu... Od tamtego czasu żadna polska wyprawa nie weszła na Nanda Devi East. Mówi się nawet o klątwie Nandy, bo Klarner zaginął podobnie jak mój dziadek, a ciał Karpińskiego i Bernadzikiewicza nie odnaleziono nigdy.

Nie boisz się?

Nie, ale czuję respekt dla tej góry i jej kruchych skał, ekspozycji oraz klimatu.

Jak odnalazł się film z wyprawy Twojego dziadka?

W roku 1989, pani Anna Pietraszek przygotowując materiał o pierwszej polskiej ekspedycji w Himalaje zauważyła, że na jednym ze zdjęć Bernadzikiewicz trzyma w rękach kamerę. Idąc tym tropem trafiła do brytyjskiego archiwum, gdzie znalazła pudełko z napisem Nanda Devi East Expedition 1939, w środku jednak było zupełnie inne nagranie. Nie poddała się, chociaż nie mogła wykluczyć, że film porwała lawina i siedemnaście lat później trafiła na właściwą kasetę. Moja mama - jako spadkobierczyni Bujaka - dostała od Brytyjczyków kopię tego filmu.

Widziałeś go?

Tak. Ma 11 minut i jest całkiem dobrej jakości jak na tamte czasy. Kamera została dość wysoko wyniesiona, biorąc pod uwagę, że ważyła 11 kilogramów - kilka ujęć wykonano ponad 6000 metrów n.p.m. Bardzo ładnie widać grań, widać szczyt, dużo zdjęć zrobiono w obozie, z Szerpami, z karawaną. Wykorzystując ten materiał chcemy zmontować film traktujący o historii pierwszej polskiej wyprawy w Himalaje, w który wpleciemy wątki z naszej ekspedycji.

Jak przebiegały przygotowania do Waszej wyprawy?

Zacząłem od „zarezerwowania” góry, bo rocznie na Nandę wydawane są tylko dwa pozwolenia. Wpłaciłem zaliczkę i mogłem zająć się szukaniem uczestników, patronów medialnych i sponsorów. Kryzys i nam dał się we znaki, bo dopiero niedawno udało się znaleźć kluczowego sponsora, który zapewnia wyprawie poczucie stabilności finansowej. Wcześniej wycofały się trzy firmy, które nie były w stanie udźwignąć kosztów wyjazdu - po około 12.000 złotych od osoby, nie licząc sprzętu osobistego.

Kto zatem jest Waszym głównym sponsorem?

Firma POLBAU, a konkretnie jej prezes - Andrzej Jan Duda, który wspiera wiele różnych inicjatyw. Dostał nawet Order Uśmiechu za pomoc dzieciom.

A co dostanie od Was w zamian za sponsoring?

Przede wszystkim tak zwany branding - czyli logo firmy na naszych ubraniach, kaskach, plecakach i namiotach, a także reklamę w mediach relacjonujących ekspedycję oraz na naszej stronie w Internecie.

Jak znalazłeś chętnych do udziału w wyprawie?

Rozglądałem się za ludźmi, których uczestnictwo może wróżyć wyprawie sukces. Zależało mi na doświadczonych, ale młodych, tak aby nie organizować kolejnej ekspedycji „ikon” oraz „weteranów”. Rozpuściłem wici w klubach wysokogórskich oraz między znajomymi.

I kto wybiera się z Tobą na Nanda Devi East?

Marcin Miotk, który jako pierwszy Polak wszedł na Everest bez tlenu. Jarek Woćko - zdobywca dwóch ośmiotysięczników i doskonały wspinacz. Grzegorz Sosiński i Daniel Cieszyński, mający za sobą trudne technicznie drogi na dużych wysokościach. Grzegorz Mróz – instruktor wspinaczki skałkowej. Są też nieco mniej doświadczeni, ale nie mniej zdolni ludzie, dla których udział w tej wyprawie stanowi szansę, aby zaistnieć w Himalajach. To Paweł Szlachta, który wspinał się w Alpach i na Kaukazie, Tomek Walkiewicz - uczestnik pierwszej polskiej wyprawy na najwyższy szczyt Arktyki, Narcyz Sadłoń - lekarz wyprawy i świetny sportowiec oraz operator z TVP - Rafał Szendzielarz.

Czy chętnych było więcej, niż osób, które przyjąłeś?

Kilka kandydatur odrzuciłem...

A brak „wielkich” nazwisk nie przeszkadzał w staraniach o sponsorów?

Przeszkadzał, ale mamy wystarczająco dużo innych atutów: ciekawą historię, piękną górę oraz... klątwę Nandy, która pobudza wyobraźnię i czyni ekspedycję atrakcyjną medialnie. Jako jedyni w tym roku mamy statut centralnej wyprawy Polskiego Związku Alpinizmu oraz patronat Ministra Sportu i Turystyki.

Czym się teraz, tuż przed wyjazdem zajmujesz?

Przygotowania do wyprawy absorbują mnie bez reszty - logistyka, opracowanie listy sprzętu, dystrybucja ekwipunku, transport do Indii, organizacja karawany, zatrudnienie tragarzy i kucharzy oraz cały szereg drobniejszych spraw. A poza tym równie ważne jest teraz dla mnie przygotowanie fizyczne, jeżdżę w Tatry, biegam kilka razy w tygodniu, pływam, chodzę na ścianki wspinaczkowe.

A znajdujesz w tym wszystkim jeszcze czas na pracę?

Na etat? Mowy nie ma! Wyprawa wymaga ode mnie całkowitego zaangażowania. O pracy pomyślę po powrocie.

To już niebawem…

20 kwietnia wylatujemy do Delhi, stamtąd jedziemy do Munsyari, zabieramy tragarzy i przez siedem dni idziemy karawaną do bazy. Planujemy dotrzeć tam 30 kwietnia.

Tam chyba będzie jeszcze zima.

Jest kilka szkół. Generalnie w Himalaje jeździ się albo wiosną – w maju lub czerwcu, czyli przed monsunem, albo jesienią – po deszczach. Chcemy zdążyć wejść na szczyt w porze suchej, aby intensywne opady śniegu dodatkowo nie utrudniały nam wspinaczki. Dziadek spóźnił się trochę, zdobył wierzchołek Nandy na początku lipca, już w bardzo ciężkich warunkach, a ja mam nadzieję, że zakończymy całą akcję o miesiąc wcześniej. Wysuniętą bazę chcemy założyć pod Przełęczą Longstaffa, na wysokości 5200 metrów, na 5950 stawiamy obóz pierwszy i zaczynamy poręczować trzy skaliste turnie powyżej Przełęczy. Przewiduję, że po dziesięciu dniach wnoszenia sprzętu będziemy już mieć na tyle dobrą aklimatyzację, aby na wysokości 6500 rozbić obóz drugi. Powyżej zaczyna się skalno – lodowy uskok, którego pokonanie może zdecydować o sukcesie całej wyprawy. Czeka nas tam wspinaczka w skali 3 – 4. Ponad uskokiem albo założymy obóz trzeci, albo – jeśli forma i aura pozwolą – poprowadzimy atak szczytowy bezpośrednio z „dwójki”. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to 20 maja mamy szansę zdobyć Nandę. Ale to są tylko plany, które zweryfikuje pogoda, zdrowie uczestników, logistyka oraz szereg przypadków losowych, na które nie mamy wpływu.

Skąd czerpałeś wiedzę o Nanda Devi, przygotowując wyprawę?

Wyobraź sobie, że przede wszystkim ze wspomnień dziadka, który prowadził bardzo szczegółowy dziennik oraz z książki Klarnera, zawierającej niebywale dokładny opis drogi.

A dziennik Twojego dziadka przetrwał do naszych czasów?

Tak, jego fragmenty były nawet opublikowane w „Taterniku”, ale jako całość nigdy nie został wydrukowany, więc stanowi dość unikatowy materiał. Chciałbym zestawić notatki dziadka z własnymi, dołączyć zdjęcia sprzed siedemdziesięciu lat oraz współczesne, i po zakończeniu wyprawy wydać całość w formie książki. Kolejnym źródłem informacji o Nanda Devi była dla nas wyprawa Rogera Payne’a, który jako pierwszy wszedł na szczyt w stylu alpejskim. Roger przysłał nam bardzo dużo zdjęć. Mamy też fotografie z kobiecej wyprawy hiszpańskiej, nota bene zakończonej niepowodzeniem.

Ile osób stanęło dotychczas na szczycie Nanda Devi East?

Dokładnie nie wiem. Myślę, że kilkadziesiąt, z pewnością nie więcej niż sto.

Gdzie będzie można przeczytać relacje z Waszej wyprawy?

Na bieżąco zamierzamy publikować je na naszej stronie – www.nandadevi.pl, reportaże pojawią się też w miesięczniku „n.p.m.” oraz w kilku innych czasopismach, a także w telewizji.

Wspomniałeś, iż biegasz przygotowując się do wyprawy, ale słyszałem, że uczestniczysz także w maratonach.

Dotychczas startowałem w trzech, postanowiłem, że „zejdę” poniżej trzech godzin, co wymaga długich i regularnych ćwiczeń. I udało mi się, zeszłoroczny Maraton Poznański ukończyłem z czasem dwie godziny, 58 minut. Teraz jednak trenuję bieganie tylko z myślą o wyjeździe.

Czy to znaczy, że inaczej biega się przed maratonem, a inaczej przed wyprawą?

W górach najważniejsza jest tak zwana „siła biegowa”, którą najlepiej rozwijać na podbiegach, w piasku, lub na trudnych trasach przełajowych. Przed maratonem z kolei istotniejszy jest trening wytrzymałościowy, nastawiony na szybkość biegu i długość trasy. Teraz mieszkam w Sulejówku, więc trudniej mi ćwiczyć podbiegi, bo tutaj jest tylko jedna górka, znacznie intensywniej mogę ćwiczyć u rodziców – w Kościelisku. Mam tam swoją ulubioną trasę przez Dzianisz, Witów, Wojdyłówkę – 28 kilometrów, czyli całkiem spore kółko.

Przebiegłeś też kiedyś przez polskie Tatry…

Bez przesady, nie całe – zabrakło mi Wołowca, czego do dzisiaj żałuję. Zacząłem od Morskiego Oka, wszedłem na Rysy, wróciłem do „Moka”, stamtąd pobiegłem przez Pięć Stawów, Świnicę, Kasprowy, Czerwone Wierchy, na Halę Ornak i dalej przez Ornak, Starorobociański oraz Trzydniowiański zszedłem do Doliny Chochołowskiej. Całość zajęła mi 17 godzin, trasa miała blisko 50 kilometrów, suma podejść wynosiła 4500, a zejść 5000 metrów.

W górach miewałeś też inne oryginalne pomysły, sprzedawałeś kamienie do rzucania w przepaść…

Ale to już nie było w Tatrach, lecz w Hiszpanii. Wybrałem się na ponad dwustumetrową przepaść, stanowiącą lokalną atrakcję turystyczną i zauważyłem, że wszystkie kamienie w okolicy są już wyzbierane. Na dole płynęła woda, a turyści byli ciekawi jak długo potrwa lot kamienia i czy w ogóle będzie słychać plusk. Przyniosłem kilka kilogramów, zeszły jak ciepłe bułeczki… (śmiech).

Nad morzem też potrafisz sobie poradzić…

Masz na myśli rzeźbienie figur z piasku? To też było w Hiszpanii, kilka lat temu. Trochę podpatrzyłem, trochę nauczyłem się sam i po pewnym czasie doszedłem do takiej wprawy, że udawało mi się całkiem nieźle zarabiać pobierając drobne opłaty za fotografowanie moich rzeźb. Niewyczerpanym źródłem dochodów były dzieci, domagające się od rodziców zdjęć ze Shrekiem albo smokiem… (śmiech). Ale nikogo nie zmuszałem do płacenia, kto chciał, ten wrzucał grosz do kapelusza, kto nie chciał, ten fotografował za darmo. Z reguły już podczas tworzenia zbierał się tłumek dookoła mnie.

Jak długo trwa wykonanie rzeźby z piasku?

To zależy jakiej. Mój największy, ośmiometrowy smok powstawał przez trzy dni.

Czy utwardzałeś piasek jakąś specjalną substancją?

„Zawodowcy” tak robią, ale ja używałem tylko wody. Należy nasączyć piasek do granic możliwości i wlać do formy lub szalunku. Gdy woda opadnie, piasek staje się zaskakująco twardy. Przy ładnej, bezwietrznej pogodzie, rzeźba potrafi przetrwać kilka dni, a regularnie skrapiana jeszcze dłużej. Ale nie mogę zdradzać wszystkich tajemnic… (śmiech).

Pracowałeś też w cyrku.

Tak, na Majorce. Byłem pomocnikiem scenicznym, zajmowałem się wężami i krokodylami. Kiedyś, podczas transportu uciekł nam kajman, a to wbrew pozorom zaskakująco szybkie stworzenie, z trudem go dogoniłem, chociaż do wolnych nie należę.

Złapałeś go gołymi rękami?

Tak, trzeba uchwycić za kark i pod ramię – to proste, trzeba tylko uważać na niebywale ostre zęby. Najagresywniejszym krokodylom, przed spektaklem owijałem pyski przeźroczystą taśmą klejącą, tego zupełnie nie można było zauważyć z widowni. Z czasem ta praca stała się dość monotonna, znałem już na pamięć wszystkie spektakle, znałem wszystkie sztuczki magików i akrobatów…

Zatrudniłeś się więc przy zbieraniu trzciny cukrowej.

A to z kolei było na Kubie. Chciałem przejść całą wyspę wzdłuż, ale spotkałem niezwykle sympatycznych ludzi, którzy zaprosili mnie do siebie. Zostałem u nich jeden dzień, drugi, trzeci, tydzień… I tak minęły całe trzy miesiące. Zobaczyłem jak żyje prawdziwa kubańska wieś, to była mała osada, nie widziałem tam żadnego obcokrajowca. Chodziłem zbierać trzcinę cukrową razem z wszystkimi mieszkańcami miejscowości, w czynie społecznym.

To znaczy Ty zbierałeś w czynie społecznym, tak?

Nie, w okresie żniw władza kierowała wszystkich do pomocy przy zbiorach.

Mrozy też Ci nie straszne. Jesteś pierwszym Polakiem, który zimą przeszedł Kamczatkę.

To było jeszcze w czasie studiów. Wybrałem się tam z Rafałem Sieradzkim i Markiem Kanią, dostaliśmy pulki od Marka Kamińskiego i częściowo na nartach, a częściowo pieszo pokonaliśmy półwysep. W głębi widywaliśmy już tylko rdzennych mieszkańców tego rejonu, głównie Ewenków i Koriatów. Czasem te spotkania były niezwykle ciekawe, a niekiedy bardzo przygnębiające, bo alkoholizm zbiera tam dramatyczne żniwo. Kiedyś, w środku tundry, gdzie od kilku dni nie było żywej duszy, spotkaliśmy myśliwego na drewnianych nartach, podbitych futrem foki. Skończyły mu się zapasy w domku traperskim gdzie mieszkał, więc szedł na zakupy do najbliższej wioski. Za sobą miał już 80 kilometrów, a przed sobą drugie tyle…

Ile czasu zajęło Wam przejście Kamczatki?

26 dni. Z tym, że planowaliśmy zacząć od Morza Ochockiego, gdzie zamierzaliśmy dotrzeć helikopterem, ale nie udało się, więc przez tydzień szliśmy tam, aby w ogóle zacząć wędrówkę. Z kolei po drugiej stronie Kamczatki zabrakło nam dwóch – trzech dni drogi, bo zatrzymała nas rosyjska milicja, gdy tylko weszliśmy w rejon bardziej cywilizowany. Nie pozwolili na kontynuację marszu, szkoda, bo do celu mieliśmy już tak blisko, a przejście tego odcinka to już była tylko formalność – wszystkie trudności zostawiliśmy za sobą. Gwoli rekompensaty przeszliśmy brakujące etapy bliżej Pietropawłowska. Myślę, że to pierwsze doświadczenie długiego przebywania w polarnych warunkach, w takich temperaturach i przy takim wietrze, może mi się bardzo przydać na Nanda Devi.

A czy poza Pikiem Lenina byłeś już na większych wysokościach?

Tak, w roku 2005 spędziłem dwa miesiące w Andach Boliwii, mieszkałem w wiosce Indian, pracujących w kopalni złota. Wszedłem wtedy na ponad 5800 metrów. A w roku 2007 byłem w Himalajach, w rejonie Manali, nie miałem wtedy żadnych spektakularnych osiągnięć, ale też nie wspinaczka była celem wyjazdu. Chciałem zorientować się jak funkcjonuje tam system pozwoleń, jak wygląda organizacja wypraw, wszystko z myślą o Nanda Devi.

W Himalaje pojechałeś wtedy razem z uczestnikami wyprawy na Nandę?

Nie, z zupełnie inną ekipą. Niestety, nie mamy czasu na żadne wspólne przygotowania do wyprawy, większość z nas pracuje, mieszkamy w różnych miastach, w Gdańsku, Gorzowie, Krakowie, Warszawie, nie mogliśmy pozwolić sobie nawet na spotkanie całego zespołu. Ja znam wszystkich osobiście, ale w komplecie zobaczymy się dopiero na Okęciu.


Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 6/2009


Strona główna