Paweł Lohman - gospodarz schroniska PTTK "Skrzyczne"

Wśród gospodarzy beskidzkich schronisk nie ma rodziny prowadzącej jeden obiekt dłużej, niż Lohmanowie...

Tak, tata osiadł na Skrzycznem w roku 1957, czyli dobre pół wieku temu. Pracował wtedy w przedsiębiorstwie budownictwa przemysłowego, a równocześnie był przewodnikiem i w niedziele prowadził zakładowe wycieczki po górach. W pewnym momencie dowiedział się, że PTTK poszukuje kierownika obiektu na Skrzycznem. Zgłosił się, ale nie chciano go przyjąć, bo jako były żołnierz armii Andersa stanowił tak zwany "element niepewny ideologicznie". Wykluczone! Antykomunistyczną partyzantkę będzie pan w Beskidach organizował - mówiono. W końcu jednak, z braku innych chętnych zaakceptowano jego kandydaturę, lecz po kilku miesiącach wyrzucono go z hukiem...

Za partyzantkę?

Niemal. W tamtych czasach w Zarządach Wojewódzkich PTTK pracowali rewidenci, których zadaniem było przeprowadzanie niezapowiedzianych kontroli w schroniskach. Pojawiali się o każdej porze dnia i nocy, kontrolując dosłownie wszystko, od kasy, po ilość pietruszki w zupie; zieleniny bowiem musiało być dokładnie tyle, ile przewidywały normy. Pech chciał, że inspektor przyszedł na Skrzyczne akurat w momencie gdy tata słuchał polskiej audycji radia BBC.

Wówczas zakazanego...

Donos błyskawicznie trafił do centrali, a ojciec natychmiast wyleciał ze schroniska. Uratowała go mama, pochodząca z arystokratycznej rodziny Romerów, posiadających przed wojną dwór w Inwałdzie. Zatrudniali tam koniuszego, którego syn w roku 1949 został Pierwszym Sekretarzem Komitetu Powiatowego PZPR w Bielsku Białej. Nie było wówczas wyższego stanowiska w lokalnych strukturach władzy. Koniuszy ów, w roku 1958 trafił do szpitala, gdzie pracowała moja mama. Chorował ciężko, więc gdy niemal cudem wrócił do zdrowia, zapytał jak mógłby się odwdzięczyć. Mama opowiedziała mu wtedy o zwolnieniu ojca z pracy. Dwa dni później w bielskim oddziale PTTK zadzwonił telefon z KP PZPR: Lohmana proszę natychmiast odesłać na Skrzyczne! Nazajutrz tata przekroczył próg schroniska z powrotem...

Jak długo trwała ta "przerwa w życiorysie"?

Kilka miesięcy. Od tamtego czasu prowadzimy schronisko nieprzerwanie. Do początku lat osiemdziesiątych ojciec, potem brat Rafał, a od roku 1992 drugi z braci - Andrzej, na zmianę ze mną. De facto jednak pracuję na Skrzycznem od czterdziestu lat, gdyż przed przejęciem obiektu byłem tam zatrudniony jako zastępca kierownika.

Jak zmieniali się turyści przez ten czas?

W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i do połowy osiemdziesiątych Szczyrk detronizował Zakopane w rywalizacji o tytuł zimowej stolicy Polski. Było tu wprawdzie mniej miejsc noclegowych niż na Podhalu, lecz proporcjonalnie dużo więcej wyciągów. Tam narciarze tkwili więc godzinami w kolejkach do byle orczyku, podczas gdy tu swobodnie szusowali po stokach. Wiceminister Eryk Porąbka wybudował nam pierwszy w Polsce górniczy ośrodek narciarski: imponująca inwestycja, uczniowie szkół zawodowych w czynie społecznym wyrąbali hektary lasu, powstało dwanaście wyciągów, aby - zgodnie z socjalistyczną doktryną - lud pracujący mógł po fajrancie odpocząć. Lud pracujący jednak najwyraźniej wolał relaks przed telewizorem, a górnikom po tygodniu harówki pod ziemią nieśpieszno było do nart, więc stoki świeciły pustkami. W ośrodku mieszkał tylko stróż, a w sobotnie wieczory zabawiali się tam dyrektorzy kopalń. Na szczęście ktoś poszedł po rozum do głowy i wyciągi udostępniono wszystkim. Do Szczyrku przyciągała też narciarzy trasa FIS, dziś już pozbawiona homologacji, lecz wówczas jedna z nowocześniejszych w Europie. Każdy Puchar Polski organizowano na Skrzycznem, nie muszę Panu tłumaczyć co to znaczyło dla schroniska...

Potrafię sobie wyobrazić...

W tym okresie w całym Szczyrku funkcjonowały tylko dwa ogólnodostępne obiekty noclegowe: dom wycieczkowy oraz nasze schronisko. Poza tym owszem, było tu sporo ośrodków wypoczynkowych, lecz wszystkie należały albo do zakładów pracy, albo do FWP, więc nikt postronny nie mógł się w nich zatrzymać. Mieliśmy wtedy na Skrzycznem osiemdziesiąt miejsc, a struktura ich wykorzystania wynosiła w skali roku 70%, zimą sięgając "setki".

A teraz?

Nie przekracza czternastu procent. Przez całe lata siedemdziesiąte od połowy grudnia do połowy kwietnia dosłownie nie nadążąliśmy ze zmianą pościeli i pozamiataniem podłóg. Turyści czekali na korytarzach aż się z tym uwiniemy. Jedna grupa wyjeżdżała, druga przyjeżdżała. Pokoje były dwunastoosobowe, umywalka z zimną wodą jedna na całe schronisko, ubikacje dwie, to wszystko. Latem było nieco spokojniej, lecz następne oblężenie przeżywaliśmy już w okresie wycieczek szkolnych. Przez wrzesień, październik i maj schronisko znowu pękało w szwach. Czasy się zmieniły: wycieczki szkolne zaglądają do nas sporadycznie, w Szczyrku jest kilkadziesiąt pensjonatów, których właściciele prześcigają się w promocjach, a Skrzyczne dysponuje dziś zaledwie trzydziestoma miejscami.

I bez porównania większą liczbą sanitariatów...

Prysznice są we wszystkich pokojach. Wtedy telefony w schronisku urywały się, teraz to ja muszę dzwonić i zapraszać w góry. Wtedy listonosz dostarczał nam pęczki korespondencji, teraz pocztą przychodzą tylko rachunki i reklamy. Pamiętam, że przez wiele lat mieliśmy nawet gotowy druk potwierdzenia rezerwacji oraz odmowy jej przyjęcia. Tych drugich wypełnialiśmy znacznie więcej: z przykrością informujemy, że w zaproponowanym przez Panią/Pana terminie wszystkie miejsca są już zajęte. Ostatnio zaczęła nam trochę pomagać moda na aktywny styl życia. To szczególnie wyraźnie widać wtedy, gdy nie kursuje wyciąg, najlepszym przykładem był ostatni listopad, gdy słoneczna pogoda i dwa długie weekendy spowodowały, że ruch był zaskakująco duży. W znakomitej większości byli to jednak tak zwani "pasanci", czyli turyści nienocujący w schronisku.

Przyszli, zjedli, poszli?

Dobrze gdy zjedli, gorzej gdy tylko poprosili o wrzątek. Zdarzają się całe duże grupy, które nie zamawiają nic poza tym. Ostatnio pewna zakonnica chciała trzydzieści litrów, chociaż jej podopieczni nie mieli własnych kubków. Odmówiłem, bo nie starczyłoby dla innych. Ruch przede wszystkim zalezy od pogody, gdy leje deszcz to i kolejka nie pomoże, schronisko świeci pustkami. W słoneczne weekendy, znajomi widząc tu tłumy zazdroszczą nam: ależ imponujący biznes się tu kręci - mówią. Zapraszam ich wtedy do nas w kwietniu lub październiku, gdy padać potrafi non stop przez dwa tygodnie i nikt przez ten czas tutaj nie zagląda.

A zimą narciarzy też jest mniej, niż kiedyś?

Bez porównania! Transformacja ustrojowa zrobiła swoje, wszyscy mamy paszporty w domach, w Alpy jest stąd niecałe pięćset kilometrów, więc kto by przyjeżdżał do Szczyrku, w którym wyciągi z lat siedemdziesiątych przetrwały do dziś, w prawie niezmienionym stanie? A Szczyrk zimą to narty, jak nie ma narciarzy, to nie ma turystów. Próbowaliśmy uruchomić na Skrzycznem wypożyczalnię trikke-ski i organizować kursy jazdy na nich, ale zainteresowanie było znikome i pomysł upadł.

Trikke-ski? A cóż to takiego?

Połączenie nart z hulajnogą - dwie połączone płozy z kierownicą do sterowania pojazdem. Powoli natomiast wracają do łask narty tourowe. Pamiętam, że mój tata używał "fok", które potem na wiele lat zniknęły ze szlaków, a teraz we współczesnej formie pojawiają się znowu. Staramy się nadążać za oczekiwaniami turystów i nowoczesnością. WIFI na Skrzycznem jest dostępne już od ponad czterech lat.

Ale z zasięgiem telefonów komórkowych wciąż bywa różnie...

To już nie od nas zależy, nie mamy na to wpływu. Sygnał każdej z sieci da się złapać gdzieś w schronisku, wystarczy zapytać, a wskażemy miejsce. Czasy się zmieniają, zatem i my zmieniamy się z nimi. Dawniej turyści rozmawiali ze sobą, teraz wolą oglądać Ligę Mistrzów, Klan, Małysza lub Mam Talent, więc postawiliśmy im w jadalni telewizor. Nasze menu też idzie z duchem czasu. Wtedy, gdy wszystko było na kartki, goście obiecywali piwo temu, kto w naszym bigosie znajdzie kawałek kiełbasy... (śmiech). Teraz, dla turystów starszej daty mamy bigos, w którym znacznie więcej jest mięsa, niż kapusty oraz domowej roboty pierogi, żurek i cebulową, a dla młodszych frytki, zapiekanki i hot-dogi. Pokolenie KFC nawet w górach najchętniej zamawiałoby smażone udka z kurczaka. Wszystkim bez wyjątku smakuje tylko ciasto - latem z jagodami, a później sernik lub szarlotka. W preferacjach turystów widać też coraz wyraźniej skutki kryzysu, nasi goście jak nigdy dotychczas liczą się z każdym groszem, zamawiają tańsze posiłki, mają własne kanapki, proszą o wrzątek. I jakkolwiek ruch jest obecnie większy niż przed kilkoma laty, bo media promują aktywny styl życia, to jednak nasze dochody spadły znacząco. Bez porównania mniej jest też imprez integracyjnych, tak zwanych "incentive", na które wielu firm po prostu nie stać. Nie ilość wszak liczy się, lecz jakość: turysta, który na pożegnanie chwali pobyt w schronisku może być tylko uprzejmy, wiarygodny jest dopiero ten, który tu wraca. Na nim zależy nam najbardziej.

Rozmawiamy o tym jak przez ostatnie pół wielu zmieniali się turyści, a jak zmieniło się schronisko?

Pamiętam jak przez mgłę czasy, gdy nie było tu jeszcze prądu, a cały obiekt oświetlały lampy naftowe. Jeden z pracowników odpowiadał za codzienne mycie kloszy, uzupełnianie pojemników, zapalanie i gaszenie. W roku 1960 wybudowano dolny odcinek kolejki, a rok później górny i wtedy do schroniska doprowadzono też linię wysokiego napięcia. Poza tym, przez te lata wymieniliśmy całą instalację elektryczną, schody wewnętrzne, dach, stolarkę okienną i drzwiową, podłogi, poszerzyliśmy też bufet i piwnice, ale bryła schroniska nie uległa zmianie. Natomiast o tym, co najważniejsze dla turystów już wspominałem: zamiast dwunastoosobowych izb, mamy dziś "dwójki" z prysznicami. Nie uniknęliśmy też chybionych eksperymentów, bo tak chyba trzeba nazwać zainstalowanie na Skrzycznem basenu...

Ile osób pracuje obecnie w schronisku?

Na stałe? Trzy wystarczają, ale pamiętam czasy gdy zatrudnialiśmy jedenaście.

Czy w gablotce nadal wisi artykuł o pracy w schronisku, z roku 1969?

Tak, napisała go moja kuzynka, a opublikował tygodnik "itd". Basia pomagała na Skrzycznem jeszcze za mojego taty, warto przeczytać jej tekst, gdyż barwnie opisuje czasy, których wspomnienia już nieco wyblakły.

A czy jakiś dzień pamięta Pan szczególnie wyraźnie?

Dla samego schroniska najważniejsze było doprowadzenie kolejki, bo równocześnie z nią pojawił się i prąd, i prawdziwe tłumy turystów. Kolejka ułatwia nam też prowadzenie obiektu, bo gdy nagle zabraknie chleba, to po kilka bochenków nie muszę zjeżdżać samochodem do Szczyrku; wyciąg jest w takich sytuacjach niezastąpiony. Dla mnie jednak największym przeżyciem pozostają narodziny na Skrzycznem. Wiele lat temu przyjęliśmy pracownicę, która nie przyznała się, że jest w ciąży, a nic, a nic nie było po niej widać. Tuż przed Sylwestrem przyszła do mnie narzekając na ból brzucha, pomyślałem, że symuluje, aby wymigać się od pracy. Traf chciał, że w schronisku była akurat lekarka, więc poprosiłem aby zbadała dziewczynę. Wróciła po chwili, blada jak ściana: Paweł, jej zeszły wody płodowe! Masz tu jakieś nożyczki? Poleciałem do buferu, przyniosłem, odcięliśmy pępowinę, zdezynfekowaliśmy wódką, urodził się zdrowy chłopak. Nazajutrz wjechała kolejką położna, zabrała niemowlaka na dół, na badania i odwiozła z powrotem, gratulując nam mistrzowskiego przyjęcia porodu...

Chłopak ma w metryce wpisane "miejsce urodzenia: Skrzyczne"?

Nie wiem, zapytam przy okazji, bo odwiedza nas tu od czasu do czasu. Pamiętam też jeden dzień, gdy z powodu dropsów o mało nie straciłem pracy...

A cóż to były za dropsy?

Zwyczajne, niewinne, nikt jeszcze wtedy nie słyszał o halucynogennych. W latach siedemdziesiątych pakowano je w ruloniki, którymi wydawałem resztę, gdy w kasie akurat brakowało drobnych. Herbata w schronisku kosztowała wówczas złoty osiemdziesiąt, czego bez zgody PTTK zmienić nie mogłem, a dropsy miał odgórnie ustaloną cenę dwadzieścia groszy. Takie czasy... Turyści za herbatę płacili dwuzłotówkami, cierpieliśmy więc na nieustanny deficyt dwudziestogroszówek, które zastępowałem cukierkami. Nikomu to nie przeszkadzało aż do dnia, gdy herbatę zamówił legendarny Edward Moskała... Zrobił nam wówczas karczemną awanturę, oskarżając o malwersacje i grożąc Bóg wie jakimi konsekwencjami. Cóż - z całym szacunkiem dla jego zasług - nie da się ukryć, iż bywał porywczy i kategoryczny. Na szczęście dość szybko sam nabrał dystansu do całej sprawy.

Teraz już zapewne nie ma Pan problemu z drobnymi?

Wręcz przeciwnie, dzieciaki często wysupłują ostatnie miedziaki na coś słodkiego.

Wspomniał Pan, że prowadzi schronisko na zmianę z bratem...

Miesiąc na górze pracuje on, a miesiąc ja.

A czym zajmuje się Pan w przerwach?

Przez pierwsze trzy tygodnie oddycham z ulgą, a potem nie mogę doczekać się powrotu na Skrzyczne.

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 8/2012. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna