Rozmowa z Alkiem Lwowem - himalaistą oraz Redaktorem Naczelnym magazynu "Góry i Alpinizm"


Niektórzy Czytelnicy „n.p.m.” zdziwią się, że jeszcze żyję… O ile w ogóle będą wiedzieć, kto to jest Aleksander Lwow… (śmiech)

A kto to jest Aleksander Lwow?

Alpinista, lat 56 – czyli prawie na emeryturze. Swojego czasu redaktor miesięcznika Góry i Alpinizm, autor trzech książek o górach, inżynier z wykształcenia, rolnik – teoretycznie. Wolny duch…

Czy Aleksander Lwow wciąż lubi góry?

Ależ oczywiście! Ja kocham góry, wszystkie góry!

Wszystkie?

No tak, bo gdy alpinista mówi, że kocha góry, to Czytelnik może pomyśleć, że miłość ta obejmuje tylko góry wysokie, a ja tymczasem lubię każdy pagórek i z przyjemnością dziesięć razy w roku wchodzę na Śnieżnik.

Dlaczego akurat tam?

Bo lubię, bo mi się podoba, bo jest blisko mojego domu w Konradowie, bo łatwo tam wejść.

Łatwo? To też ma znaczenie dla alpinisty?

Też, bo ja wbrew pozorom nie lubię się męczyć.

I czym ta miłość do gór się przejawia?

Czym? Tym, że dwadzieścia lat temu kupiłem sobie chatę w górach, więc zamiast mieć proste życie i kosić płaską łąkę, to ja muszę kosić łąkę położoną na zboczu, przez co ryzykuję życiem jeżdżąc po stoku traktorem z niezbyt sprawnym hamulcem… Tym, że gdy mam do wyboru jechać na płaskie lub niepłaskie, to zawsze wybiorę niepłaskie… I tak dalej, i tak dalej…

A kiedy się zakochałeś?

W zamierzchłych czasach, gdy chodziłem do szóstej klasy szkoły podstawowej i mój – zresztą bardzo wymagający – nauczyciel matematyki, zabrał mnie na pierwszy rajd, na Zamek Grodno koło Zagórza Śląskiego. Ta wycieczka sprawiła, że zacząłem jeździć na następne rajdy turystyczne i będąc jeszcze zupełnie młodym chłopakiem, byłem już tak zwanym działaczem. Zaliczałem szkolenia na jakiś tam przodowników, zdobywałem dziwne odznaki, małe GOT’y, duże GOT’y, złote, srebrne, brązowe. Miałem tego mnóstwo! Potem trochę przez przypadek trafiłem do grotołazów i chodzenie po skałach wciągnęło mnie tak dokumentnie, że wszystko inne przestało być interesujące.

Na czym polegał ten przypadek?

Na tym, że gdy mój kolega zapisał się na kurs grotołazów, to ja też zapragnąłem być grotołazem… A mama nieopatrznie podpisała zgodę na mój udział w kursie, bo nie miałem wtedy jeszcze szesnastu lat.

Ale grotołazi więcej przebywają pod ziemią, niż nad.

No tak, ale elementem szkolenia była wspinaczka skałkowa w Sokolikach koło Jeleniej Góry. Wtedy właśnie odkryłem wspinaczkę i bardzo szybko okazało się, że mnie wciąga i sprawia przyjemność. Okazało się też, że mam do tego talent.

A groty Ciebie nie wciągnęły?

Nie, chociaż pierwszy raz pojechałem w Tatry jako uczestnik wyprawy speleologicznej i brałem udział w kopaniu Jaskini Czarnej. Spędziłem wtedy przed Sylwestrem trzy dni w tak zwanym „Kolorado”, wybierając gołymi rękami błoto z korytarzyka.

Po co?

W owym czasie domniemywano, że Jaskinia Czarna ma dalsze, nieodkryte partie korytarzy, które od znanych fragmentów oddziela wąski odcinek, zamulony aż pod strop. Ten korytarzyk był schodzącą w dół, krzywą rurą, wypełnioną błotem. Na dno tej rury schodziło dwóch ludzi, którzy wybierali błoto do wiaderka i przekazywali na powierzchnię. Tak stopniowo przybywało metrów i po latach rzeczywiście dokopano się na zewnątrz.

Na zewnątrz?

Tak, bo korytarze Jaskini Ciemnej przebijają na wylot górę, w której zboczach się znajduje.

A co z Twoim talentem do wspinaczki?

Cóż, w skałkach jedni daną drogę przechodzili, drudzy nie, a ja należałem do tych pierwszych. Później drogi, które dotychczas były hakowe, mnie udawało się odhaczyć.

Odhaczyć?

Odhaczyć - czyli przejść bez użycia sztucznych ułatwień. Potem, wiedziony ambicją młodego wspinacza, zacząłem wraz z kolegami wytyczać nowe, coraz trudniejsze drogi. I tak, stawiając sobie kolejne problemy do pokonania, sukcesywnie podnosiliśmy poprzeczkę, aż zdarzało się, że niektórych dróg poprowadzonych przeze mnie, nikt przez pewien czas nie mógł powtórzyć.

I nadal są w Sokolikach drogi, których nikt poza Tobą nie przeszedł?

Ależ skąd! To nie te czasy, 35 lat temu technika wspinania była bez porównania na niższym poziomie niż obecnie, już choćby tylko z uwagi na brak odpowiedniego sprzętu. Inna jest teraz idea wspinaczki skałkowej, pojawił się trening. My nie trenowaliśmy w ogóle, używaliśmy całkowicie amatorskich, prostych i własnoręcznie przystosowanych butów, nie mieliśmy dobrych lin, nie było spitów, nie znaliśmy skutecznych metod asekuracji. Wtedy w skałkach łatwo było się zabić.

A te buty? Używałeś legendarnych „korkerów”?

Jeszcze nie wtedy, „korkery” pojawiły się później. Pierwsze buty, które kupiłem do wspinania po skale, to były wojskowe „opinacze” z „Szaberplacu” za 250 złotych. Namówił mnie kolega twierdząc, że nie ma lepszego obuwia do wspinania. Każdy, kto miał „opinacze” na nogach wie, że nie nadają się do niczego, a już szczególnie w skałki. Bardzo szybko odkryliśmy więc buty welurowe, okazało się, że mikroguma podeszwy doskonale trzyma się skały. Jedyną wadą tego obuwia były szerokie ranty, czyli krawędzie, które utrudniały utrzymanie się na małych stopieńkach, ale nawet z tym mankamentem „welurki” pozwoliły podnieść poprzeczkę wspinania skałkowego przynajmniej o jeden stopień. Dzięki tym butom zaczęto wreszcie odhaczać drogi, których wcześniej nie sposób było pokonać bez sztucznych ułatwień. „Korkery” przyszły nieco później, też na bazie spostrzeżeń, że mikroguma dobrze trzyma się skały, a przy tym „korker” był butem znacznie bardziej niż „welurek” opiętym, dopasowanym, pozbawionym rantów, a zatem dużo efektywniejszym w użyciu.

Przypomnijmy młodszym Czytelnikom jak wyglądały „korkery”.

Na „korkery” przerabialiśmy masowo produkowane wówczas „korkotrampki”, czyli obuwie dla młodzieży, przeznaczone do amatorskiego uprawiania futbolu. Na podeszwach rzeczywiście miały korki, tak jak buty piłkarskie, ale myśmy te korki pod przednią częścią podeszwy obcinali i oddawali do szewca, który podklejał je mikrogumą. Dzięki temu „korkery” zachowywały się tak, jak nowoczesne obuwie, produkowane obecnie z myślą o wspinaczce.

Powiedziałeś, że wtedy w skałkach łatwo było się zabić…

Ja – jak widać – przeżyłem. Nie miałem wielu odpadnięć, ale pierwsze znaczące, było bardzo niebezpieczne. Wtedy jeszcze w celach asekuracyjnych wbijaliśmy haki (na początku mojej kariery nie istniały jeszcze nawet „kości”), a dobre wbicie haka jest trudne, szczególnie przy ograniczonym wyborze. Zaopatrzony zatem w dwa haki – nota bene „rynny”, czyli grube, do szerokich szczelin – zacząłem się wspinać. Pierwszego haka wbiłem na drugim metrze i wyszedłem nad niego około pięć, sześć metrów – czyli gdybym „zgruszkował” – jak to się powiadało – to wbiłbym się w ziemię, po czym nad głową zobaczyłem stary, „poniemiecki” hak i wpiąłem się do niego. Na szczęście, bo powyżej zauważyłem dobry chwyt, do którego – niewiele się namyślając – „strzeliłem”. Okazało się, że chwytu tam nie ma, więc odpadłem, poleciałem dwa metry, drugi hak, który miałem przyczepiony na piersi (nie używaliśmy jeszcze wtedy uprzęży, lecz zwyczajnie wiązaliśmy się liną pod pachami) uderzył mnie w brodę - blizna została mi do dzisiaj.

Ten poniemiecki hak uratował Ci życie?

Czy życie nie wiem. W każdym razie uratował mnie przed wielometrowym lotem, którego konsekwencje mogły być przykre. Krótko po tym, na tej samej drodze spadł Krzysztof Wielicki, „zgruszkował” na platformę pod ścianą, uszkodził kręgosłup i przez kilka miesięcy chodził w gorsecie.

Nie poprzestałeś na Sokolikach…

Bardzo szybko, wiedziony ambicją, czy żądzą mocniejszych wrażeń zacząłem wspinać się w Tatrach. Jedyną łatwą drogą, którą tam zrobiłem – nie mając jeszcze z resztą formalnych uprawnień – była grań Kościelca. Przeszedłem tę drogę właściwie pro forma, z dwoma kolegami, jeden z nich był wówczas niezwykle doświadczonym taternikiem, bo miał za sobą dwa sezony… (śmiech) i uważał się za mistrza, przy którym terminowaliśmy. Uznaliśmy wtedy, że drogi mniej niż „piątkowe” według skali trudności Paryskiego w ogóle nas nie interesują i zaczęliśmy chodzić po piątkach. Sprowokowało to do kwaśnych uwag akurat przebywającą w Murowańcu członkinię zwyczajną Klubu Wysokogórskiego – Zofię Gerlach, bo według ówczesnych kanonów należało było zaczynać od dróg „dwójkowych” – czyli krótko mówiąc – chodzić po trawach. Burzyliśmy święty porządek…

Powiedziałeś, że grań Kościelca była jedyną łatwą drogą, którą przeszedłeś?

Łatwą, czyli „dwójkową”, potem były już tylko „piątki” i „szóstki”. I tak, aż do roku 1974 orałem w Tatrach, mając kilka znaczących przejść, jakieś pierwsze polskie przejścia, jakieś pierwsze powtórzenia, bez „kapownika” trudno sobie przypomnieć – Czarny Filar na Zachodniej Ścianie Łomnicy, droga Drosta na Kazalnicy - bodaj 5. przejście, trzecie letnie przejście Superdiretissimy Kazalnicy, potem jej pierwsze zimowe przejście, potem…

Czyli zimą też się wspinałeś.

Tak, tak – zimą i latem – jak szajba to na całego! Ale moim marzeniem wciąż był wyjazd w góry wysokie…

A zrobiłeś w końcu te uprawnienia w Tatrach?

Oczywiście! Bardzo szybko przeskoczyłem stopnie członkostwa w KW (Klubie Wysokogórskim), do wykazu przejść brakowało mi tylko tych łatwych… (śmiech). Coś tam kombinowałem, drogi, których używaliśmy jako podejściowe, wpisywałem do wspinaczkowych, wszystko byle tylko uczynić zadość formalnym wymogom zaliczenia odpowiedniej liczby „dwójek” i „trójek”.

Kiedy wreszcie udało Ci się zrealizować to marzenie o wyjeździe w góry wysokie?

W roku 1975 pojechałem po raz pierwszy w Alpy i przez dwa miesiące siedziałem w Chamonix, a potem to już „poleciało” samo - coraz to inne góry w kolejnych latach - znowu Alpy, Alpy zimą, jakiś Kaukaz, Hindukusz, Pamir, zimowe walki na Eigerze, a później zimowy Everest. Po nim dokumentnie wciągnęły mnie Himalaje, ze szkodą oczywiście dla Tatr. W międzyczasie jeszcze, do roku 1980 byłem bardzo aktywnym zawodnikiem wspinającym się na czas. Kiedyś, na nieformalnych mistrzostwach Europy w Związku Radzieckim, udało mi się być najlepszym gościem z zagranicy. Wtedy przepaść pomiędzy Rosjanami, a resztą świata była taka, że gdy dopuszczano ich do startu sześciu, to zajmowali sześć pierwszych miejsc.

I to nie były sztuczne ścianki?

Absolutnie! Wtedy w Związku Radzieckim przygotowywano całkowicie nowe drogi. Wyobraź sobie: bezmiar skał w jakiś wąwozach, gdzie przed zawodami przyjeżdżają wysięgniki i kompresory, czyszczą fragment ściany z mchów, traw, a nawet drzew, wydmuchują pył i w ten sposób tworzą zupełnie nowe drogi dla zawodników.

Nigdy nie wspinałeś się na sztucznych ściankach?

Tylko rekreacyjnie. Na szczęście schyłek mojej kariery zawodnika nastąpił wtedy, gdy pojawiły się pierwsze sztuczne ścianki. I bardzo dobrze, bo atrapy prawdziwych dróg są dla mnie monotonne i nieatrakcyjne. Jestem człowiekiem żywej skały. W latach gdy wspinałem się zawodniczo nie rywalizowano jeszcze na trudność, lecz na czas. Żeby nie być gołosłownym podam jeden przykład: w czasie tych nieformalnych mistrzostw Europy droga finałowa miała 110 metrów wysokości - czyli, przeliczając na piętra - ponad 30 i była odchylona od pionu o 6 metrów.

Przewieszenia?

Oczywiście. Trudności techniczne nie były ekstremalne, ale drogi były „szóstkowe”. I taką drogę najlepszy Rosjanin „zrobił” w niecałe pięć minut, a najlepszy zawodnik z zagranicy - czyli ja - w osiem.

A potem - jak powiedziałeś - góry najwyższe wciągnęły Ciebie bez reszty.

Zimowa wyprawa Andrzeja Zawady na Mount Everest była moim pierwszym wyjazdem do Nepalu i pierwszą ekspedycją w Himalaje, która zapoczątkowała serię wyjazdów na siedmio i ośmiotysięczniki. Po zimowym Evereście była wyprawa na K2, potem Dhaulagiri, Latok III, znowu Dhaulagiri, Manaslu, Yalung Kang (czyli Kangchenjunga Zachodnia), Lhotse, Cho Oyu, Gasherbrum II, K2 w zimie, Broad Peak w zimie, dwa razy Everest, Pumori, Rakaposhi, dwa razy Diran... Nazbierało się tego trochę...

Na cztery z ośmiotysięczników udało Ci się wejść.

Tak, to były kolejno: Manaslu w roku 1984, Lhotse w 1986, Cho Oyu w 1987 oraz Gasherbrum II w roku 1993. Natomiast bezskutecznie próbowałem wchodzić - osiągając niekiedy bardzo duże wysokości - na, dwukropek: Mount Everest (trzy razy), K2 (dwukrotnie), Dhaulagiri (dwa razy), Kangchenjungę i Broad Peak. A zatem tych nieudanych prób było więcej niż wejść. Na usprawiedliwienie mam to, że traktowaliśmy wtedy ten nasz himalaizm bardzo sportowo i ambitnie, więc szukaliśmy dróg trudnych, nowych, albo rzadko używanych. Na Everest próbowałem wchodzić granią zachodnią - czyli jednym z najdłuższych wariantów. Przypuszczam, że gdybym zdecydował się wtedy na drogę normalną, to zdobyłbym szczyt. Z kolei na Dhaulagiri nie weszliśmy z Karolczakiem tylko dlatego, że znosiliśmy ciężko odmrożonego człowieka. Miałbym więc pewnie na koncie pięć ośmiotysięczników, gdyby nie ta akcja ratunkowa, ale to nie ma żadnego znaczenia czy jest ich pięć, czy sześć, czy trzy, gdyż wchodzi się wtedy gdy to możliwe, a pewne okoliczności sprawiają, że czasem nam się to nie udaje. A czasem udaje się zawrócić w ostatniej chwili i być może dzięki temu - zgodnie z przewrotnym tytułem mojej książki - „Zwyciężyć znaczy przeżyć” - rozmawiam tu teraz z Tobą w Krakowie, zamiast wraz z kolegami spoczywać w lodach Himalajów.

Ale część wypraw, w których uczestniczyłeś zakończyła się sukcesem, pomimo, że nie byłeś na szczycie.

Tak, to prawda. Taką wyprawą była na przykład zimowa wyprawa na Everest, gdzie znacząco przyłożyłem rękę do wejścia Leszka Cichego i Krzysztofa Wielickiego. Wraz z Andrzejem Heinrichem tworzyliśmy zespoł, który odbudował obóz trzeci III, bez którego nie można było atakować szczytu. Jednocześnie wiedzieliśmy, że Ci, którzy zajmą się tym zadaniem, z całą pewnością nie zdążą wrócić na górę, by podjąć próbę zdobycia wierzchołka. Wyprawa osiągnęła wtedy sukces, lecz dla mnie osobiście sukces to nie był. Cóż, zawsze w dużych wyprawach cały zespół pracuje na sukces tych, którzy weszli na szczyt. I tylko tych się pamięta…

Byłeś też kierownikiem jednej wyprawy na Mount Everest.

Jej pełna nazwa była - z powodów marketingowych – długa: Polish Jack Wolfskin Everest Expedition for International Frienship. Wybraliśmy zachodnią grań Everestu i z powodu złej pogody osiągnęliśmy na niej tylko lub aż 7600 metrów. Everest wciąż tkwi zadrą w moim sercu, nie z powodu szczególnych trudności czy uroku, lecz po prostu dlatego, że jest najwyższy. Wiem na pewno, chociażby będąc wcześniej na Lhotse w alpejskim stylu, chociaż nielegalnie, więc wiem – o ile w tej materii można cokolwiek wiedzieć na pewno, że będąc w tak dobrej formie, mógłbym wtedy zdobyć Everest, gdybym tylko skoncentrował się na samym wejściu, rezygnując z trudnych dróg.

Na czym polegała nielegalność Twojego wejścia na Lhotse?

Po prostu nie mieliśmy pozwolenia na ten szczyt. Wszedłem tam z Karolczakiem w ramach aklimatyzacji podczas wyprawy na Everest. Kilka dni później Tadek zachorował, więc spróbowałem wejść na „Dach Świata” samotnie. To było dla mnie niezwykłe przeżycie, bo poza mną nikt wtedy nie wspinał się na Everest od strony Nepalu. To był rok 1986, bodaj ostatni sezon, gdy przyznawane było tylko jedno pozwolenie na jedną drogę. Japończycy mieli wówczas zgodę na drogę normalną, a my na West Ridge. Oni poddali się bardzo szybko, więc przez pewien czas pod najwyższą górą świata byliśmy w trójkę plus oficer łącznikowy i kucharz. Miałem to szczęście być z Everestem sam na sam, co w tej chwili jest niemożliwe, bo w bazie przebywa równocześnie kilkuset ludzi.

W tym sam na sam zwyciężył jednak Everest.

Nie, to ja wygrałem, bo udało mi się stamtąd wrócić, a balansowałem już na samej krawędzi… Próbując samotnie wejść na szczyt dotarłem do obozu II (na wysokości 6700 metrów) gdzie dopadło mnie załamanie pogody, spadło wtedy ponad 80 centymetrów śniegu. Musiałem wydostać się z tej pułapki. Schodziłem przez wielokilometrowy Kocioł Zachodni pocięty szczelinami, ukrytymi pod świeżym puchem, a potem przez Lodospad Khumbu, na którym też już dawno nie było śladu po bezpiecznej ścieżce. Wyobraź sobie: nie widzę szlaku, jestem sam, bez żadnej asekuracji, bez liny, bez partnera, bez radia. To było chyba największe wyzwanie, jakiemu musiałem sprostać i niebywałe szczęście, że wyszedłem z tej opresji. Znalazłem sobie wtedy jakąś rurę od namiotu i jak ślepy sondowałem nią śnieg przed sobą.

Czy poniosłeś jakieś konsekwencje tego nielegalnego wejścia na Lhotse?

Podobno w łonie PZA (Polskiego Związku Alpinizmu) zastanawiano się jak nas ukarać, dopóki ówczesny prezes – Andrzej Paczkowski – przytomnie ponoć nie zauważył, że nie ma za co nas karać, skoro władze Nepalu nie zgłaszają żadnych zastrzeżeń. A jak na owe czasy było to wejście na miarę światową, gdyż zdobyliśmy Lhotse w najczystszym alpejskim stylu, bez tlenu, którego z resztą nigdy nie używałem, pakując dwa plecaki i spędzając na blisko ośmiu tysiącach metrów dwa biwaki na siedząco – przed wejściem na szczyt i po zejściu. Byliśmy wtedy dobrzy…

Używasz czasu przeszłego, a równocześnie twierdzisz, że Everestu Ci szkoda. To trochę dziwne, bo przecież na Dach Świata wchodzą teraz ludzie znacznie starsi od Ciebie.

Tak, to prawda – najstarszy zdobywca Everestu miał bodaj 72 lata. Gdybym ja teraz decydował się na Everest, to obłożyłbym się tlenem i nie wygłupiał na trudnych drogach, bo wyczyny są już za mną.

To dlaczego nie obłożysz się tlenem?

Bo po pierwsze nie mam wolnych piętnastu tysięcy dolarów, a po drugie nie wiem, czy udział w komercyjnej wycieczce na Everest zadośćuczyniłby moim marzeniom, a na nic trudniejszego niż droga klasyczna, nie mógłbym już sobie pozwolić.

Kiedy ostatni raz byłeś w Himalajach?

Jesienią roku 2007, jako uczestnik wyprawy na Tilicho Peak. Niestety, z powodu fatalnej pogody i buntu tragarzy nie udało nam się zdobyć tego szczytu.

A w inne góry wysokie też wyjeżdżałeś?

W roku 2000 byłem na Khan Tengri. Pięć razy wszedłem na Aconcaguę, ostatnio rok temu.

Dlaczego aż pięć razy?

Z klientami.

Czyli komercyjnie?

Nie, nie prowadzę takiej działalności zawodowo. Po prostu kilkakrotnie pojawili się ludzie, którzy chcieli wejść tam w moim towarzystwie, więc zabrałem ich w zasadzie po kosztach. Lubię Amerykę Południową, chętnie tam wracam, a Aconcagua jest łatwym technicznie siedmiotysięcznikiem. Problemem może tam być tylko pogoda i brak czasu na aklimatyzację.

A jak Ty się aklimatyzujesz?

Praktyka do tej pory wykazała, że bardzo dobrze i szybko, ale to zawsze może się zmienić. Najlepszym przykładem jest choćby Andrzej Czok, który w swoim czasie miał opinię człowieka mogącego żyć niemal bez tlenu na dużych wysokościach, co udowodnił w 1982 na Makalu spędzając trzy noce powyżej ośmiu tysięcy, a 1986 r. zmarł z powodu choroby wysokościowej na „zaledwie” siedmiu tysiącach na Kangchenjundze.

Które ze swoich wypraw wspominasz najlepiej?

Wszystkie wyjazdy z Karolczakiem, gdy jeździliśmy tylko we dwóch. Na takiej wyprawie nie ma miejsca dla obiboków, cały wysiłek spada wprawdzie na nasze barki, ale też ewentualne osiągnięcia nie są sukcesem dwudziestu, lecz dwóch osób. Dokonania małej wyprawy zawsze mają wyższą wartość sportową, niż osiągnięcia wielkiej ekspedycji oblężniczej. O wiele trudniej jest bowiem wejść na szczyt ośmiotysięcznika szybko, w stylu alpejskim, niż obwiesić górę linami, mozolnie budować obozy i po wielu tygodniach wepchnąć na szczyt jeden zespół.

A który ze szczytów zdobyłeś ostatnio?

Ostatnio? Ostatnio byłem na Śnieżniku. Z psem, bo teraz mój pies zbiera szczyty, ma ich już piętnaście… (śmiech).

Co to za pies?

Mieszaniec malamuta i akity inu.

Aha, to nie musisz się męczyć, bo pewnie wciąga Ciebie pod każdą górę…

Męczę się stawiając mu opór, żeby mnie nie zabił przeciągając po skałach.

Czym się teraz zajmujesz?

No, moja kariera alpinistyczna chyli się ku końcowi, bo – nie oszukujmy się – wiek i fizjologia mają swoje prawa. Mam świadomość, że era moich wyczynów odeszła do przeszłości. Mam świadomość, że z upływem lat maleje wydolność organizmu, więc rośnie ryzyko komplikacji spowodowanych przez chorobę wysokościową i o wiele łatwiej byłoby mi umrzeć w górach teraz, niż kiedyś, nawet na znacznie łatwiejszych i niższych szczytach.

Wymigujesz się od odpowiedzi?

Czym się zajmuję? Jak widać gołym okiem jestem rolnikiem, mam 25 hektarów łąk, korzystam z unijnych dotacji, mam traktor – duży, ładny, czerwony – Ursus C 360.

Masz prawo jazdy na traktor?

Nie mam, nie potrzebuję, po swoich łąkach mogę jeździć jak chcę i czym chcę.

Quadem też? Masz quada?

Nie, nie mam. Quady mnie wkurzają, bo jeżdżą po moich łąkach nielegalnie. Jak stracę cierpliwość, to kupię sobie strzelbę…

Na co Ci te łąki?

Koszę je raz w roku – to warunek otrzymywania dopłat unijnych.

A siano sprzedajesz?

Nie, nikt teraz siana nie potrzebuje. Mięso – jak wiadomo – kupuje się w sklepie, podobnie jak mleko, czy jajka. Doszło do tego, że do mojej wsi, do której – jeszcze to pamiętam – dzień w dzień przyjeżdżał wóz po bańki z mlekiem, teraz przyjeżdża objazdowy sklep, włącza koguta i gospodynie biegną po chleb i nabiał.

Przez dziesięć lat wydawałeś miesięcznik Góry i Alpinizm.

Góry i Alpinizm nie ukazują się już od pięciu lat i nie będą się już ukazywać.

Dlaczego?

Z powodu nieuczciwości całej plejady firm i znajomych, których tu litościwie nie wymienię, poniosłem jako wydawca straty finansowe tak duże, że nie byłem w stanie ich udźwignąć. Za same ich długi mógłbym wydać kilka kolejnych numerów. A poza tym dla niektórych stałem się wrogiem publicznym numer jeden, bo publikowałem wszystkie teksty, nawet te niezgodne z moimi poglądami, co było wyraźnie napisane w stopce redakcyjnej. W ten sposób straciłem sponsora strategicznego, gdy ujawniłem wewnętrzną, poufną i bardzo nieprzychylną klientom instrukcję dla pracowników firmy, która reklamowała się na okładce. Żadna normalna gazeta, która zależy od sponsorów, nie pozwoliłaby sobie na takie działanie. Gdybym mógł wydawać gazetę pozbawioną jakichkolwiek reklam, to bym to robił.

A skąd pomysł na ten periodyk?

Góry i Alpinizm pojawiły się w roku 1994 na bazie powszechnych narzekań, że nie ma co czytać, że nie ma żadnej górskiej gazety i nic się nie da wydawać. Pomyślałem wtedy – jak to się nie da? Da się! I zacząłem wydawać GiA najpierw w formie kartek zszytych, potem oprawionych, potem kolorowych, potem w formacie A4. W owym czasie było to przez moment jedyne czasopismo górskie i w ogóle pierwszy w Polsce miesięcznik poświęcony górom. W sumie wydałem 98 numerów.

GiA nie ma, ale Spotkania Czytelników i Miłośników Gór i Alpinizmu odbywają się nadal.

Spotykamy się zawsze w ostatni weekend września, zazwyczaj w Sudetach. Obecnie przyjeżdża przeciętnie około stu osób, czujemy się już jak rodzina, znamy się na wylot, starzejemy się wspólnie. Stałym elementem Spotkań jest „atak szczytowy” w niedzielny poranek, podczas którego „zdobywamy” najbliższy pagórek. Tam robimy wspólną, pamiątkowo fotkę i rozwiązujemy wyprawę. Swojego czasu „ataki szczytowe” prowadził Andrzej Zawada.

A w Tatrach jeszcze bywasz?

W Tatrach bywam znowu… Historia zatoczyła koło. Uczestniczę w Spotkaniach Oldboy’ów w Morskim Oku oraz w Spotkaniach Taterników Lat Siedemdziesiątych i z coraz większą przyjemnością wybieram się na zwyczajne szlaki turystyczne – na Rysy lub Mnicha.

No, na Mnicha to nie ma szlaku turystycznego.

Nie ma? Faktycznie, masz rację. Tam chodzę, gdy chcę trochę przestraszyć jakąś młodą, ładną dziewczynę… (śmiech).


Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 11/2009


Strona główna