Rozmowa z Łukaszem Porębskim, gospodarzem Schroniska na Hali Miziowej


Jest Pan najmłodszym spośród wszystkich gospodarzy schronisk, z którymi rozmawiałem.

Moja przygoda z górami rozpoczęła się na Hali Miziowej, w wieku dziewiętnastu lat. Zanim przejąłem schronisko, góry były dla mnie pojęciem niemal zupełnie abstrakcyjnym. Pojechałem na kilka wycieczek szkolnych, raz tata zabrał mnie kolejką na Jaworzynę Krynicą i to wszystko.

Jak zatem trafił Pan od razu na tak głęboką wodę?

Ojciec przez blisko ćwierć wieku prowadził firmę budowlaną, która remontowała prawie wszystkie schroniska górskie i przez ten czas powoli dojrzewał do poprowadzenia własnego obiektu. Gdy zatem dowiedział się, że do wzięcia jest Miziowa, to zaryzykował, stanął do przetargu i wygrał, a mnie wpisał jako współdzierżawcę. Pamiętam jak w pewien sobotni wieczór, przy rodzinnej kolacji usłyszałem od niego: pakuj się chłopie, jedziesz w góry!

To był rok?

To był rok 2003, otwieraliśmy nowe schronisko. Przez pierwsze pół roku ojciec zatrudniał jeszcze menedżera prowadzącego Miziową, bo to był bardzo specyficzny obiekt - trudny, inny i na swój sposób kontrowersyjny. Stara Miziowa - wieczna prowizorka - jak to określała ówczesna ajentka, pani Adamczykowa - miała swój klimat, urok, nastrój. Cała rzesza starszych turystów, tych tak zwanych „plecakowych”, czuła się tam zdecydowanie lepiej i bardzo trudno było nam przekonać ich do siebie.

Tym trudniej, że przez pewien czas obydwa obiekty funkcjonowały równocześnie.

Tak, prowadziliśmy nowoczesny górski hotel, pachnący jeszcze nowością, a jednak przegrywaliśmy w konkurencji ze starym schroniskiem. Zdarzało się często, że wchodził do nas turysta, rozglądał się onieśmielony, zauważał, że - jak to w górach - zostawia za sobą ślady błota i zawracał do pani Adamczykowej, bo tam błoto nikomu nie przeszkadzało.

Trudno mu się dziwić...

Ależ nam to błoto też nie przeszkadzało! Turysta nie musi mieć wypastowanych butów, a umyć posadzkę w nowym schronisku, było nawet łatwiej, niż wyczyścić podłogę w starym. De facto zatem, jedyną osobą, której przeszkadzało zabłocone obuwie, był sam ów turysta... Podobnie działo się w naszej restauracji, którą przez pierwszy rok goście zwiedzali, a coś zjeść szli obok... Pamiętam długi majowy weekend w roku 2004, pogoda była deszczowa i chłodna, u pani Adamczykowej nie sposób było usiąść przy stole, a u nas herbatę piła jedna samotna turystka.

Tylko przez nieśmiałość?

Nie tylko. Miziowa była wtedy na swój sposób bojkotowana. Słyszeliśmy mnóstwo nieprzychylnych komentarzy, zarzucano nam, że obiekt który prowadzimy szpeci otoczenie.

A nie szpeci?

To kwestia gustu, nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że to nie my projektowaliśmy to schronisko, więc nie można nas obwiniać za jego wygląd. Objęliśmy obiekt nowoczesny, więc nie musieliśmy borykać się z problemami technicznymi, lecz przyszło nam stawić czoła wyzwaniom, których chyba nie znają gospodarze innych schronisk. Nowa Miziowa była już dawno otwarta, a po górach wciąż krążyły legendy, że remont trwa dalej, kuchnia jest nieczynna, nie ma wody. Nie wiem kto i dlaczego rozpuszczał takie plotki. Wiek też nie był moim atutem, prawie codziennie słyszałem od kogoś - a co Ty młody człowieku możesz wiedzieć o górach?

A co Pan wtedy wiedział o górach?

Bardzo niewiele. Prowadzenie schroniska było dla mnie niesamowitym wyzwaniem, uczyłem się na własnych błędach.

Czy kiedykolwiek wcześniej był Pan na Hali Miziowej turystycznie?

Nie, nie byłem. Pierwszy raz zobaczyłem schronisko gdy przyjechałem je przejąć. Wystartowaliśmy 13 grudnia 2003, przez kilka pierwszych miesięcy pomagał mi pan Artur Ponikwia, a potem zostałem sam.

Sam w całym obiekcie?

Sam jako gospodarz, bo to zbyt duży „biznes”, aby prowadzić go zupełnie bez personelu. Na początku zatrudniałem tylko kucharza i sprzątaczkę, a ja obsługiwałem recepcję i bar, potem dołączyła i wsparła mnie narzeczona.

A pamięta Pan pierwszy dzień na Miziowej?

Pamiętam doskonale! Z nerwów nie zmrużyłem oka przez całą noc poprzedzającą wyjazd, więc potem zasnąłem w samochodzie - jechaliśmy z tatą - i obudziłem się dopiero na wertepach, gdy skończył się asfalt. Sam wyjazd na Halę był dla mnie nie lada przygodą, prawdziwym off-road’em - tak to wtedy postrzegałem. Blisko osiemset metrów przewyższenia na dystansie kilkunastu kilometrów, stromą, krętą, wyboistą drogą leśną - po prostu szok dla młodego człowieka. Wysiadłem z samochodu tu, gdzie teraz stoi mapa, zobaczyłem Babią Górę i zaniemówiłem z wrażenia. Ten obraz mam przed oczami do dzisiaj.

Początek zimy jest chyba najgorszym momentem na przejęcie schroniska.

Tak, to prawda, ale tamta zima była na szczęście dość łagodna. Znacznie trudniejsza okazała się wiosna, gdy w każdy weekend stare schronisko „pękało w szwach”, a nasze świeciło pustkami.

Może turystów odstraszały Wasze ceny?

Ich wysokość była porównywalna z cenami w starym schronisku, natomiast warunki oferowaliśmy bez porównania lepsze. Miejsce w dwuosobowym pokoju z węzłem sanitarnym kosztowało 40 złotych, były prysznice, ciepła woda bez ograniczeń przez całą dobę, przechowalnia bagażu, suszarnia butów i odzieży. Brakowało nam tylko jednego: nastroju, którego przecież żaden architekt nie potrafi zaprojektować.

Okazało się, że atmosfera w schronisku jest dla turystów ważniejsza, niż warunki sanitarne...

Tak. I ten klimat musieliśmy cierpliwie tworzyć przez lata. I nadal nad nim pracujemy. Staramy się uczynić Miziową przyjaźniejszą turystom, wiele razy pytaliśmy ich o to, co należałoby zmienić, aby czuli się u nas lepiej.

I czy coś konkretnego z tych rozmów wynikło?

Uruchomiliśmy na przykład kuchnię turystyczną, w której przez całą dobę dostępne są dwa czajniki elektryczne, kuchenka gazowa i woda.

A wcześniej takiego pomieszczenia nie było?

Nie było, chociaż zgodnie z Regulaminem Schroniska PTTK być powinno, lecz architekt nie uwzględnił tego w projekcie. Wykorzystaliśmy więc pomieszczenie, w którym zgodnie z planem miał być bar. Z inicjatywy turystów położyliśmy tam też dwa materace, do awaryjnej dyspozycji osób, które przyjdą do schroniska w nocy. Za taką „glebę” nie pobieramy opłat, o ile oczywiście ktoś nie zamierza zamieszkać w kuchni turystycznej na dłużej… Wrzątek jest u nas za darmo w każdych ilościach. Co jeszcze? Szereg prostych, drobnych spraw, o których nie mieliśmy pojęcia obejmując schronisko. Na przykład u pani Adamczykowej zawsze było wiadomo, że pierwsza osoba schodząca rano z Pilska informuje gospodynię o warunkach panujących danego dnia na szlaku, a ona przekazuje te wiadomości wszystkim zainteresowanym. Gdy po raz pierwszy przyszedł do mnie turysta z pytaniem o warunki na Pilsku, to zaskoczony odpowiedziałem, że – wstyd przyznać, lecz nie wiem, bo i o zwyczaju panującym w starym schronisku nie miałem pojęcia. Teraz na recepcji zawsze można uzyskać takie informacje, a na tablicy ogłoszeń codziennie wieszamy aktualną prognozę pogody – wydruk ze strony new.meteo.pl

Świetny pomysł!

Podpowiedział mi to Grzegorz Siba – mój ówczesny recepcjonista, a obecnie redaktor naczelny portalu beskidy24.pl. To był dobry duch Miziowej, miałem szczęście, że pracował u nas. Znał góry jak mało kto, robił doskonałe zdjęcia, lubił rozmawiać z ludźmi, był pasjonatem. A ja potrzebowałem wtedy pasjonata, bo na początku prowadzenie schroniska traktowałem w kategoriach działalności gospodarczej, pasja przyszła później.

Jak długo obydwa schroniska funkcjonowały równocześnie?

Przez pół roku, czyli do lipca 2004.

I jak układały się Wasze relacje?

Różnie. Nazwałbym je, hmmm… poprawnymi. Państwo Adamczykowie byli bardzo przywiązani do starego schroniska, więc nieuchronność rozstania z Halą Miziową z pewnością była dla nich bardzo przykra; czułem, że mają do nas żal, chociaż nie stanęli do przetargu o nowy obiekt. Walczyli natomiast do upadłego o utrzymanie i równoległe działanie obu schronisk, co dla Spółki Karpaty (zarządzającej obiektami PTTK) było nie do przyjęcia.

Co się zatem stało ze starym budynkiem?

Rozebraliśmy go własnoręcznie.

Własnoręcznie? Dlaczego?

Bo – jak już wspominałem – mój tata prowadził firmę budowlaną, współpracującą z PTTK. Rozbiórka trwała dwa lata. W pewnym momencie trafiliśmy na konstrukcję ze starych bali, którą postanowiłem zachować. Później okazało się, że chatka, którą „odkryliśmy” ma ponad osiemdziesiąt lat, co dodatkowo podniosło jej rangę. Zamontowaliśmy tam ławki i ruszt, wiata cieszy się teraz powodzeniem, a dzięki niej turyści, którzy starą Miziową darzą sentymentem, mają przynajmniej namiastkę tamtych czasów.

Bardzo miły gest.

Staramy się na wszystkie możliwe sposoby zjednać sobie sympatię gości.

Jak jeszcze?

Na przykład poprzez msze święte. Na początku odprawiane były tylko od święta, potem we wszystkie niedziele wakacji, a teraz co tydzień – przez cały rok o godzinie 12.00. Zawsze ktoś ze schroniska zjeżdża po księdza i odwozi go na dół. Kolejną inicjatywą moją, Grzegorza i zaprzyjaźnionych ratowników była organizacja Przeglądu Filmów Górskich imienia Mateusza Kuncewicza. To cykliczna impreza ciesząca się coraz większym powodzeniem, odbywa się w listopadzie, każdy może wtedy przyjechać na Miziową aby pokazać własny film albo slajdy, lub po prostu aby popatrzeć, posłuchać, porozmawiać. Współorganizowaliśmy też Puchar Pilska oraz Puchar Europy w narciarstwie wysokogórskim, Bieg na Miziową, Bieg na Pilsko, a tej zimy także Brugi Winter Trophy.

W styczniu, schronisko ponownie uczestniczyło w Karpackim Finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

Tak, tym razem Finał był połączony z Brugi Winter Trophy, bo tegoroczne hasło Wielkiej Orkiestry brzmiało „w zdrowym ciele zdrowy duch”, więc bieg na rakietach idealnie pasował do tego przesłania. Zebraliśmy ponad pięć tysięcy złotych. Ktoś powiedział kiedyś o Miziowej, że to kolejny beton w górach. To prawda, ale nawet beton może być przychylny ludziom. I powiem panu, że coraz więcej turystów tak planuje sobie trasę wycieczki, aby zatrzymać się właśnie u nas.

Mam i ja swoje miłe wspomnienia z Miziowej. Byłem bardzo przyjemnie zaskoczony, gdy kiedyś przyszliśmy do schroniska z Marszonem o drugiej w nocy i kuchnia została uruchomiona specjalnie dla nas, a przecież nie można było spodziewać się, że zostawimy w kasie znaczącą kwotę.

Bo staramy się nie wpaść w szpony komercji. Z resztą przyznaję, iż Miziowa trochę inaczej funkcjonuje zimą, gdy działają wyciągi narciarskie, więc i ruch jest ogromny i dochody poważniejsze, a nieco inaczej w sezonie turystycznym, gdy mniej tu zgiełku i blichtru.

Łyżką dziegciu w tej beczce miodu, czyli pomysłem, który spowodował wiele nieprzychylnych reakcji było otworzenie wypożyczalni skuterów śnieżnych...

Skutery śnieżne w górach zawsze wywołują dużo skrajnych emocji, bo z jednej strony ubijając śnieg ułatwiają turystom pieszym poruszanie się po zimowych szlakach, lecz z drugiej strony mogą powodować sporo zniszczeń. Popełniliśmy błąd uruchamiając niewielką wypożyczalnię na Polanie Cebulowej, bo przeciwnicy skuterów wypowiedzieli Miziowej wojnę, a media tendencyjnie obarczyły nas winą za wszystkie zniszczenia w okolicy. Szybko zrezygnowaliśmy z tego „biznesu”, bo rola kozła ofiarnego niezbyt nam odpowiada. Przykro mi tylko, że nikt nie wspomniał, iż to nasz skuter uratował dziewczynkę podczas akcji GOPR.

Jak to się stało?

Rodzice stracili małą z oczu na Pilsku, był środek zimy, zrobiło się ciemno, jej ślady prowadziły na Słowację, ale bardzo szybko zniknęły zasypane świeżym śniegiem. Z obu stron ruszyły wyprawy poszukiwawcze, w sumie około sześćdziesięciu ratowników GOPR i Horskiej Slużby, lecz dziewczynka dosłownie zapadła się pod ziemię. Po dwóch godzinach Grzegorz Siba, który cały czas niespokojnie krążył po schronisku twierdząc, że jego zdaniem cała akcja prowadzona jest nie tam, gdzie trzeba, przypiął narty, wziął plecak, czołówkę i zniknął w mroku. Po kolejnych dwóch godzinach zadzwonił do mnie, że znalazł małą i prosi o transport. Wyjechaliśmy z Miziowej natychmiast, w żyłach płynęła nam adrenalina, a mocny, transportowy skuter szedł przez śnieg jak burza. Przywieźliśmy dziewczynkę do „goprówki” i wie Pan co powiedział dyżurny ratownik?

Podziękował? Pogratulował?

Nie, zapytał co my tu teraz z tym dzieckiem zrobimy, bo przecież tam bezskutecznie szukało go kilkadziesiąt osób...

Zmarnował Pan cały wysiłek dwóch wypraw...

To był chyba mój najgorszy dzień na Miziowej.

A najlepszy?

Gdy poprosiłem narzeczoną o rękę i ona moje oświadczyny przyjęła.

I zamieszkaliście w schronisku razem?

Nie, po ślubie przenieśliśmy się do Hotelu Przedwiośnie, który teraz prowadzimy razem, a schroniskiem opiekują się moi młodsi bracia - Krzysztof i Paweł. Moja przygoda z górami rozpoczęła się i zakończyła na Hali Miziowej.


Powyższy wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 10/2009




Strona główna