Rozmowa z Bartoszem Malinowskim i Joanną Mikołajczak (wypowiedzi Joanny zapisane zostały kursywą).


Skąd ten Wasz pomysł na przejście Łuku Karpat?

To nie był nasz pomysł, bo już wcześniej kilka osób pokonało ten łańcuch. Góry zawsze były naszą pasją, akurat zakończyliśmy kurs przewodników beskidzkich i postanowiliśmy uczcić ten fakt pieszą wyprawą przez cały Łuk Karpat.

Nie wystarczyłaby Wam - gwoli uczczenia - jakaś krótsza droga?

Nie, ponieważ przed wyprawą dobrze znaliśmy tylko polską część Łuku Karpat, natomiast przejście od Żelaznej Bramy do Bratysławy umożliwiło nam zobaczenie całego łańcucha. A ograniczenie realizacji tego pomysłu do jednej wyprawy, było dodatkowym wyzwaniem!

Moglibyśmy oczywiście rokrocznie przeznaczać dwa tygodnie wakacji na pokonanie kolejnego odcinka i w ten sposób przed emeryturą "zaliczyć" cały Łuk, ale takie rozwiązanie zupełnie nas nie pociągało.

Ile osób przed Wami przeszło w ten sposób przez całe Karpaty?

W roku 1980 Andrzej Wielocha z ekipą (Piotr Kurowski, Jerzy Montusiewicz, Zdzisław Pecul i Wiesław Tomaszewski), potem długo, długo nikt i dopiero w roku 2002 Michał Kukuła, Paweł Kilen oraz Michał Zieliński. Rok później Piotr Gawłowski, a potem Łukasz Supergan - obydwaj samotnie. Nasza wyprawa była więc piątym polskim i - o ile wiem - szóstym w ogóle przejściem Łuku.

Które punkty wyznaczają geograficzne granice Łuku Karpat?

Przełomy Dunaju - w Rumunii i na Słowacji. Łańcuch Karpat prowadzi przez Rumunię, Ukrainę, Polskę, Czechy i Słowację.

Ale nasze przejście w ogóle nie obejmowało Czech.

Dlaczego?

Bo nie trzymaliśmy się stricte wododziału karpackiego. Bardziej zależało nam na odwiedzeniu miejsc nas interesujących, niż na wędrówce dokładnie samą granią.

Czy można zatem bez żadnych zastrzeżeń uznać, że rzeczywiście przeszliście cały Łuk?

Zastrzeżenia można mieć zawsze i do wszystkiego. Przeszliśmy znaczną część pasm górskich tworzących Łuk Karpat, więc - moim zdaniem - kwestią dyskusji czysto akademickiej byłoby "zaliczenie" nam tej drogi, lub "dyskwalifikacja" z powodu zejścia z linii wododziału.

Wszystko zależy od tego jak zdefiniujemy Łuk Karpat. Dla nas to obszar górski, który przecież pokonaliśmy, a nie tylko jedna, konkretna grań, z której wody spływają do dwóch różnych mórz. Wododział prowadzi dokładnie po granicy Czech i Słowacji, a my wybraliśmy szlak po stronie słowackiej, bo uznaliśmy, iż jest ciekawszy.

Ważniejsza była dla nas przygoda, niż poprawność kartograficzna.

Jak długa była Wasza droga?

Około 2.500 km. Około, gdyż nie odnotowywaliśmy nazbyt starannie przebytych kilometrów. Nie mieliśmy GPS'a, nie zaznaczaliśmy na mapie pokonanej trasy.

I rzeczywiście przeszliście cały ten imponujący dystans?

Tylko granicę rumuńsko - ukraińską musieliśmy przekroczyć pociągiem, przejechaliśmy przez most na rzece Cisie, bo przejście piesze było zamknięte.

Ile dni byliście w drodze?

Około 150. Wyruszyliśmy 2.07.2007, "stopem" do Rumunii, a 2.12.2007 zakończyliśmy wędrówkę w Bratysławie.

Przygotowania zabrały Wam zapewne więcej czasu, niż sama wyprawa?

Mniej, bo na pomysł przejścia Łuku wpadliśmy w lutym. To była dość spontaniczna decyzja, większość map zdobyliśmy zaledwie tydzień przed startem.

Z resztą jedynym poważnym przygotowaniem było topograficzne opracowanie trasy, bo sporo sprzętu dostaliśmy, a nasza kondycja nie budziła zastrzeżeń, więc nie musieliśmy jej trenować.

Wyznaczenie trasy oraz skompletowanie map było też największym problemem i pomimo starań nie udało nam się kupić wszystkich, a część okazała się niezbyt dokładna.

Postanowiliśmy, że wszystkie mapy zabierzemy z Polski, słusznie - jak się okazało - przewidując, że w miejscach, przez które będziemy przechodzić, nie będzie można zaopatrzyć się w żadne wydawnictwa kartograficzne.

Wspomniałaś, że dostaliście sporo sprzętu. Od kogo?

Pewna znana firma ofiarowała nam namiot, śpiwory, plecaki, dmuchane karimaty oraz nieprzemakalne kurtki i spodnie, a inna wyposażyła nas w baterie, akumulatory i ładowarki.

Dzięki sponsorom udało nam się odnowić i skompletować niemal cały ekwipunek.

Jak się zdobywa tak hojnych dobroczyńców? Przez znajomości?

Nie. Znajomości, które wtedy nawiązaliśmy zaczęły procentować później. A sponsorów zjednał nam po prostu solidnie, wiarygodnie i interesująco przygotowany plan wyprawy.

Co ciekawe firma ta niczego od nas nie wymagała w zamian, byliśmy wręcz trochę zawiedzeni, bo przecież przez pięć miesięcy intensywnie testowaliśmy ich sprzęt.

Nie poprosili nawet o sprawozdanie, nie zapytali o naszą opinię o ekwipunku. A szkoda, bo moglibyśmy zasugerować kilka drobnych poprawek, znacząco poprawiających jakość i komfort użytkowania.

Na przykład?

Zasadniczych zastrzeżeń nie mamy żadnych, ale na przykład uchwyty do zamków błyskawicznych w namiocie mogłyby być mocniejsze, bo nam urwały się po kilku dniach.

Zdjęć też od Was nie chcieli?

Nie chcieli.

A kondycja rzeczywiście Was nie zawiodła?

Zawsze dużo chodziliśmy po górach, co procentowało na Łuku. Poza tym - jak powiedział nasz znajomy przewodnik beskidzki Darek Łapiński - do takiej wyprawy nie musimy przygotowywać się jakoś specjalnie, bo kondycję i tak wyrobimy sobie po drodze... I rzeczywiście miał trochę racji, bo na początku faktycznie było ciężko, a potem - z każdym tygodniem - lżej.

Ale od pewnego momentu znowu z każdym dniem było nam trudniej, co jednak nie braki kondycyjne powodowały, lecz zwyczajne znużenie.

Planowaliśmy pokonać cały Łuk Karpat w cztery miesiące, a zmęczenie spowodowało wydłużenie wyprawy do pięciu.

O kondycję jednak nie obawialiśmy się ani przez chwilę.

A o co obawialiście się najbardziej?

Chyba o naszą odporność i wytrzymałość psychiczną. Zastanawialiśmy się, czy damy radę zmierzyć się z wszystkimi czekającymi nas trudnościami, baliśmy się nieporozumień, które mogły pojawić się w naszym dwuosobowym zespole.

I pojawiły się?

Myślę, że były nieuniknione...

Nie obyło się bez poważnych wątpliwości i chwil, gdy całkiem serio zastanawialiśmy się nad przerwaniem wędrówki. Ale im więcej kilometrów zostawało za nami, tym mocniejsze było w nas pragnienie dojścia do celu.

A co było dla Was szczególnie trudne?

Równoczesna kumulacja zmęczenia fizycznego, znużenia psychicznego, fatalnej pogody (bywały tygodnie, że buty nam nie schły w ogóle, a deszcz lub śnieg padały codziennie), choroby (miałem zapalenie dziąsła) i głodu (na niektórych odcinkach limitowaliśmy sobie żywność, a podczas infekcji w ogóle nie mogłem nic jeść).

Deprymująca była też dla nas presja czasu - świadomość zobowiązań, które czekają po powrocie, połączona z wciąż rosnącym spóźnieniem względem planu.

Mnie zniechęciło dodatkowo zagubienie aparatu fotograficznego, co pozbawiło nas części dokumentacji.

A Ty Asiu nie robiłaś zdjęć?

Nie, gdyż zabraliśmy tylko jeden aparat, aby było nam lżej. Ale po dwóch tygodniach odebraliśmy na poczcie nową "cyfrówkę", który rodzice Bartosza przysłali nam z Polski.

Jakie najdłuższe trasy przeszliście przed tą wyprawą?

Ja brałam udział w kilku dwutygodniowych obozach wędrownych.

A ja w trzytygodniowych trekkingach po Syberii i Mongolii.

Im dłużej, i z im dalszej perspektywy lat patrzę na naszą wyprawę, tym bardziej nierealne wydaje mi się przejście całego Łuku Karpat podczas jednej ekspedycji. Coraz trudniej uwierzyć mi, że naprawdę można iść przez 150 dni i przez ten czas nie zajmować się niczym innym.

Od pewnego momentu nie opuszczało nas uczucie bycia koczownikami. Rano zwijaliśmy obóz i szliśmy w nieznane, a krąg naszych zainteresowań ograniczał się przede wszystkim do: drogi, pogody, wody oraz żywności.

I bezpiecznego miejsca na kolejny nocleg...

Nie zabraliśmy telefonu komórkowego, nie czytaliśmy gazet.

Nie publikowaliście bieżących relacji w Internecie?

Nie zależało nam na tym. Ale wirtualna rzeczywistość i tak nas dopadła po drodze... Otóż, wpisaliśmy się do zeszytu w jednej ze skrzynek turystycznych na pograniczu polsko - słowackim. Nic specjalnego, tylko data, nasze imiona oraz informacja, że od czterech miesięcy idziemy Łukiem Karpat. Ktoś przechodzący tamtędy kilka dni później zauważył naszą adnotację i opublikował w Internecie wiadomość, że żyjemy i wciąż zmierzamy do celu.

A na mecie nogi nie kazały Wam chodzić dalej?

Ciężko nam było przystosować się do miejskiego trybu życia. Odzwyczailiśmy się od niego zaskakująco szybko i skutecznie.

Musieliśmy na nowo oswajać się z komputerem, telefonami, tramwajami. Czuliśmy się totalnie oszołomieni zgiełkiem cywilizacji.

Po powrocie do Łodzi odruchowo przechodziliśmy dystanse, których nikt "normalny" nie pokonywał na piechotę, bo przecież dwie godziny marszu nie stanowiły dla nas żadnego problemu...

I tak - chodząc po mieście - miesiąc po powrocie złamałem nogę na środku Piotrkowskiej. Ironia losu była tym okrutniejsza, że w górach nie miałem żadnych problemów z nogami. Nie zużyliśmy ani jednego plastra, co jest fenomenem w historii Łuku Karpat. Przez czterdzieści dni miałem założony gips, potem - przez dwa miesiące - nie wolno mi było chodzić. Przetrwanie tego bezruchu było dla mnie trudniejsze, niż cała wyprawa.

Co zabraliście ze sobą na drogę? Ile ważyły Wasze plecaki?

Zabraliśmy ubrania na wszystkie pory roku, słusznie przewidując, że będzie nam potrzebne pełne spektrum odzieży - od letniej, do zimowej. Zabraliśmy też zupełnie niepotrzebnie zbyt duży zapas żywności. Na starcie mój plecak ważył blisko 30 kilogramów - czyli stanowczo za dużo. Same mapy ważyły dwa kilogramy... Do tego namiot, śpiwory, dwie butle gazowe, woda...

Gdy startowaliśmy w górach Rumunii panowała susza, wszystkie potoki były wyschnięte, więc bardzo trudno było nam zdobyć wodę. Na wszelki zatem wypadek staraliśmy się mieć ze sobą jej odpowiedni zapas - ja osiem litrów, a Asia cztery, co dodatkowo zwiększało ciężar plecaków.

I wyzwalało mechanizm "zaklętego koła", bo im więcej ważyły nasze plecaki, tym trudniej było ugasić pragnienie, a im więcej nosiliśmy wody, tym cięższy był nasz ekwipunek...

Zdarzało się nam reglamentować wodę... Rozległe obszary gór Rumunii są zupełnie bezleśne, więc próżno tam szukać cienia, a słońce grzało wtedy przez szesnaście godzin dziennie.

To właśnie upały najbardziej przyczyniły się do naszego opóźnienia.

Czyli na początku wyprawy wędrowaliście najwolniej?

Tak. Myśleliśmy, że przez pierwszych kilka tygodni pójdziemy szybko, bo będziemy wypoczęci, lecz stało się inaczej.

Ile kilometrów dziennie pokonywaliście średnio?

Trudno powiedzieć, bo dystanse zależały od trudności terenu. Są pasma, gdzie można wędrować wygodnie i szybko, są i zarośnięte, przez które ciężko się przedrzeć. Są też fragmenty trudne technicznie - jak Góry Fogaraskie - przypominające miejscami Orlą Perć, gdzie z ciężkim plecakiem nie sposób przyspieszyć. Nasz najdłuższy etap dzienny liczył blisko 40 kilometrów, a najkrótszy nie miał nawet kilometra.

Dlaczego?

Bo przedzieraliśmy się przez kosodrzewinę, której nie można porównać z żadną znaną nam z Polski. Była niewyobrażalnie gęsta, mocna i wysoka, sięgała czterech metrów!

A na Słowacji, po niebywale obfitych opadach śniegu, przejście odcinka oszacowanego na drogowskazie na półtorej godziny, zajęło nam dwa dni, bo śnieg niemal sięgał szyi!

Czy przez te 150 dni wędrowaliście codziennie?

Prawie codziennie. Dwa, może trzy "dni" wolne przeznaczyliśmy na naprawy sprzętu i inne sprawy bieżące, a kolejne dwa - trzy dni najgorszej pogody przeczekaliśmy w namiocie. Na dodatkową dobę zatrzymaliśmy się też w Krynicy, gdzie spotkaliśmy się z naszymi rodzinami.

W jakich butach wędrowaliście?

Ja miałem Garmond'y Pinnacle, a Asia Boreale Atlasy - wbrew podręcznikom niezbyt dobrze wcześniej "rozchodzone".

"Rozchodziłam" je po drodze. I to dosłownie, bo pod koniec zaczęły się "sypać".

Kijki?

Nie używaliśmy.

Przy takim obciążeniu?

Nigdy wcześniej nie były mi potrzebne, więc i na Łuk ich nie zabrałam.

Nocowaliście wyłącznie pod namiotem?

Głównie, ale nie tylko. Wykorzystywaliśmy bacówki, gdy wypas owiec już się zakończył. Bardzo chętnie zatrzymywaliśmy się w szałasach, bo dzięki nim oszczędzaliśmy czas i siły potrzebne na rozbicie obozu oraz spakowanie.

Raz, w Karpatach Południowych, po trzech tygodniach marszu, postanowiliśmy przenocować w hotelu. Trafiliśmy do pokoju z łazienką, wielkim łóżkiem i telewizorem...

To była jedyna nieprzespana noc podczas wyprawy...

Oglądaliście filmy aż do świtu?

Nie, było nam po prostu duszno i niewygodnie.

Czasem nocowaliśmy w stodołach, na sianie.

Raz, w Górach Fogaraskich zatrzymaliśmy się w schronisku, bo przez kilka kolejnych nocy prześladowały nas niewyobrażalnie intensywne burze. Nigdy w życiu nie widziałem tak potężnych wyładowań atmosferycznych.

I tak blisko nas!

Ale najczęściej nocowaliśmy jednak pod namiotem.

Nawet w Górach Rodniańskich, gdy we wrześniu temperatura spadała nad ranem do minus siedemnastu stopni.

Namiot zamarzał nam wtedy całkowicie, był wewnątrz pokryty grubą warstwą lodu, który - pomimo dodatnich temperatur - nie topił się nawet w dzień.

Dźwigaliśmy bryłę o wadze i rozmiarach zrolowanego dywanu... (śmiech).

Podczas tej jednej wędrówki doświadczyliście i nużących upałów i siarczystych mrozów.

Przez pierwsze czterdzieści dni nie widzieliśmy ani jednej chmurki na niebie, w sierpniu pogoda była zmienna, potem - przez trzy tygodnie września deszcze padały codziennie, później przyszły mrozy; październik był dość pogodny, a listopad śnieżny.

Dlaczego wybraliście ten, a nie przeciwny kierunek marszu?

Bo słusznie przewidywaliśmy, że świadomość, iż idziemy w stronę domu będzie nas bardzo mobilizowała.

Czy wędrowaliście we dwoje, bo nie było więcej chętnych, czy dlatego, że tak postanowiliście?

Tak postanowiliśmy.

Udało Wam się uniknąć nieprzyjemnych przygód?

Przez pewien czas - w Rumunii - naszym największym utrapieniem były watahy psów pasterskich, które wielokrotnie nas atakowały. Czasem musieliśmy stawić czoła kilkunastu agresywnym czworonogom równocześnie. To nie było przyjemne.

Co na to pasterze?

Najczęściej w ogóle ich nie widzieliśmy.

W czasie takich konfrontacji bardziej brakowało nam kijków trekkingowych - do obrony, niż podczas marszu - do wsparcia.

Nie pozostało nam nic innego, jak nauczyć się mocno i celnie rzucać kamieniami...

A ze strony ludzi?

Nigdy nie spotkało nas nic złego, a wręcz przeciwnie - wielokrotnie doświadczaliśmy bezinteresownej gościnności, troski i pomocy - najczęściej w Rumunii i na Ukrainie. Od pasterzy dostawaliśmy sery, a mieszkańcy wiosek przynosili nam jedzenie - niekiedy w kłopotliwie dużych ilościach, bo potem cały ten prowiant musieliśmy nosić, lecz przecież nie można było odmówić.

W Polsce niestety rzadko spotykaliśmy się z gościnnością. Tu w górach króluje komercja.

Najbardziej ekscytujące było dla nas spotkanie z niedźwiedziem. Wyszedł na nas nagle, zza zakrętu ścieżki, akurat w wyjątkowo wąskim miejscu. Całe szczęście, że Asia szła przodem...

No tak, już Rzymianie - dla własnego bezpieczeństwa - puszczali kobiety przodem. Stąd ten zwyczaj.

Rzecz w tym, że jestem krótkowidzem, więc nie zauważyłbym miśka tak szybko, jak Asia. Musieliśmy zawrócić i kilkaset metrów przeszliśmy z niedźwiedziem depczącym nam po piętach, zanim skręcił w bok. Schodząc potem do wsi osiągnęliśmy największą prędkość marszu na całym Łuku Karpat... (śmiech).

Ile kosztowała Was ta cała droga?

Około dwa tysiące złotych na osobę (nie licząc rzecz jasna ekwipunku).

Na całe pięć miesięcy?

Tak, jeżeli ktoś ma kłopoty finansowe, to znacznie mniej pieniędzy wyda na Łuku Karpat, niż w mieście... (śmiech).


Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 5/2010. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna