Ludwik Pińczuk - gospodarz schroniska na Połoninie Wetlińskiej

Czemu schronisko na Połoninie Wetlińskiej nazywane jest Chatką Puchatka?

Określenia tego pierwszy raz użył słynny polski żeglarz - Leonid Teliga, który w jednym z reportaży napisał, że czuje się na swojej łajbie zagubionej w bezmiarze oceanu, jak ta samotna Chatka Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. Spodobało mi się i tak już zostało.

A skąd w ogóle tu, na samej grani wziął się ten dom?

Do roku 1952 granica państwa prowadziła przez Bieszczady nieco inaczej niż obecnie, na przykład Lutowiska i Ustrzyki Dolne należały wówczas do Związku Radzieckiego. Budynek ten postawiły wojska obrony przeciwlotniczej, celowo wybierając najbardziej wyeksponowane miejsce, z którego można doskonale obserwować niebo w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. A nawet więcej, bo przy ładnej pogodzie widać stąd Gorgany. Po korekcie przebiegu granicy Połonina Wetlińska utraciła jednak znaczenie strategiczne i wojsko ją opuściło.

Mieszka Pan tutaj "od zawsze"...

Od blisko pięćdziesięciu lat, z przerwami.

Jak Pan tu trafił?

Urodziłem się w Jugosławii, w kraju, którego dziś już nie ma na mapach. Ale korzenie mam polskie. Mój dziadek wyemigrował do ówczesnych Austro - Węgier, potem za granicą przyszedł na świat mój tata i kto wie, czy nadal nie mieszkalibyśmy tam, gdyby w roku 1946 nie trafili do nas emisariusze polskiego rządu, poszukujący rodaków za granicą. Namówili nas na powrót do ojczyzny i tak znalazłem się w Polsce.

Od razu w Bieszczadach?

Nie, najpierw w Bolesławcu, na Dolnym Śląsku, bo władzy ludowej zależało wówczas najbardziej na zasiedlaniu tak zwanych ziem odzyskanych. Tam skończyłem zawodową szkołę górniczą i wyruszyłem na Górny Śląsk, w poszukiwaniu pracy na kopalni, gdyż tylko w ten sposób można było wtedy uniknąć powołania do wojska. Tak trafiłem pod ziemię; do piętnastej fedrowałem, a wieczorami uczyłem się w technikum dla pracujących. Minął jakiś czas, gdy w ręce wpadła mi przez przypadek gazetka, zachęcająca do wyjazdu w Bieszczady.

Władza ludowa rozpoczęła akcję zasiedlania ziem opustoszałych po Akcji Wisła?

Nie, akurat w tym artykule namawiano do zbierania jagód i runa leśnego. Oczywiście - zgodnie z doktryną tamtych czasów - kolektywnie i w sposób zorganizowany, nic na własną rękę. Ale i tak nie trzeba mi było dwa razy powtarzać, wziąłem cały przysługujący mi urlop i w roku 1959 po raz pierwszy przyjechałem tutaj.

Tutaj?

Czyli do Cisnej, skąd skierowano mnie do bazy Przedsiębiorstwa "Las" w Dołżycy. Zjeżdżała się tam młodzież z całej Polski, w bazie można było przenocować pod namiotem i otrzymać posiłek, pod warunkiem zebrania pięciu kilogramów jagód dziennie. A ja zbierałem dziesięć, piętnaście, spodobało mi się to beztroskie życie w słońcu, na świeżym powietrzu, w miłym towarzystwie, więc z ciężkim sercem wróciłem na Śląsk, do pracy pod ziemią. Rok później przyjechałem w Bieszczady z powrotem.

A czym się tu wtedy przyjeżdżało?

Pociągiem do Sanoka, a dalej - do Cisnej albo na ciężarówce do przewozu drewna (wracającej "na pusto" w głąb Bieszczadów po towar), albo z kurierem przewożącym pocztę, albo z zaopatrzeniem. Innego sposobu nie było. W bazie przywitano mnie jak starego znajomego. Rano zbierałem obowiązkowe pięć kilogramów, a potem penetrowałem coraz to odleglejsze okolice. Wtedy to po raz pierwszy dotarłem do Wetliny, lecz na Połoninę było mi jeszcze daleko. Jesienią wróciłem do kopalni już tylko po to, aby zwolnić się z pracy. A w roku 1961 pojechałem w Bieszczady na zawsze.

I znowu na jagody?

Tak, ale wtedy zlecano mi już zadania specjalne. Rozpoznawałem teren, szukałem jagodzisk i wyprowadzałem tam ludzi. Zabieraliśmy mniejsze namioty i w dwadzieścia - trzydzieści osób zakładaliśmy "bazę wysuniętą". A jagód było bardzo dużo. Całe rodziny przyjeżdżały je zbierać, dało się tu naprawdę dobrze zarobić. Miałem prowizję od zbiorów całej brygady, ale i tak sam wciąż byłem najszybszy. Potrafiłem zebrać nawet 70 kilogramów dziennie.

Imponujące!

Problemem nie było samo ich zerwanie, bo "dywan" pod nogami miałem aż czarny od jagód, lecz zniesienie na dół. Potrafiłem zabrać dwadzieścia łubianek równocześnie - osiem troczyłem na plecach, sześć z przodu, a po trzy brałem do każdej ręki. Później zamówiłem u stolarza w Sanoku specjalny stelaż do przenoszenia koszyków, a w końcu kupiłem konia. Przez dzień się pasł, a wieczorem pomagał mi w transporcie.

Ale jak można zebrać tyle jagód? Ja mam dość po napełnieniu kubeczka!

Jak? Grabkami i z wyczuciem, aby owoców nie pognieść. Dobrze zebrane powinny mieć szary nalot na wierzchu. To ważne, bo większość naszych bieszczadzkich jagód szła wtedy na eksport, codziennie przyjeżdżał po nie samochód.

Sezon trwał jednak tylko dwa miesiące...

Dłużej, bo koło Łupkowa pierwsze jagody dojrzewały na początku lipca, w Cisnej dwa tygodnie później, a nad Wetliną zbieraliśmy je nawet w połowie października.

No dobrze, a więc trzy miesiące. Ale w końcu przyszła zima. Jak ją Pan przetrwał?

Drogi w Bieszczadach budowało wówczas głównie wojsko i więźniowie. Na zimę zostały po nich całe osiedla drewnianych baraków, zbyt jednak nieszczelnych, aby chronić przed mrozem. Ale w Berehach znalazłem dwukomorowy schron, który sobie zagospodarowałem. Wstawiłem drzwi, z metalowej beczki zrobiłem kominek, legowisko wymościłem baranimi skórami, niczego więcej nie było mi potrzeba.

A co Pan jadł?

Trochę zapasów udało mi się przygotować jesienią, trochę kłusowałem, a raz na dwa - trzy tygodnie szedłem po zakupy do sklepu w Dwerniku. To było nie lada wyzwanie, bo zapadałem się w śniegu po pas, a nart jeszcze wtedy nie miałem. Wyciosałem sobie wprawdzie dwie "deski" z jesionu, ale rozleciały się na Połoninie Caryńskiej, już przy pierwszej próbie ich użycia. Wtedy przypomniałem sobie książki Jacka Londona o życiu traperów na dalekiej północy Kanady i olśniło mnie: zrobiłem sobie karple. Poświęciłem na nie cały brezentowy skafander harcerski, pociąłem go na kawałki, które przymocowałem do ramek z brzozowych gałęzi. Zdały egzamin doskonale, prawie równie dobrze jak współczesne rakiety śnieżne. Wtedy po raz pierwszy zapuściłem się aż na Połoninę Wetlińską.

I co Pan tu zastał?

Latem w budynku tym gospodarzyli harcerze, zimą hulał wiatr, ale i tak od razu pomyślałem, że właśnie w tym miejscu będzie mi najlepiej. Przychodziłem tu potem tamtej zimy jeszcze kilkakrotnie, aby zobaczyć gdzie tworzą się zaspy, bo chciałem przenieść drzwi w punkt bardziej osłonięty. Jesienią roku 1963 zacząłem znosić tutaj deski i szyby, z mocnym postanowieniem osiedlenia.

Do kogo należał wtedy ten obiekt, z kim uzgodnił Pan jego "aneksję"?

Formalnie właścicielem był wówczas Zarząd Okręgu PTTK w Rzeszowie. Nawiązałem kontakt z jego działaczami, a do otwarcia schroniska namówił mnie ówczesny prezes - Jasiu Kalisz. W Bieszczadach zaczęto organizować wtedy pierwsze obozy wędrowne, lecz między Ustrzykami, a Wetliną była duża luka bez żadnego zaplecza turystycznego. Najpierw Jasiu zaproponował mi, że przywiezie namioty, łóżka, materace oraz pościel na Berehy. I rzeczywiście, przez pierwszy rok prowadziłem tam bazę przy mojej piwniczce. Potem jednak doszliśmy do wniosku, że warto byłoby jednak zagospodarować ten domek na Połoninie Wetlińskiej. I w roku 1964 PTTK podpisało ze mną umowę na remont oraz dzierżawę schroniska. Remont okazał się znacznie poważniejszy, niż można było przypuszczać, ścianę frontową od razu musiałem rozebrać i postawić na nowo, przy okazji przeniosłem też drzwi, aby śnieg nie zasypywał ich w zimie.

A turyści? Czy przychodzili już wtedy tutaj?

Ruch był bez porównania mniejszy niż dzisiaj. Sprzedawałem tylko wodę z sokiem malinowym, kubek kosztował złotówkę, gastronomii nie prowadziłem, bo nie było tu ani warunków, ani potrzeby - wszyscy przynosili jedzenie ze sobą. Jeżeli udało mi się sprzedać butelkę soku dziennie, to uznawałem utarg za satysfakcjonujący. A pieniądze były niezbędnie potrzebne, bo remont pochłonął całe dofinansowanie z PTTK oraz moje własne oszczędności ze zbioru jagód. Do roku 1968 uporałem się jednak z wszystkim podstawowymi pracami, dwa pomieszczenia na górze przeznaczyłem na sypialnie dla turystów - obudowałem je płytami paździerzowymi i ociepliłem. Warstwę izolacyjną przygotowałem z mieszanki liści bukowych, które całymi workami znosiłem tu jesienią i suszyłem w świetlicy oraz gliny i wapna. To ocieplenie jest tam zresztą do dzisiaj. Albo było, bo nikt tam od czterdziestu lat nie zaglądał... Schronisko stanowczo wymaga modernizacji.

I wełny mineralnej zamiast liści bukowych...

W roku 1968 nastąpiła reorganizacja PTTK, powstało Biuro Ekonomiczno - Finansowe, które z miejsca ogłosiło konkurs na gospodarza schroniska. Obraziłem się, powiedziałem, że nie stanę do konkursu, bo schronisko należy mi się jak psu buda. Zszedłem na dół. Zrobiła się afera, Zarząd Wojewódzki PTTK musiał nawet na konferencji prasowej w Lesku tłumaczyć się ze swojej decyzji. Stwierdzono wtedy, że na Połoninie Wetlińskiej udzielałem schronienia elementowi wywrotowemu, wrogiemu władzy ludowej... W tamtych czasach przed takim argumentem nie było obrony.

I co Pan zrobił?

Nic. Miałem już wówczas trzy konie, zacząłem ściągać nimi drewno. Pracowałem też przy wypale węgla. Ożeniłem się, w Ustrzykach Górnych prowadziliśmy kemping. A na Połoninie Wetlińskiej gospodarze zmieniali się jak w kalejdoskopie, wytrzymywali po trzy miesiące, najwyżej sześć, tylko Wojtek Gajda zatrzymał się tu na trochę dłużej. Gdy odszedł wprowadziła się tutaj moja żona - Ula, z narzeczonym.

Z kim?

No, wcześniej rozwiedliśmy się, co nie przeszkadzało nam pozostawać w przyjaźni. Dużo im wtedy tutaj pomagałem, a gdy zeszli na dół, to wróciłem na Połoninę jako gospodarz z powrotem. Już z Dorotką.

Był rok?

1986. Pierwsze dwa lata przeznaczyłem na obmurowanie schroniska, bo to jedyny sposób, by skutecznie zabezpieczyć się przed wiatrem. Poza tym niewiele się już przez ten czas zmieniło, bo Bieszczadzki Park Narodowy nie wyraża zgody na remont, modernizację lub rozbudowę. A spartańskie warunki są uciążliwe i dla gospodarzy, i dla turystów.

Na co narzekają najbardziej?

Na brak sanitariatów. Bo o ile jeszcze latem korzystanie za sławojek na zewnątrz nie jest szczególnym dyskomfortem, o tyle zimą wyjście do nich to już prawdziwe wyzwanie. Mam wprawdzie w środku jedną toaletę dla nocujących w schronisku, ale wodę do spuszczania muszę topić ze śniegu, a to dodatkowy, niepotrzebny wysiłek. No i wcale nie jest mi przyjemnie wysłuchiwać krytycznych uwag, bo warunki są takie jakie są i niestety nic na to nie mogę poradzić. Tylko duża inwestycja może zmienić sytuację. Ten budynek nie został zaprojektowany na schronisko, miał być przecież tylko wartownią. Nikt przy zdrowych zmysłach nie postawiłby schroniska na samej grani, pięćset metrów od najbliższego źródła.

Pięćset metrów?

W linii prostej, ale drogą, którą transportuję wodę jest trzy razy więcej. A do tego dwieście metrów różnicy wzniesień. Latem dowożę wodę samochodem, a zimą na skuterze śnieżnym. Przetaczam ją najpierw z grani do beczki na dach schroniska, a potem do wewnętrznego pojemnika, to bardzo ciężka praca. Węgla też nie dostaję za darmo i nikt mi go na Połoninę nie wywozi, dlatego wrzątek jest tutaj płatny.

Ale wspomniał Pan o topieniu śniegu.

Tylko do potrzeb gospodarskich, bo do picia się nie nadaje - podobnie jak deszczówka, którą też łapię. W kuchni jednak używamy wyłącznie wody źródlanej.

Ile tej wody zużywa schronisko?

Latem beczka (czyli 900 litrów) wystarcza na dwa - trzy dni. A po sezonie różnie, to zależy od liczby turystów. Ale tutaj wody się nie marnuje, ta po mojej kąpieli na przykład służy jeszcze do mycia podłóg lub spłukiwania toalety. Znajomi na nizinach złoszczą się czasem na mnie gdy ich odwiedzam, że zostawiam po sobie wodę w wannie. A ja robię to odruchowo, bo przyzwyczaiłem się, że każdą kroplę należy oszczędzać...

Kolejną uciążliwością musi być brak prądu.

Prąd mamy tylko z agregatu oraz paneli słonecznych. Nie możemy zatem przechowywać żywności, nie ma u nas lodówek i zamrażarek. Trudno dzisiaj wyobrazić sobie zwyczajny dom, z zaledwie dwójką lub czwórką mieszkańców, pozbawiony chłodziarki. I to w mieście, gdzie najbliższy sklep jest za rogiem, a ilość potrzebnych zapasów można łatwo przewidzieć. Natomiast tutaj tego przewidzieć się nie da, bo nigdy nie wiemy czy w ciągu dnia przyjdzie osób pięć, czy pięćdziesiąt. Z własnym prowiantem, czy bez. Albo czy grupa, która telefonicznie zamówiła posiłek nie przestraszy się deszczu. Pół biedy gdy zadzwonią aby odwołać rezerwację, ale czasem nie dzwonią.

To jak Państwo sobie z tym radzą?

Z ciepłych posiłków podajemy tylko żurek i bigos. Żurek przygotowujemy na bieżąco, bigos wekujemy. Kontrole z Sanepidu nigdy nie miały zastrzeżeń i nikt się jeszcze u nas nie zatruł. A żurku wydajemy latem nawet po trzydzieści litrów dziennie i wszyscy bardzo go chwalą. Natomiast na zimę przygotowujemy duże zapasy, gromadzimy w piwnicy kaszę, ryż, ziemniaki, konserwy, szkoda tylko, że wody nie da się tak zmagazynować.

Nigdy nie miał Pan dość?

Często miewałem dość, ale to nie natura Bieszczadów mnie nużyła, lecz natura człowieka.

Człowieka?

Turystów. Nam samym przecież też nie jest tu łatwo, a jednak mieszkamy razem na Połoninie już od ćwierć wieku. Dlatego tak trudno mi czasem o cierpliwość dla gości, którzy narzekają na schronisko od samego progu. Co ciekawe najbardziej wybrzydzają ludzie młodzi, pozujący na wyluzowanych, a najmniej wymagający są cudzoziemcy. Myślę, że oni sławojkę po drugiej stronie grani traktują po prostu jako atrakcję turystyczną, której u siebie już raczej nie zobaczą, natomiast w młodych Polakach drzemie kompleks pokolenia, którego rodzice stali w kolejkach po papier toaletowy. Lat mi przybywa, a z wiekiem wiadomo - o dawnych czasach zazwyczaj mówi się lepiej, niż o obecnych, lecz słowo daję, że turyści teraz nawet śpiewają gorzej, niż kiedyś. Każdy przychodzi ze swoim mp3, od dawna nie widziałem tu nikogo z gitarą... A przecież to tutaj, za tym stołem swoje piosenki komponował Wojtek Belon.

Co takiego zatem jest w schronisku, że wybiera się niewygody i znosi fałszujących turystów, chociaż chyba łatwiej byłoby prowadzić pensjonat nad morzem?

Całe życie tutaj jest przyjemnością. Wrosłem w Połoninę Wetlińską, nie wytrzymałbym na piasku.

A jak długo wytrzyma Pan tu jeszcze?

Umowa kończy mi się 31. grudnia (rozmowę przeprowadzono 29.10.2010 - przyp. red.), nie wiem czy podpiszę następną, wszystko zależy od jej warunków. Spór o schronisko między PTTK, a Bieszczadzkim Parkiem Narodowym trwa nadal, więc jeżeli wciąż nie dostanę zgody na modernizację obiektu, to kto wie, czy nie zejdę na dół. Z ciężkim sercem, bo Chatka Puchatka to niemal od podstaw moje dzieło, które chciałbym dokończyć. Chciałbym aby nadal służyła turystom, ale chciałbym też przekazać ją im w stanie godnym. A ja cóż... Mam w Wetlinie dom: kąt dla nas, trzy pokoje dla turystów i bar - mogę sprzedawać w nim pizzę...

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 2/2011. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna