Jesteś jedynym Polakiem, który pokonał całą trasę Great Millennium Peace Ride...

Jedynym, bo Waldek Grabka dołączył do nas dopiero w Polsce. Spośród około siedmiuset osób, które przejechały większe lub mniejsze fragmenty GMPR, tylko czterem udało się przebyć cały dystans z Seattle do Hiroszimy - trójce Litwinów (Goda Ciplyte, Sigitas Kucas, Edvardas Ziżys) oraz mnie.

A pozostali uczestnicy?

Rajd miał formułę otwartą, w każdej chwili można było dołączyć do nas lub się wycofać. Większość cyklistów towarzyszyła nam przez kilka dni lub tygodni, lecz z niektórymi wędrowaliśmy razem pół roku, a nawet dłużej. Według pierwotnej koncepcji Rajdu, aż 500 osób miało wspólnie przebyć całą trasę dookoła świata. Taka idea narodziła się w roku 1993 na Międzynarodowym Spotkaniu Cyklistów w Atenach. Rok później w USA założona została Fundacja Great Millennium Peace Ride, która zaczęła szukać lokalnych koordynatorów Rajdu oraz sponsorów. Skala planów przerosła jednak fundację do tego stopnia, że upadła. Wtedy prace nad synchronizacją Rajdu przejęli Litwini, którzy byli już najbardziej zaangażowani w jego organizację. Udało im się ograniczyć rozmach imprezy, co uratowało Rajd przed całkowitą klęską.

Kto opracował przebieg Waszej drogi?

Harmonogram trasy przygotował Białorusin - Valery Rassolko, który dopasował czas wędrówki do pór roku tak, aby przez pierwszych szesnaście miesięcy towarzyszyło nam lato. Dopiero na finiszu dopadła nas zima. Oczywiście przy takim dystansie poszczególne odcinki dzienne nie były precyzyjnie wyznaczone, ale bardzo dokładnie wiedzieliśmy ile czasu możemy przeznaczyć na przebycie danego kraju.

Którędy zatem jechaliście?

Z USA przez Meksyk, Gwatemalę, Honduras, Nikaraguę, Kostarykę, Panamę, Kolumbię, Ekwador, Peru, Chile, Argentynę, Ghanę, Wybrzeże Kości Słoniowej, Gwineę, Senegal, Mauretanię, Maroko, Hiszpanię, Francję, Belgię, Holandię, Niemcy, Polskę, Litwę, Białoruś, Ukrainę, Bułgarię, Grecję, Cypr, Izrael, Jordanię, Syrię, Turcję, Iran, Pakistan, Indie, Birmę, Laos, Chiny, do Japonii. W sumie na rowerach przejechaliśmy ponad 24.000 km, a cały Rajd trwał 530 dni. Wyruszyliśmy w rocznicę zrzucenia bomby atomowej (6.08.1998) z kraju, gdzie ją skonstruowano, a metę udało nam się minąć pierwszego dnia nowego tysiąclecia (1.01.2000), w Hiroszimie.

Z jakiego wsparcia korzystaliście po drodze?

Wszystko zależało od lokalnych koordynatorów. Przygotowany był przejazd przez Meksyk - niektóre noclegi, poczęstunki, spotkania z władzami, dziećmi, stowarzyszeniami cyklistów. Podobnie w Argentynie, Peru, Ghanie, Holandii, Polsce, Litwie oraz w Japonii. Na pozostałych etapach o noclegi i wyżywienie musieliśmy zadbać sami. W USA biwakowaliśmy bezpłatnie przy parkach narodowych, Meksyk - jak mówiłem - zadbał o nas wzorowo, problem zaczął się w Gwatemali. Postanowiliśmy szukać kwater wszędzie, gdzie to możliwe: przy kościołach, szkołach, remizach, posterunkach policji, w klubach sportowych oraz u osób przychylnych cyklistom. Bardzo pomógł nam też List Żelazny od UNESCO, który podnosił rangę naszej wyprawy i często ułatwiał nie tylko znalezienie noclegu, ale także załatwienie formalności, otrzymanie wiz, czy kontakt z mediami. Szczególnie bezcenne było dla nas usprawnienie wszelkich procedur biurokratycznych, bo większość spraw załatwialiśmy doraźnie, po drodze, więc każda dłuższa zwłoka mogła zaburzyć harmonogram całej wyprawy.

Czy ten list miał jakąś szczególną postać?

Nie, to była zwyczajna kartka papieru firmowego z dwujęzycznym tekstem informującym, że UNESCO patronuje naszej ekspedycji i prosi wszystkich o udzielenie nam wszelkiej potrzebnej pomocy. Poza tym, w lokalnych biurach UNESCO, dostawaliśmy analogiczne listy, skierowane do miejscowych władz i urzędów, dzięki czemu traktowano nas tam szczególnie przychylnie. Bardzo pomogły nam też polskie i litewskie ambasady - starania o wizy, konferencje prasowe, rezerwacja noclegów - w tym często mogliśmy liczyć na ich wsparcie. Zdarzyło nam się nawet nocować na terenie trzech placówek dyplomatycznych, co jest zabronione, więc nie mogę powiedzieć gdzie... (śmiech).

Jak trafiłeś do grona uczestników Great Millennium Peace Ride?

Jeżdżę na rowerze od ukończenia "zawodówki". Wtedy, w roku 1995 kupiłem sobie rower starszy ode mnie, bo wówczas dziewiętnastoletni. "Kręciłem" na nim codziennie do technikum, a w wakacje podróżowałem po krajach ościennych -byłem w Austrii, Niemczech, Danii. Dwa lata później kolega pokazał mi artykuł w Gazecie Wyborczej - Z Kingą dookoła świata. Przeczytałem tekst jednym tchem, bo już wcześniej marzyłem o takiej wyprawie. Niestety, okazało się, że Kinga Choszcz - polska koordynatorka GMPR - nie szuka uczestników, lecz tylko sponsorów. Postanowiłem jednak zaryzykować, zadzwoniłem i powiedziałem, że chciałbym się dołączyć. Kinga - jak można było się spodziewać - nie przyjęła mojego zgłoszenia od razu, lecz słysząc jak bardzo jestem zdesperowany, zaprosiła mnie na spotkanie organizacyjne do Gdańska. Pojechałem, poznałem Kingę oraz dwie pozostałe Polki zamierzające uczestniczyć w Rajdzie, spotkałem tam też Sigitasa oraz Valerego, zaangażowałem się, zaoferowałem pomoc w poszukiwaniu sponsorów, przyjęto mnie. W marcu dziewczyny napisały, że się wycofują, zostałem sam. Nie udało mi się znaleźć żadnych sponsorów, więc też zacząłem myśleć o rezygnacji, ale akurat wtedy Sigitas przysłał mi formularze podania o wizę amerykańską. Znowu postanowiłem zaryzykować, wypełniłem kwestionariusz, dołączyłem informację o Rajdzie i wysłałem do Warszawy. Odpowiedź dostałem dopiero po dobrych kilku tygodniach: termin spotkania wyznaczono mi na środę (4.08.1998), a już w piątek Rajd miał wystartować z Seattle.

No, to chyba prosto z ambasady musiałeś pojechać na lotnisko...

Zadzwoniłem, udało mi się przesunąć termin o jeden dzień - dobre i to. Pojechałem do Warszawy i... zwątpiłem. Przede mną dwóch studentów, rozmawiających z konsulem po angielsku nie dostało wizy, więc ja - po technikum, bez pracy, bez żony, dzieci i znajomości języków obcych musiałem sprawiać wrażenie typowego kandydata na emigranta. Własnym oczom nie wierzyłem widząc amerykańską pieczątkę w swoim paszporcie!

Poleciałeś do USA...

Za 320 dolarów. Kinga pomogła mi znaleźć takie połączenie, a brat przeprowadził w rodzinie kwestę na wsparcie mojej wyprawy. Zabrałem ten starszy ode mnie rower, używane sakwy, nieco najprostszego ekwipunku i wsiadłem do samolotu. Tak zaczęła się moja wyprawa...

Przejechałeś świat dookoła na dwudziestoletnim bicyklu?

Nie, ale pokonałem nim 25 państw. Musiałem wymienić w nim koło i zespawać pękniętą ramę, ale udało nam się dotoczyć razem aż do Polski. Tutaj dołączył Waldek Grabka, który już miał sponsorów. Dzięki nim obydwaj wsiedliśmy na nowe rowery, poczułem się jak gdybym ze syrenki wskoczył za kierownicę mercedesa. Dostaliśmy też wtedy namiot i sporo dobrej, kolarskiej odzieży.

A wracając do Seattle?

Nie wiem co oni robili z moim rowerem w samolocie, ale tylne koło wyjąłem z kartonu tak pogięte, że jeszcze przed startem musiałem kupić nowe. Zapłaciłem 24 dolary - to był dla mnie majątek, bo na całą wyprawę miałem wtedy uciułane trzysta. Na początku pech prześladował mnie bezlitośnie, bo wbrew uzgodnieniom nikt na mnie na lotnisku w Seattle nie czekał. Okazało się, że Sigitas był przekonany, iż przylatuję o północy, a ja wylądowałem w samo południe, musiałem więc sobie jakoś poradzić. Pojechałem taksówką do schroniska młodzieżowego, przenocowałem, wydałem kolejne 20 USD. Przez pierwszą dobę straciłem zatem szóstą część kwoty, którą wówczas dysponowałem.

Jak wybrnąłeś z tej opresji?

Bardzo znacząco wsparła mnie Polonia w San Diego i Los Angeles, gdzie pod kościołami udało mi się uzbierać ponad tysiąc dolarów.

Stałeś z czapeczką pod drzwiami i prosiłeś o wrzucenie "co łaska"?

Dokładnie tak, z tym, że ksiądz wcześniej przedstawił mnie wiernym i poprosił ich o wsparcie. Pieniądze, które wtedy zebrałem wystarczyły mi na pół roku, gdyż starałem się do minimum ograniczać wydatki. Moja sytuacja finansowa była bardzo trudna, a mimo to pokonałem całą trasę Rajdu. Można to nazwać cudem, bo "kasa" i sprzęt to nie wszystko, ważna jest też wiara, siła woli oraz opieka opatrzności. Jestem człowiekiem wierzącym i uważam, że bez bożej pomocy nie przebyłbym tej drogi.

Czułeś obecność Anioła Stróża przy sobie?

Wielokrotnie. Kiedyś w Chinach wiązałem rowery na dachu autobusu, gdy urwała mi się w rękach lina mocująca. Poleciałem z trzech metrów plecami na asfalt... Do dzisiaj nie wiem jak to się stało, że wylądowałem na nogach. Innym razem, w Maroku, obrzuciła nas butelkami czwórka mężczyzn siedzących w mijanym samochodzie. Po chwili zauważyłem, że ruszyli za nami w pościg. I wtedy, na tym pustkowiu, pojawił się nagle dom, w którym niebywale przyjaźnie nas przyjęto. Wiele było groźnych i trudnych sytuacji, gdy Bóg czuwał nade mną w najprostszy, lecz najważniejszy ze sposobów - poprzez życzliwych ludzi.

Nigdy nie zwątpiłeś?

Nigdy, chociaż proza życia wiozła się ze mną za free, dokuczając mi czasem bezlitośnie. Siodełko w rowerze miałem równie stare i tanie jak sam pojazd - skórzane i twarde, więc po kilku miesiącach jazdy porobiły mi się bolesne odparzenia na siedzeniu... A potem, wraz z zakończeniem etapu przez Amerykę Południową skończyły mi się pieniądze i nie stać mnie już było na przelot do Afryki oraz kontynuowanie podróży. Jestem sympatykiem adwentystów, więc postanowiłem wówczas, że popłynę na Wyspę Pitcairn, gdzie wszyscy mieszkańcy (60 osób) są adwentystami i zostanę tam kilka lat. Korespondowałem już o tym z ich pastorem. I wtedy mój brat zmienił pracę na tak dobrą, że już do końca wyprawy, mógł regularnie co miesiąc wpłacać 300 USD na moje konto.

A zatem miałeś jednak sponsora...

Tak, jednego - brata. Nie przejechałbym całej wyprawy gdyby nie on.

Czy udawało Ci się też korzystać z pomocy adwentystów po drodze?

Zawsze bardzo aktywnie szukałem z nimi kontaktu podczas wyprawy i znajdowałem ich niemal wszędzie. Wspierali mnie nie tylko duchowo. Większość uczestników naszej wyprawy stanowili umiarkowanie praktykujący katolicy, ale nikt nie zwracał specjalnej uwagi na dni tygodnia - powszednie, czy świąteczne - wszystkie wyglądały podobnie. Ja zawsze starałem się mieć sobotę wolną, aby przeznaczyć ją na modlitwę z braćmi i siostrami w wierze, więc czasem cały następny dzień lub dwa poświęcałem na dogonienie grupy. Najczęściej jednak wszyscy robili sobie przerwę w wyprawie, wraz ze mną korzystając z gościnności adwentystów. Po pewnym więc czasie ustalił się pewien rytm wspólnej drogi - sześć dni jazdy i odpoczynek w sobotę. Adwentystów spotkałem w czterdziestu krajach, czyli niemal we wszystkich, bo sumie Rajd przejechał przez 43 państwa.

24.000 km na rowerach i pewnie drugie tyle samolotami.

Nie tylko samolotami, bo korzystaliśmy też z prawie wszystkich innych środków transportu - promu, statku, pociągu, autobusu, pociągu, ciężarówki.

Dlaczego przewoziliście rowery tam, gdzie można było przejechać?

Bo czasem ktoś z nas źle się czuł, lub chciał odpocząć. A niekiedy do szczególnego pośpiechu zmuszały nas problemy z załatwieniem wiz, tudzież inne komplikacje.

Powiedziałeś, że dokuczało Ci siedzenie, a nogi Ciebie nie bolały?

Czasem bolały mnie nogi, niekiedy kolana lub plecy, ale tylko odparzenia i otarcia na pupie były tak naprawę przykre.

A ile kilometrów przejeżdżaliście dziennie?

Od 30 do 170, średnio 80. Wszystko zależało od ukształtowania terenu, nawierzchni, pogody, awarii sprzętu oraz spotkań po drodze. Najmniej, bo tylko 10 km pokonaliśmy w Senegalu, pchając rowery po piasku. A najwięcej - właśnie 170 - jadąc z Litwy na Białoruś, gdzie na nas czekano.

Czy są kraje, które wspominasz szczególnie miło?

Lubię góry, więc bardzo podobało mi się w Ekwadorze, Peru i Argentynie, ale najważniejsza dla mnie nie jest przyroda, lecz ludzie. Dlatego tak dobrze myślę o Ghanie, gdzie - pomimo biedy mieszkańców - doświadczyliśmy niebywałej gościnności. Generalnie: im kraj bogatszy, tym trudniej w nim o bezinteresowną serdeczność.

A które państwa opuszczałeś z ulgą?

Chyba nie było takich.

I na całej trasie obyło się bez groźnych incydentów?

Niestety, nie. Dramatyczny wypadek wydarzył się w Indiach i wcale nie na drodze, lecz w pociągu. Zginął wtedy Walter (Peruwiańczyk), który jechał z nami od Limy. Miejscowa policja umorzyła śledztwo twierdząc, że Walter sam wypadł z wagonu, ale moim zdaniem padł ofiarą napadu i został wypchnięty, bo nie znaleziono przy nim pieniędzy i dokumentów, z którymi się nie rozstawał. Jechaliśmy wtedy trzecią, najgorszą - tak zwaną "bydlęcą" - klasą, pociąg był przeładowany, Walter nie powinien ruszać się z miejsca, do dzisiaj mam wyrzuty sumienia, że z nim nie poszedłem... Zastanawialiśmy się nad zakończeniem wyprawy, lecz siostra Waltera napisała, że jej zdaniem nie powinniśmy przerywać ekspedycji i poprosiła o zabranie części prochów do Hiroszimy. I tak też się stało. A żal pozostał w nas tym większy, że wypadek wydarzył się po blisko roku wspólnej wędrówki.

Zaprzyjaźniliście się przez ten czas...

Nawet więcej, bo na swój sposób zaczęliśmy wszyscy tworzyć dużą rodzinę, potrzebowaliśmy siebie, pomagaliśmy sobie nawzajem, a niekiedy - jak to w rodzinie - przeszkadzaliśmy sobie, bo przecież konflikty też były nieuniknione.

Nic dziwnego, skoro spędzaliście ze sobą 24 godziny na dobę.

Nie zawsze aż tyle. Czasem umawialiśmy się na spotkanie za dzień lub dwa i każdy według uznania mógł podróżować do wyznaczonego punktu dowolną trasą i w wybranym towarzystwie. Staraliśmy się nikomu nie ograniczać swobody, nie trzeba było jechać koło za kołem, jedynie słuszną drogą.

Udało Wam się przybyć do Hiroszimy dokładnie pierwszego stycznia?

Dotarliśmy tam w Sylwestra, czyli dosłownie w ostatniej chwili.

Co dała Ci ta wyprawa?

Rower, który wygrałem w konkursie na najlepszą relację z podróży... (śmiech). A poważniej: otwarcie na ludzi, poczucie bezpieczeństwa na całym świecie, świadomość, że wszędzie jestem u siebie i przekonanie, iż poradzę sobie w każdej sytuacji. Umiejętność - powtórzę za Świętym Pawłem - obfitowania w dostatku i niedostatku.

Jakub Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku "Rowertour" nr 10/2010. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna