Gdy poprosiłem o udzielenie wywiadu, odpowiedział Pan, że właściwie nie lubi roweru. Dlaczego? Trochę to dziwnie brzmi w ustach człowieka, który tak intensywnie używa bicykla…

Cóż, ja w pewnym sensie lubię rower. Sam kiedyś zaczynałem od tego, że rower służył mi do pokonania określonego dystansu. Wielu moich znajomych chwali się tym, że bez problemu przejeżdża 120 kilometrów dziennie. Gdy pytam ich o trasę, to potrafią jeszcze podać nazwy mijanych miejscowości i na tym koniec. Kiedy zaczynam wypytywać o szczegóły, to okazuje się, że z całej wycieczki najdokładniej zapamiętali jak wygląda przednie koło ich roweru, lub tylne osoby jadącej przed nimi. Ja wiem, że to potrafi być przyjemne. Pokonanie drogi w dobrym czasie, na lekkim rowerze, gdy nie ma się 63 lata – jak ja i nie wiezie się psa oraz ekwipunku biwakowego, bo wraca się na noc do domu, może być miłe. Ja po pierwsze nie mam tak dobrej kondycji, a po drugie jeżdżę ze sporym bagażem, bo szkoda mi wyruszać na jeden dzień. Tereny najbliższe Gdańska (gdzie mieszkam) mam dobrze spenetrowane, więc w sezonie wykorzystuję dobrą pogodę, aby pojechać dalej. Jeżeli chcę zwiedzić coś w odległości 100 kilometrów od domu, to wsiadam w pociąg. Jeżeli jadę nim dwie godziny w jedną stronę i dwie w drugą, to na eksplorację wybranych okolic zostaje mi zbyt mało czasu, dlatego najchętniej wyruszam na minimum półtora dnia, starając się spędzić noc w ładnym i nieprzypadkowym miejscu. Zaczynałem w czasach studenckich, w latach sześćdziesiątych od udziału w rajdach, gdy wymiar towarzyski imprezy uważałem za najważniejszy. Później, stopniowo coraz bardziej zaczynało mnie interesować to, co jest, lub kiedyś było na trasie, którą prowadzi rajd i sukcesywnie przeszedłem od typowej turystyki do krajoznawstwa, które jest dla mnie najciekawsze. Jeżeli zatem teraz podczas wycieczek zatrzymuję się co kilka kilometrów w miejscach, które uważam ze interesujące i w każdym spędzam po pół godziny, to dystans dzienny, który mogę pokonać jest niewielki – rzadko przekracza 60 kilometrów.

Ale nadal nie rozumiem, dlaczego powiedział Pan, że nie lubi roweru.

Nie lubię w tym sensie, że sama jazda nie sprawia mi jakiejś wyjątkowej przyjemności. Pedałowanie przestaje mnie bawić i jeżeli nie mam innego celu, niż tylko pokonanie drogi, to szybko zaczynam się czuć znużony. Cieszy mnie krajoznawstwo, a nie rower jako forma rekreacji. Rower jest dla mnie tylko narzędziem, środkiem do realizacji określonych zadań. Czy gdybym lubił wbijać gwoździe, to miałbym powód darzyć młotek jakąś szczególną sympatią? Nie! Dbałbym jedynie o to, aby młotek odpowiadał moim potrzebom.

Czy zatem nie lepszym „młotkiem” byłby dla Pana samochód? Przecież pozwoliłby zobaczyć jeszcze więcej.

Znajomy dość często namawia mnie na krajoznawcze wycieczki autem. I niestety, zazwyczaj kończą się one trudnym do przerwania maratonem za kółkiem. Cóż z tego, że trasa jest atrakcyjna, skoro w samochodzie czuję się jak przed telewizorem. Kontakt z rzeczywistością mam bardzo ograniczony, od otoczenia oddziela mnie blacha karoserii, ryk silnika, szyby i miękkie siedzenie fotela. Nie słyszę ptaków, nie czuję zapachu bzów, nie doświadczam – cóż z tego, że boleśnie – wszystkich nierówności szlaku, który przemierzam. Kto nie wsiadł nigdy na rower, lub jeździ tylko po asfalcie, ten nie wie ilu niezapomnianych wrażeń i poczucia bliskości drogi potrafi dostarczyć twarde siodełko… (śmiech). Natłok obrazów podczas jazdy z prędkością 80 kilometrów na godzinę jest nie do zarejestrowania, natomiast szybkość rozwijana podczas krajoznawczej wycieczki rowerem, nie przekracza granic naszej percepcji.

Ale najbardziej naturalne i odpowiadające możliwościom zmysłów człowieka jest jednak tempo marszu. Może zatem, aby nie zubażać doznań, należałoby w ogóle zrezygnować z kółek – nie ważne czy czterech, czy dwóch?

Może, lecz ja – jako piechur – mam dość kiepską kondycję. Bez przykrości jestem w stanie przejść 15 kilometrów, potem, jeżeli wiem, że aby zobaczyć coś interesującego muszę zejść w bok 300 metrów, to zaczynam się wahać. Bo 300 metrów tam i 300 z powrotem stanowi dla mnie dystans zmuszający do zastanowienia. Na rowerze natomiast pięciu dodatkowych kilometrów nawet nie zauważam. Na rowerze mam zasięg czterokrotnie większy, niż na piechotę. Rower jest optymalnym narzędziem do realizacji moich pasji.

Jak zatem wygląda ten Pański „młotek”?

To najstarszy, jaki można sobie wyobrazić, połamany, pospawany i poklejony „Pasat”. Nie myję, aby nie kusił złodziei. Mam nowy rower, na którym nie jeżdżę, bo gdyby cokolwiek się zepsuło, to musiałbym oddać go do serwisu, a ten stary umiem naprawić samodzielnie. Co jeszcze? Bardzo często jeżdżę z psem, więc z prawej strony bagażnika mam zamontowaną metalową, płaską kobiałkę.

W ogóle nie myje Pan roweru?

Nie. A po co? Dbam tylko, by sprawne były podstawowe mechanizmy. Przerzutka powinna działać, linki hamulcowe muszą przesuwać się bez oporów, łańcuch musi być nasmarowany i tyle.

Co zabiera Pan ze sobą na drogę?

Jeżeli jedzie się na więcej niż jeden dzień, a przy tym nie ma się ochoty wozić ciężkiego bagażu, to wszystkie elementy ekwipunku warto przemyśleć i zminiaturyzować. W sezonie letnim, na dwudniowe wyprawy zazwyczaj nie zabieram namiotu, staram się słuchać prognoz i przez 90% nocy pogodę mam przynajmniej znośną. Najstaranniej zabezpieczam się przed komarami, bo one potrafią skutecznie zepsuć każdą przyjemność. Uszyłem sobie specyficzną moskitierę, to worek, którego spód wykonany jest z materiału używanego na podłogi w namiotach, a na wierzchu ma tak zwaną agrotkaninę – delikatną jak chusteczka, ale mocną i porowatą. Wszyty w to sznurek umożliwia przyczepienie worka do gałązki nad głową tak, aby materiał nie dotykał twarzy. Całość jest przewiewna i obszerna, wewnątrz można wygodnie spać w śpiworze lub bez, i - co najważniejsze – doskonale chroni przed komarami oraz meszkami.

Ale nie chroni przed deszczem.

Na jedną noc w zupełności wystarcza płachta ortalionowa, rozpięta na żyłce i stanowiąca daszek nad workiem, w którym śpię.

Czy jednak płachta i worek nie ważą w sumie prawie tyle samo, co namiot?

Ważą dokładnie 600 gramów, czyli połowę tego, co najlżejsze namioty. I można je złożyć w pakunek, który przyczepiam od spodu do ramy roweru, między siodełkiem, a kierownicą.

To chyba musi trochę przeszkadzać w pedałowaniu.

Nie, nie przeszkadza w ogóle. Zupełnie nie zauważam tego pakunku.

Co jeszcze udało się Panu tak imponująco zminiaturyzować?

Cóż, lubię sobie pozwolić na komfort zjedzenia ciepłego posiłku i wypicia gorącej herbaty, a to wiąże się z koniecznością zabrania gazu i palnika, bo palenia ognisk w lesie unikam jak... ognia. Najmniejsze dostępne w sklepach turystycznych pojemniki z gazem są dla mnie stanowczo za duże. Na dwa dni potrzebuję go mniej niż 100 mililitrów, to w zupełności wystarcza do zagotowania czterech półlitrowych porcji wody - na chińską zupkę i herbatę wieczorem oraz rano. W dzień nie gotuję, bo szkoda mi czasu, zawsze jakiś sklep spożywczy po drodze będzie otwarty. Zaadaptowałem więc na własne potrzeby pojemniki z gazem do ładowania zapalniczek. To półprzeźroczyste walce z twardego tworzywa sztucznego o pojemności 90 mililitrów, w których pewnym wyzwaniem było dla mnie opracowanie systemu powtórnego ładowania z butli oraz rozwiązanie problemu regulacji wypływu gazu. Uporałem się z wszystkim przy pomocy dodatkowego zaworu, dwóch obejm, tulejki oraz wężyka wyprowadzającego paliwo do palniczka. Udało mi się skonstruować proste i niezawodne urządzenie, którego jednak nie odważyłbym się używać w namiocie.

Ale to zastrzeżenie powinno dotyczyć właściwie każdego rodzaju otwartego ognia.

Oczywiście. Namiot płonie, a raczej topi się błyskawicznie, więc skutki pożaru mogą być dramatyczne. Trudno to sobie wyobrazić, ale czasu może zabraknąć nawet na samą ucieczkę z palącego się namiotu, o jakimkolwiek ratowaniu ekwipunku już w ogóle nie wspominając.

Moskitiera, płachta biwakowa, miniaturowy pojemnik z gazem, co jeszcze?

Wszystko! Początkujący turyści mają zwyczaj pakowania mnóstwa rzeczy, które - jak twierdzą - „nic nie ważą”. I rzeczywiście, każdy przedmiot z osobna waży tyle, co nic, ale dziesięć takich „drobiazgów” potrafi uczynić bagaż nieznośnie ciężkim. Moje ulubione motto pochodzi z książki „Trzech Panów w łódce (nie licząc psa)”: nie należy zabierać żadnej rzeczy, która może się przydać (z akcentem na „może”), trzeba zabrać tylko to, bez czego nie można się obejść. Ot, widelec! Pytam znajomego na biwaku, do czego służy mu widelec? No, jak to do czego - odpowiada - do jedzenia. Dobrze, lecz wszystko, co możesz zjeść widelcem, możesz także zjeść łyżką, ale już nie vice versa. Widelec zatem jest przedmiotem zbędnym, a łyżka niezbędnym. Pytam po co mu trzy ręczniki, które widzę wiszące na namiocie. Okazuje się, że osobnym wyciera twarz, osobnym nogi, a osobnym „resztę”. A ten porcelanowy kubek z uchem, które - idę o zakład - musi się utłuc? Bo tylko z niego poranna kawa jest taka smaczna... (śmiech). Kwestią upodobań pozostaje co komu jest niezbędnie potrzebne do szczęścia. Mnie niezbędnie potrzebny jest lekki bagaż, więc ograniczam jego ciężar do minimum. I nie ma większego znaczenia czy jadę na dwa dni, czy na dwa tygodnie.

No, chyba jednak na dwa tygodnie zabiera Pan trochę więcej?

Najwyżej dodatkową zmianę bielizny, bo piorę na bieżąco, dodatkowe mapy oraz przewodniki, grubszy notes i tyle. Warto jeszcze pamiętać, że przestrzeń bagażowa, którą dysponuję jest ograniczona przez zamontowaną z prawej strony skrzynkę dla psa. Mam więc do dyspozycji tylko jedną sakwę, pod ramą zawieszam zwinięty worek i płachtę, o których mówiłem, na bagażniku przyczepiam zrolowaną karimatę z najmniejszym dostępnym śpiworem w środku i to wszystko.

Wspomniał Pan, że najczęściej jeździ na rowerze z psem.

Przez osiem lat, na prawie wszystkie wycieczki zabierałem Muchę, która niestety od ponad dwóch lat nie żyje. Teraz dość często jeździ ze mną pies mojej córki - Mila, o zupełnie innym charakterze niż Mucha. Mila - nota bene „znajda”, a więc dorosła, ze swoimi nawykami - pojawiła się u córki tuż przed wspólną wyprawą rowerową na Dolny Śląsk i zaskoczyła nas absolutnie, bo już po pierwszej lekcji zachowywała się tak, jak gdyby koszyk na bagażniku roweru był lepszy, niż wszystkie budy świata.

Jak się uczy psa jazdy na rowerze? Brzmi to zaiste cyrkowo...

Pies musi mieć zaufanie do właściciela, nie może obawiać się, że człowiek chce mu zrobić krzywdę. Do nauki potrzebne są dwie osoby, pierwsza sadza psa w koszyku na rowerze i zagaduje go oraz zagłaskuje, a druga trzyma rower. Pierwsza osoba musi odwracać uwagę psa, nie zaszkodzi od czasu do czasu czymś go przekupywać, druga powinna niepostrzeżenie i powolutku ruszyć, oczywiście tylko prowadząc pojazd. Po kwadransie takiego spaceru warto zrobić przerwę i pozwolić psu odpocząć. Potem można czworonoga powtórnie zapakować do koszyka, a pies, jeżeli jest inteligentny, to już wie, że te ćwiczenia nie będą dla niego przykre. Po trzech, czterech takich próbach można wsiąść na rower (wciąż jeszcze w towarzystwie drugiej osoby) i spróbować delikatnie pojechać. Trzeba pamiętać, że pies nie wie, czym grozi wyskoczenie przy dużej prędkości i na początku z pewnością spróbuje „wysiąść” podczas jazdy, więc nie można się rozpędzać. Omijając przeszkody należy pamiętać, iż rower jest z prawej strony szerszy o skrzynkę, w której siedzi pies, więc odstęp musi być odpowiednio większy. Koszyk powinien być solidnie zamontowany, podparty od dołu, aby nie urwał się na wybojach, a pies nie może być na smyczy, aby w przypadku wywrotki nie był wleczony za rowerem.

A czy asymetria ciężaru roweru nie jest uciążliwa dla rowerzysty?

Asymetria w ogóle nie jest dostrzegalna, korygujemy ją podświadomie. Uciążliwy natomiast może być sam ciężar psa, Mucha ważyła ponad 17 kilogramów, czyli więcej niż cały mój bagaż. Specjalnie z myślą o niej zamontowałem z tyłu największą dostępną zębatkę.

Powiedział Pan, że Mucha wymagała dość długiego szkolenia.

Pamiętam tę wycieczkę, gdy w końcu się poddała i przestała wyskakiwać podczas jazdy. To był upalny, letni dzień, pojechaliśmy na wycieczkę z Wejherowa do ujścia Piaśnicy. Po drodze Mucha trzykrotnie „wysiadła”, za trzecim razem postanowiłem, że nie będę jej na siłę pakował z powrotem do koszyka, lecz pozwolę pobiec swobodnie za rowerem. Gdy po dziesięciu kilometrach truchtu dopadła Jeziora Żarnowieckiego, to wydawało się, że wody w zbiorniku nie wystarczy, by ugasić jej pragnienie... Patrzyła na mnie z wyrzutem, gdy pakowałem ją z powrotem do skrzynki, lecz już nigdy więcej nie wyskoczyła podczas jazdy... To skuteczna metoda, ale trzeba stosować ją z wyczuciem, aby nie przekroczyć możliwości fizycznych czworonoga.

Czy spotyka Pan rowerzystów z psami?

Spotykam, ale tylko z niewielkimi pieskami przewożonymi w koszyku na kierownicy. I z pewnością nie są to „długodystansowcy”, myślę, że Mucha przejechała w sumie dobrze ponad 6000 kilometrów.

A jak ludzie reagują na Pana widok?

Różnie. Dorośli często wołają - o, jak on ma dobrze! Wtedy pytam kto ma dobrze, ja, czy pies? W nastolatkach natomiast wszystko co inne, dość często wywołuje agresję. Gdy mijam grupę wyrostków to mam niemal pewność, że poleci za mną ironiczny komentarz lub szyderczy śmiech, a dwukrotnie zdarzyło mi się, że w moim kierunku pofrunął kamień.

Jak zabezpiecza się Pan przed zagrożeniami podczas biwaków w lesie?

W lesie zagrożeń nie ma żadnych, unikać trzeba tylko miejsc położonych blisko zabudowań, atrakcyjnych dla amatorów wieczornych libacji, nad rzeką, jeziorem, w ruinach zamków, na punktach widokowych, generalnie wszędzie tam, gdzie można dojechać samochodem, lub dojść bez wysiłku. Nie rozbijam namiotu, bo ogranicza swobodę obserwacji otoczenia oraz ruchu, a niezidentyfikowane odgłosy z zewnątrz tylko niepotrzebnie denerwują i pobudzają wyobraźnię. Nie boję się ciemności, duchów ani zwierząt; zagrożeniem są ludzie.

Pana z pewnością dodatkowo chronił pies.

Mucha? Ależ skąd! Wręcz przeciwnie, ona jeżyła się i warczała na każdą mysz. Nie miałem wyjścia innego, niż nauczyć się spać, w ogóle nie reagując na jej zachowanie. Źle wybrane miejsce na biwak może też wiązać się nie tyle z zagrożeniem, co po prostu z dyskomfortem, gdy na przykład nad ranem woda zacznie się zbierać w dołku, w którym nocujemy… (śmiech). Dlatego miejsca na nocleg szukam zawsze za dnia, staram się biwakować na lekkich wzniesieniach i między drzewami, gdzie porannej rosy jest zawsze mniej, niż na łące. Chętnie korzystam z wiat, paśników i innych zadaszonych miejsc, a wczesną wiosną i późną jesienią bezcenne są dla mnie otwarte werandy domków letniskowych. W rejonach, które często odwiedzam, mam zaznaczone na mapie takie punkty. I jeszcze jedno, bardzo ważne: nigdy nie zostawiam śladów po noclegu!

Wspomniał Pan, że często korzysta z pociągu, jadąc na start lub wracając z rowerowej wycieczki.

Atutem jest znaczące powiększenie mojego zasięgu, bo proszę pamiętać, iż powierzchnia nie wzrasta proporcjonalnie do promienia, lecz do kwadratu promienia. A to znaczy, że jeżeli oddalę się od Gdańska nie o 50, lecz o 100 kilometrów, to teren, który mogę spenetrować powiększa się nie dwukrotnie, lecz czterokrotnie. Niestety, ta sama zasada dotyczy map, ich liczba i ciężar papieru, który muszę zabrać, wzrasta proporcjonalnie do kwadratu skali. Natomiast ciemna strona wożenia roweru PKP, to temat rzeka. Po pierwsze w nieprawdopodobnym tempie, od wielu lat znikają linie kolejowe, a wraz z nimi miejsca, do których mogę pojechać. Po drugie tak zwana restrukturyzacja powoduje, że czasem na jeden przejazd muszę wykupić sześć biletów, na pociągi należące do dwóch różnych przewoźników, bo nawet jeżeli czasem poszczególne spółki honorują wzajemne bilety dla podróżnego, to już przewóz roweru i psa jest zawsze płatny oddzielnie. Po trzecie - jeżeli jadę osobowym pociągiem elektrycznym, to muszę wsiąść do przedziału dla podróżnych z większym bagażem ręcznym. A przedział ten - nie przeze mnie - został nazwany bydlęcym... I nie bez powodu, bo służy za palarnię i piwiarnię, pomimo zakazu palenia i spożywania alkoholu w całym składzie. O poziomie prowadzonych tam rozmów nie wspominając... Podróż w takich warunkach potrafi zamienić się w koszmar. Po czwarte, nawet jeżeli pociąg prowadzi specjalny wagon do przewozu rowerów, to do środka wejść trzeba przez drzwiczki, w których żadną miarą nie zmieści się jednoślad z sakwami, podłoga znajduje się metr nad poziomem peronu, a strome schodki należałoby nazwać raczej drabinką... Na szczęście nowe szynobusy są znacznie przychylniejsze rowerzystom.

Ile kilometrów przejechał Pan już na rowerze?

Nie mam pojęcia. Zupełnie mnie to nie interesuje, nie prowadzę żadnych statystyk. Jestem absolutnie pozbawiony ambicji sportowych. Nie cierpię rywalizacji i walki – z kimś, ze sobą lub z czasem. Nie znoszę adrenaliny!

Jakub Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku "Rowertour" nr 8/2009. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna