Dlaczego zrezygnowałeś z funkcji komendanta Straży Parku w TPN?

Po trzynastu latach pracy na tym stanowisku, nadszedł czas by uspokoić swoje życie zawodowe.

Co to znaczy?

Mam żonę, dwójkę dzieci, a jako komendant Straży Parku musiałem być w pełni dyspozycyjny. Cokolwiek działo się po godzinach, wieczorem, czy w środku nocy, to „przepływało” przeze mnie. Musiałem zrywać się, zmieniać plany, iść w teren, organizować i koordynować całą akcję lub interwencję. Dokuczliwe konsekwencje takiego życia ponosiła moja rodzina, dzisiaj takich sytuacji jest znacznie mniej.

Co teraz robisz?

Jestem leśniczym w Obwodzie Ochronnym Kośne Hamry TPN.

To awans, czy degradacja?

Ani to, ani to - z punktu widzenia zaszeregowania przeszedłem po prostu na inne, równorzędne stanowisko.

I czym się zajmujesz?

Typowymi leśnymi pracami gospodarczymi, bo mój teren jest w strefie ochrony częściowej. A więc utrzymaniem i przebudową drzewostanu, ochroną lasu poprzez wycinanie drzew chorych i zaatakowanych przez korniki, sadzeniem nowych, wprowadzaniem gatunków (na przykład jodły), zabezpieczaniem przed zwierzyną, ale także interwencyjnym dokarmianiem zwierząt. Do moich obowiązków należą też remonty infrastruktury turystycznej, chociaż na moim terenie jest jej niewiele. Nadzoruję również wypas owiec.

Na czym polega taki nadzór?

Sprawdzamy czy baca nie wypasa w lesie - co jest zabronione, kontrolujemy stan czystości bacówki, pilnujemy by funkcjonowała zgodnie z normami.

Kośne Hamry to jedyny Obwód Ochronny na terenie TPN, przez który nie prowadzi żaden szlak turystyczny?

Tak, jest to specyficzny obszar, położony pomiędzy wsiami. Turystyki tutaj jest zatem niewiele - głównie przejazdowa, bo prowadzi tędy kilka dróg publicznych, są też ścieżki rowerowe ale niezbyt uczęszczane. Tutaj najistotniejsza jest współpraca z miejscową ludnością - nadzorowanie wyrębu lasu, kontrola korzystania z ujęć wody.

Co jest dla Ciebie największym problemem w Kośnych Hamrach?

Nielegalny wyrąb i kradzież drewna, kłopoty z prawem własności i niejasnością granic Parku, a ostatnio coraz większym problemem są rajdy na motocyklach cross’owych.

Jak zostałeś leśniczym w Kośnych Hamrach?

Już od paru lat temu rozmawiałem z Dyrektorem o możliwości przejęcia jakiejś leśniczówki w TPN. Półtora roku temu zaproponował mi Kośne Hamry, nie zastanawiałem się zbyt długo...

A skąd w ogóle wziąłeś się w Tatrach?

Zawsze chciałem pracować w TPN, z tego też powodu poszedłem na leśnictwo. W lipcu 1994 zapukałem do gabinetu ówczesnego Dyrektora - Wojciecha Gąsienicy Byrcyna, złożyłem ofertę, akurat był wolny etat podleśniczego na Łysej Polanie, zostałem przyjęty i od pierwszego października zacząłem pracować.

Chwileczkę, „świeżo upieczony” absolwent, tak sobie wchodzi do gabinetu Dyrektora TPN i wychodzi z podpisaną umową?

No, niezupełnie - nie byłem wtedy jeszcze absolwentem, nie miałem zdanych wszystkich egzaminów... (śmiech). A poważniej, to nie przyszedłem do Dyrektora tak całkiem anonimowo, wprost z ulicy. Miałem tę przewagę, że będąc Zakopiańczykiem, już wtedy dobrze znałem wiele osób pracujących w Parku, a Dyrektor z pewnością pytał o mnie zanim podjął decyzję o zatrudnieniu... Znałem też Tatry, pracę magisterską pisałem na temat struktury drzewostanu w Dolinie Tomanowej i Pysznej, a wcześniej - w Studium Leśnym - też zbierałem materiały do kilku projektów na terenie Parku. Wszystko to sprawiło, iż nie byłem całkiem obcy i „zielony”.

Jak długo pracowałeś na Łysej Polanie?

Nieco ponad rok. W listopadzie 1995 roku, Dyrektor zaproponował mi stanowisko komendanta Staży Parku.

Bez wahania przyjąłeś tę ofertę?

Wręcz przeciwnie! Zastanawiałem się długo, bo ta funkcja zasadniczo odbiegała od moich ówczesnych planów, które wiązałem raczej z leśnictwem, niż ze Strażą Parku.

Jak minęło te 13 lat w Straży Parku?

Bardzo szybko. Miałem to szczęście, że wszedłem do znakomitego zespołu, wszyscy moi ówcześni podwładni przyszli wcześniej do Straży Parku niż ja, więc znacznie więcej ode mnie mieli wiedzy i doświadczenia. Uczyłem się od nich, od Grzegorza Lorka, Roberta Kidonia i Bogdana Król - Łęgowskiego.

Pamiętasz swoją pierwszą interwencję?

Pamiętam doskonale, „zmaściłem” ją na całego, bo poniosły mnie nerwy, a podstawową zasadą pracy w Straży Parku jest, aby nie pozwolić się sprowokować. Aby panować nad sytuacją trzeba kontrolować też własne emocje, gdy nerwy puszczą, to interwencja jest skazana na porażkę.

O co wtedy poszło?

O drobiazg. Często błahe sprawy przeradzają się w poważne, jeżeli jedna ze stron konfliktu jest arogancka lub agresywna. Tak było w Dolinie Kościeliskiej, gdy dwójka turystów wprowadziła psa na teren Parku. Najpierw nie posłuchali pracownika służb terenowych, który poprosił ich o zawrócenie, potem zlekceważyli Straż Parku, później naubliżali policji, uspokoili się dopiero na komendzie. Banalna sprawa, mogło skończyć się na upomnieniu, gdyby tylko Ci ludzie nie stawiali się ponad prawem.

Z czym musiałeś się zmierzyć przez te 13 lat?

Na początku największe problemy miałem z wyposażeniem Straży Parku. Z wielkim trudem zdobyłem kamizelki kuloodporne i to dopiero po akcji, podczas której zatrzymaliśmy uzbrojonych kłusowników. Jakiś czas później Dyrektor Byrcyn zapytał mnie czy te kamizelki były kiedykolwiek potrzebne? Ale w jakim sensie potrzebne, panie Dyrektorze? Czy chodzi o to, czy używaliśmy ich podczas akcji, czy też o to, czy uratowały komuś zdrowie lub życie? Na szczęście za mojej kadencji nikt do nas nie strzelał, więc kamizelki nikogo nie ocaliły, ale też nie wisiały w szafie. Czy zatem były potrzebne? Podobnie z bronią, nigdy nie została przez nas użyta, ale to nie oznacza, że była niepotrzebna. Nikt w Straży Parku nie chciałby jej użyć, lecz każdy żałowałby gdyby jej nie miał w chwili zagrożenia. A to, że dotychczas nie było takiej potrzeby nie oznacza, że nigdy w przyszłości jej nie będzie.

Wspomniałeś o zatrzymaniu uzbrojonych kłusowników.

Tak, w Dolinie Pysznej udało nam się złapać dwie osoby z bronią i oklepcami.

Oklepcami? Co to takiego?

Metalowe szczęki, które zatrzaskują się gdy zwierze próbuje złapać przynętę.

Myślałem, że takie pułapki można zobaczyć już tylko w skansenach.

Niestety, nie tylko. Nadal są używane i to nie tylko przez kłusowników, ale także na wsiach do wyłapywania kun pod domami. Ta metoda jest szczególnie okrutna, bo powoduje cierpienie zwierząt. Kłusownicy, których zatrzymaliśmy w Dolinie Pysznej szli przypuszczalnie na Słowację, gdyż wówczas po polskiej stronie Tatr za dużo było ludzi i służb mundurowych, aby ryzykować.

Czemu kłusują? Przecież nie z głodu.

Świstaki są zabijane dla sadła, bo wciąż funkcjonuje przesąd, że ich tłuszcz jest panaceum na wszystkie dolegliwości. Natomiast na kozice poluje się dla trofeum - czyli głowy z rogami. Wystarczy przejść się po knajpach w Zakopanem, aby zobaczyć ile kozic musiało zginąć dla uciechy właścicieli...

Chyba nie można legalnie prezentować takiej zdobyczy?

Dopiero w roku 2004 wprowadzono przepis o legalizacji trofeów wszystkich zwierząt chronionych, potem przez rok można było bezkarnie zgłaszać fakt ich posiadania. Wszyscy twierdzili wtedy, że trofea zostały odziedziczone po pradziadkach... Posiadanie stosownego certyfikatu stało się obowiązkowe dopiero, gdy minął okres karencji.

A jakie problemy miałeś z turystami?

Bardzo różne. Dla mnie zawsze najważniejszy był wymiar dydaktyczny i edukacyjny interwencji, więc najczęściej kończyło się na upomnieniu, a nawet miłej rozmowie. Natomiast mandaty nakładaliśmy w ostateczności, na przykład za śmiecenie, ale niezmiernie trudno jest złapać kogoś na gorącym uczynku, czyli w momencie gdy wyrzuca butelkę lub puszkę. Zwłaszcza wtedy, gdy ma się na sobie mundur... (śmiech)

Nie chodziłeś w Tatry po cywilnemu?

Chodziłem, oczywiście, ale prywatnie, poza godzinami pracy, bo Ustawa zabrania nam interweniować bez munduru.

A gdybyś na niedzielnym spacerze z żoną zobaczył kogoś śmiecącego w górach?

To miałbym takie samo jak każdy prawo i obowiązek zwrócić uwagę. A gdyby wykroczenie było poważniejsze, to wezwałbym umundurowany patrol.

Z kim jeszcze miałeś problemy?

Z chodzącymi poza szlakami. Ci turyści, którzy świadomie schodzili z wyznaczonych ścieżek twierdzili najczęściej, że pozwala im na to demokratyczny ustrój naszego kraju. Zupełnie tak, jak gdyby demokracja pozwalała lekceważyć obowiązujące prawo lub interpretować przepisy według własnego uznania. Natomiast nawet w sytuacjach, gdy nie dochodziło do złamania prawa, wiele razy zaskakiwała mnie lekkomyślność i brak wyobraźni.

Na przykład?

Pewnej zimy schodziliśmy z Przełęczy Liliowe, gdy nagle śnieg pod nami zaczął pękać, pojawiły się rysy. Czułem, że lawina dosłownie wisi na włosku, więc ominęliśmy zagrożony rejon szerokim łukiem. Na dole spotkaliśmy parę turystów idących w przeciwnym kierunku, zupełnie zignorowali nasze ostrzeżenia, nie skutkowały żadne argumenty, a nie mogliśmy ich zatrzymać, bo byli na otwartym szlaku turystycznym.

Poszli dalej?

Tak, ale nie uszli nawet sto metrów w górę, gdy śnieg pod nimi zaczął się łamać. Zawrócili błyskawicznie...

Taternicy też przysparzali Ci pracy?

Cóż, zawsze może zdarzyć się ktoś wspinający poza udostępnionymi drogami, i to nawet wśród ludzi, których trudno podejrzewać o nonszalancję. Zauważyliśmy kiedyś dwa zespoły na grani Raptawicy, czyli w rezerwacie ścisłym. Nie byli wysoko, poprosiłem aby zeszli, pierwsza dwójka wycofała się bez problemu, ale drudzy stwierdzili, że nie potrafią zjechać, więc wyjdą w górę i dopiero stamtąd do nas wrócą. Nie z nami te numery... I co się okazało? Że jednym ze wspinaczy w tym zespole był ratownik Grupy Jurajskiej GOPR.

A fiakrzy?

Różnie z nimi bywało. Sprawdzaliśmy czy są odpowiednio ubrani, trzeźwi, czy nie przekraczają limitu osób na wozie oraz czy sprzątają po koniach.

Niedźwiedzie?

Z ich „dyscypliną” mieliśmy bardzo dużo problemów, ale to wina turystów dokarmiających lub „tylko” zostawiających odpadki spożywcze przy szlakach. Wielokrotnie musieliśmy strzelać gumowymi kulami do niedźwiedzi, nie po to, aby zrobić im krzywdę, lecz aby odstraszyć i nauczyć, że bliskość człowieka może kojarzyć się nie tylko z łatwo dostępnym pokarmem, ale również z bólem. I to się nam udawało, natomiast znacznie trudniej było wytłumaczyć ludziom, że niedźwiedź nie jest atrakcją turystyczną.

No tak, nie mogłeś przecież gumowych klapsów wymierzać turystom...

Bywało, że ludzie karali samych siebie. Pewnego razu chłopak, który zszedł daleko ze szlaku, aby zrobić zdjęcie „misiowi”, tak się przestraszył niedźwiedzia, że uciekając skręcił nogę. Najpierw udzieliłem mu pomocy, a potem wystawiłem mandat za wejście do rezerwatu ścisłego.

W Chochołowskiej nie było tak śmiesznie...

Prędzej spodziewałbym się, że niedźwiedź zaatakuje turystę, niż że turyści zabiją niedźwiedzia.

Twierdzą, że w obronie własnej.

To był młody osobnik, w drugim roku życia, ważył około 50 kilogramów, ale gdyby rzeczywiście ich zaatakował - mając przecież wielkość owczarka niemieckiego i znacznie większe kły oraz pazury - to nie skończyłoby się na tak drobnych zranieniach.

Jak zatem Twoim zdaniem wyglądał ten incydent?

Przypuszczam, że próbowali go dokarmiać, niewykluczone, iż z ręki. Dzikie zwierze nie potrafi delikatnie sięgnąć po pokarm, Tatry to nie cyrk! Myślę, że właśnie wtedy niedźwiedź skaleczył kobietę (stąd ta rana na palcu), ona krzyknęła, misiek się przestraszył, pozostała trójka turystów skoczyła na pomoc, sytuacja wymknęła im się spod kontroli... Utopili niedźwiedzia w „łyżce wody”, bo tam potok ma najwyżej 10 centymetrów głębokości. A zabitego ukamieniowali... Potrafisz to wszystko zrozumieć? Bo ja nie umiem.

Jakub Terakowski


Powyższy wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 2/2009



Strona główna