Ile kilometrów przejechał Pan dotychczas na rowerze?

Około czterysta tysięcy. Jeżdżę codziennie, wsiadam na rower 1. stycznia i zsiadam 31.grudnia. Od ponad trzydziestu lat systematycznie notuję dystans i trasę, które pokonałem danego dnia, a podczas dłuższych wypraw prowadzę dokładniejsze dzienniki. Uzbierało się tego trochę, bo na rowerze udało mi się odwiedzić już czterdzieści państw, od Skandynawii po Portugalię. Dzisiaj też, czekając na pana „zaliczyłem” 50 kilometrów - do Prudnika i z powrotem.

Przy takiej brzydkiej pogodzie?

Dla mnie nie ma brzydkiej pogody. Każda pogoda jest dobra, każda ma swój urok, a gdy jest deszczowa, to po prostu ubieram się odpowiednio. Mam kilka kurtek i peleryn, mam mocne światła (w tym zawsze zapasowe), mam kamizelki, mam mnóstwo różnych opasek odblaskowych, dwa kaski. Bez odpowiedniego arsenału lepiej nie wyjeżdżać w taką szarugę, jak dzisiaj, bo droga nie będzie ani bezpieczna, ani przyjemna.

A po co pojechał Pan dzisiaj do Prudnika?

Wyłącznie dla przyjemności. Jazda na rowerze jest dla mnie jak narkotyk! W miniony weekend, chociaż był deszczowy, wybrałem się na Biskupią Kopę - bardzo lubię to miejsce, często tam bywam. Podjeżdżam tak wysoko, jak tylko się uda, a dalej rower wprowadzam. Na szczycie stoi wieża, której kasztelanem jest znajomy Czech - Mirek Petrzik, od lat spotykamy się tam pierwszego stycznia.

Na rowerach?

Nie, śnieg zazwyczaj na to nie pozwala. Najczęściej zostawiam swój rower u podnóża, po czeskiej stronie.

Czy zatem jeździ Pan tylko dla przyjemności?

Jazda na rowerze zawsze sprawia mi frajdę, ale czasem jeżdżę poniekąd służbowo.

Służbowo?

Należę do Klubu Turystów Kolarzy przy Oddziale PTTK Sudetów Wschodnich w Prudniku, jestem Przewodniczącym Regionalnej Komisji Turystyki Kolarskiej PTTK Śląska Opolskiego oraz Wykładowcą Szkolenia Kadry Przodowników Turystyki Kolarskiej PTTK. Jestem znakarzem szlaków rowerowych. Jestem też członkiem Komisji Turystyki Kolarskiej Zarządu Głównego PTTK, gdzie odpowiadam za współpracę z klubami zagranicznymi oraz koordynację imprez.

Jakich imprez?

Co roku ustalamy szczegółowy harmonogram: po pierwsze gdzie i kiedy zorganizujemy Ogólnopolski Szkoleniowy Zlot Przodowników Turystyki Kolarskiej, pod drugie Centralny Zlot Turystów Kolarzy, a w następnej kolejności daty innych kolarskich imprez PTTK - wycieczek, rajdów, zlotów, spotkań. Staramy się, aby w miarę możliwości terminy nie kolidowały ze sobą, co oczywiście nie zawsze się udaje, bo w Polsce jest ponad trzysta Kolarskich Klubów PTTK. A w skali lokalnej organizuję między innymi Wojewódzkie Zloty Przodowników Turystyki Kolarskiej. W tym roku, w Nysie odbył się trzydziesty drugi, uczestniczyli w nim także szefowie klubów z Czech, Słowacji oraz Ukrainy.

Czy będąc organizatorem ma Pan czas, możliwość i ochotę brać czynny udział w „swoich” imprezach?

O tak, zawsze jeżdżę rowerem na „moje” imprezy, bo jak by to wyglądało gdyby organizator rozbijał się samochodem! Nocuję też tak jak wszyscy - w namiocie, nie przyznaję sobie żadnej taryfy ulgowej. Na wielu rajdach bywam też jako szeregowy uczestnik, biorę udział w imprezach organizowanych przez kluby turystyki kolarskiej PTTK województwa opolskiego, uczestniczę w rajdach centralnych, jeżdżę też na zloty międzynarodowe.

I gdzie Pan był w tym roku?

Na przykład na Rajdzie Szlakiem Wojaka Szwejka ze Lwowa do Przemyśla, na 31. Słowackim Cyklozłazie oraz na Piątym Europejskim Zlocie Turystów Kolarzy we Francji. Ponadto wraz z grupą sześciuset ukraińskich studentów, w dniu 4. kwietnia zdobyłem Howerlę, czyli najwyższy szczyt Ukrainy.

Rowerem?

Nie, na piechotę z miejscowości Zaroślak, w ośmiogodzinnym marszu po kolana w śniegu. Byłem jedynym obcokrajowcem i jednym z najstarszych uczestników.

A ile ma Pan lat?

Prawie siedemdziesiąt.

Niemożliwe!

Też tak myślę, bo czuję się na trzydzieści. Tylko lustro przypomina mi o metryce, ale to mi zupełnie nie przeszkadza.

Czy ktoś w Polsce przejechał turystycznie więcej niż Pan?

Nie wiem, nie interesują mnie takie rankingi. Z nikim nie rywalizuję, jeżdżę dla przyjemności. Wiem tylko, bo notuję bardzo dokładnie, że rokrocznie przejeżdżam od szesnastu do osiemnastu tysięcy kilometrów.

Od kiedy Pan jeździ, jak się to w ogóle zaczęło?

Tkwi we mnie jakiś niespokojny duch. W latach pięćdziesiątych uprawiałem lekką atletykę, biegałem na średnich dystansach, ale nie urodziłem się Zatopkiem, czy Kusocińskim, więc nie odnosiłem poważniejszych sukcesów. Natomiast o rowerze mogłem wtedy tylko pomarzyć, bo byłem jedynym żywicielem rodziny i nie stać mnie było na taki wydatek. I marzyłbym tak Bóg wie jak długo, gdybym nie wpadł na pewien pomysł. Otóż w Polsce bardzo trudno było wówczas kupić rower w ogóle, a dobry w szczególności. Dobry jednoślad można było jedynie złożyć z części zdobytych spod lady albo na bazarach. Zacząłem więc składać rowery na sprzedaż.

I swój pierwszy rower też sam Pan sobie złożył?

Nie, za zarobione w ten sposób pieniądze kupiłem sobie seryjnego „Waganta”, ale był okropnie niewygodny! Rower musi mieć odpowiednio dopasowaną ramę, siodełko i kierownicę, jeżeli o to nie zadbamy, to jazda nie będzie przyjemna. Podobnie ze strojem, nie może być sztywny, nie może krępować ruchów. Dżinsy na przykład zupełnie nie nadają się do jazdy na rowerze, nie pojechałbym w nich dalej, niż do sklepu, po zakupy.

A co z „Wagantem”?

Kupiłem ramę od „Passata”, złożyłem rower dla siebie i zacząłem penetrować najbliższe okolice. Pracowałem wtedy w Służbie Kontroli Jakości Fabryki Samochodów Dostawczych w Nysie, więc nie mogłem sobie pozwolić na dłuższe wyjazdy. Wybierałem się zatem po pracy lub w niedziele (bo soboty wówczas były jeszcze pracujące) do Otmuchowa, Paczkowa, Prudnika. Głuchołaz. Moją pierwszą większą przygodą był udział w Rajdzie Dookoła Opolszczyzny, przejechałem wtedy 600 km. Tak się zaczęło i „kręci się” nadal. Trzykrotnie objechałem Polskę pętlą w kształcie elipsy o długości blisko dwóch tysięcy kilometrów, pokonałem też całą trasę Dużego Rajdu Dookoła Polski, liczącą ponad 3500 km.

Podczas jednej wyprawy?

Nie, odcinkami. Wtedy jeszcze pracowałem i nie mogłem pozwolić sobie na miesiąc urlopu. Natomiast dzisiaj, jako emeryt jestem wolny i niczym nie ograniczony.

A wiek? Czy dystanse, które przejeżdża Pan teraz nie są krótsze od tych, które pokonywał Pan dawniej?

Są krótsze. Dwanaście lat temu, podczas wyprawy po Francji, przejechałem 1250 km w pięć dni. Teraz już nie byłbym w stanie pokonać tej trasy tak szybko.

Kiedy zaczął Pan wyjeżdżać rowerem za granicę?

Dość późno, bo w latach mojej młodości bardzo trudno było dostać paszport, o wyjeździe poza „demoludy” nie wspominając. Podróżowałem więc wtedy po Węgrzech, Rumunii, Bułgarii, Czechosłowacji. W roku 1980 przejechałem nielegalnie blisko tysiąc kilometrów po Związku Radzieckim, bo udało mi się wtedy zdobyć pozwolenie na wyjazd do Moskwy, gdzie rozgrywane były Igrzyska Olimpijskie, ale nie wolno mi było opuścić miasta. Znajomy Rosjanin odważył się jednak służyć mi za przewodnika, pod warunkiem, że nie odezwę się do nikogo po drodze. I rzeczywiście, przez ponad tydzień milczałem „jak grób”. Później, tuż po upadku „komuny” wybrałem się po raz pierwszy na Ukrainę, a potem do Austrii i to był dla mnie szok, świat zupełnie inny od naszego! Potem pojechałem do Niemiec, Francji, Włoch, Belgii, Holandii...

Z własnej kieszeni finansując te wyprawy?

Tak, bo nie miałem żadnego wsparcia. A Zachód był dla mnie wtedy niewyobrażalnie drogi, więc starałem się maksymalnie ograniczyć wszystkie wydatki. Brałem ze sobą namiot, nocowałem po lasach, jedzenie kupowałem w supermarketach i samodzielnie przygotowywałem sobie posiłki. Wydłużałem też etapy dzienne, aby jak najbardziej skrócić czas pobytu za granicą. A mimo to udało mi się dotrzeć rowerem aż na Giblartar i do Maroka (płynąc statkiem z Hiszpanii) - tam byłem najdalej. Objechałem też całą europejską część dawnego Związku Radzieckiego, objechałem Krym dookoła. Nie byłem jeszcze tylko w Norwegii i Wielkiej Brytanii.

A gdzie czuł się Pan najlepiej?

W państwach najbiedniejszych, bo tam ludzie są najżyczliwsi, otwarci i gościnni, potrafią zaprosić do domu, nakarmić i przenocować, nie oczekując niczego w zamian. Równocześnie jednak, na drogach czuję się tam najgorzej, bo rowerzysta traktowany jest jak intruz, pozbawiony wszelkich praw, więc świadomość zagrożenia nie opuszcza mnie nawet na chwilę. W tej kwestii Zachód oferuje rowerzyście wręcz niebywały komfort jazdy.

A jak Polska wypada na tym tle?

Kiepsko. Jeszcze daleko nam do Zachodu. Bez porównania bezpieczniej czuję się nawet na drogach Czech, Węgier i Słowacji.

Zapewne nie udało się Panu przejechać tych czterystu tysięcy kilometrów bez wypadków i nieprzyjemnych przygód...

To prawda, chociaż w proporcji do dystansu, który pokonałem, było ich niewiele. Kiedyś na Węgrzech, w środku lasu wyskoczył na mnie kryminalista i zażądał paszportu. Opatrzność czuwa nade mną, bo akurat wtedy na tej pustej drodze pojawił się samochód. Postanowiłem w ostatniej chwili przebiec mu przed maską, zmuszając do zatrzymania. Udało się, przestępca zniknął w lesie szybciej, niż się pojawił... Innym razem rozbiłem namiot w miejscu ulubionym przez żmije, rano nie mogłem wyjść, bo cztery „gady” wygrzewały się dosłownie w progu. Zasunąłem zamek z powrotem, aby przestraszone nie weszły do środka i czekałem, aż same sobie pójdą. Minęła dobra godzina zanim odpełzły. Natomiast najpoważniejszy wypadek drogowy miałem w Niemczech, gdy na stromym zjeździe, rozpędzony TIR dosłownie zdmuchnął mnie z asfaltu na barierkę. Upadając bardzo głęboko rozciąłem sobie dłoń i paskudnie zabrudziłem ranę. Akurat nie miałem przy sobie ani kropli wody, więc zdezynfekowałem ją... własnym moczem i zakleiłem taśmą izolacyjną. Trzeba sobie umieć poradzić w każdych warunkach, ale nikomu nie polecam tego sposobu, lepiej na wszelki wypadek mieć ze sobą apteczkę.

Czy na dłuższe wyprawy wybiera się Pan samotnie, czy większą grupą?

Zazwyczaj samotnie, ale i tego też nikomu nie polecam, bo w towarzystwie jest i przyjemniej i bezpieczniej. Kierowcy czują większy respekt przed grupą, niż przed pojedynczym rowerzystą.

To dlaczego jeździ Pan samotnie?

Bo po pierwsze cenię sobie swobodę, a po drugie mam zbyt dominującą osobowość, aby się podporządkowywać. A wspólna droga zawsze wymaga kompromisów. Poza tym celem moich wypraw są często jakieś zloty, lub rajdy, gdzie spotykam znajomych. I zawsze bardzo się z tego cieszę.

Ile rowerów „zajeździł” Pan do tej pory?

Pięć.

A na czym Pan jeździ obecnie?

Najchętniej na „góralu” ponieważ jest najstabilniejszy, ma szerokie opony, głębokie protektory, dobrze trzyma się drogi, więc przy tej pogodzie jest wręcz niezastąpiony. Owszem, jeździ się nim ciężko, ale dzięki temu można poprawić sobie kondycję. Gdy potem przesiadam się z niego na „szosówkę”, to mam wrażenie, że frunę!

Ma Pan również rower szosowy?

Nawet dwa, ale „szosówka” nie nadaje się na mokrą nawierzchnię, nie można się rozpędzić, trzeba jeździć bardzo ostrożnie i bardzo uważać na zakrętach oraz przy hamowaniu.

Gdzie wybiera się Pan w tym roku? Do Norwegii, czy może do Wielkiej Brytanii?

Przede wszystkim do Prudnika.

Znowu? Po co?

Bo tam, od 10 do 17. lipca organizuję Szósty Europejski Tydzień Turystyki Rowerowej - UECT i równolegle 59. Centralny Zlot Turystów Kolarzy. Spodziewam się około tysiąca uczestników z całej Europy. Codziennie będzie można uczestniczyć w innym rajdzie, między innymi: „Śladami Prymasa Tysiąclecia”, „Szlakiem Pielgrzyma”, „Szlakiem Jeńców Wojennych” oraz „Dzień Czeski” i „Szlakiem Pogranicza Polsko - Czeskiego”, a dnia 13. lipca oficjalnie otworzymy transgraniczną ścieżkę rowerową z Jindrichova do Prudnika. Lokalizacja imprezy przy samej granicy jest jej ogromnym atutem!

Czy przy tej niewiarygodnej liczbie kilometrów, którą Pan pokonał i niebywałej ilości spraw związanych z kolarstwem, które Pana absorbują, znajduje Pan jeszcze czas na cokolwiek innego?

O, tak! Od lat pięćdziesiątych pasjonuje mnie też korespondencja, obecnie posiadam listy już z ponad stu państw! Najcenniejszy w tym zbiorze jest wiersz, własnoręcznie napisany dla mnie przez Czesława Miłosza. Dostałem go w odpowiedzi na list gratulacyjny, który wysłałem na wieść o wręczeniu Miłoszowi Nagrody Nobla.

A co uważa Pan za swój największy sukces?

Mam 19 medali, ponad 70 dyplomów, kolekcję 450 rowerowych odznak turystycznych zdobytych osobiście - takich nie można kupić w kiosku. Mam Medal Za Zasługi Dla Turystyki, mam Złotą Odznakę AIT (Aliance Internacionale de Tourism), którą otrzymałem dziesięć lat temu w Genewie od Międzynarodowej Organizacji Turystycznej. Mam Złotą Honorową Odznakę PTTK, mam Kolarską Odznakę Za Wytrwałość, mam szóstą w ośmiostopniowej skali Odznakę Kolarskiego Pielgrzyma, której warunkiem otrzymania jest odwiedzenie dwóch tysięcy kościołów w Polsce. Towarzyszyłem Janowi Pawłowi Drugiemu podczas wszystkich pielgrzymek do Polski, jeździłem za nim wszędzie tam, gdzie odprawiał msze - On leciał śmigłowcem, a ja po nocach goniłem go na rowerze. Jestem członkiem National Geographic. Udzieliłem porad setkom rowerzystów wyjeżdżających na południe oraz wschód Europy i nadal wszystkim chętnie służę pomocą. Ale najbardziej cieszy mnie fakt, że mój dwudziestopięcioletni samochód wciąż jest nowy...

Nie bardzo rozumiem...

Nie jeżdżę nim! Ostatni raz siedziałem za kółkiem w sierpniu, jadąc do Żar na Centralny Zlot Turystów Kolarzy.

Pojechał Pan autem na zlot kolarzy?

A jak inaczej miałem przewieźć 65 kilogramów materiałów promocyjnych?

Jakub Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku "Rowertour" nr 1/2010. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna