KATARZYNA ROGOWIEC

Co się stało?

Mając niecałe trzy lata, dużo czasu spędzałam z tatą pracującym na niewielkim gospodarstwie w górach. Podczas sianokosów, u podnóża Lubonia Wielkiego, latem 1980 roku straciłam obie dłonie pod kosiarką konną. Miałam mnóstwo szczęścia w tym nieszczęściu, gdyż przecięte zostały też obydwa mięśnie czterogłowe nóg. Lekarze z trudem je uratowali. Dzięki nim nie mam teraz problemu nie tylko z chodzeniem, ale także z bieganiem na nartach oraz jazdą na rowerze i rolkach. Jestem też w lepszej sytuacji niż wielu niepełnosprawnych bez rąk, gdyż wysokość amputacji w pobliżu łokcia pozwala mi mieć chwyt. Ręce przejęły częściowo funkcje dłoni, więc wiele potrafię zrobić sama. Wszystko to powoduje, że nie oceniam swojej sytuacji jako tragicznej. Oczywiście nie akceptuję jej bez zastrzeżeń i nie czuję się komfortowo, lecz czasem myślę, że mam teraz takie fajne i interesujące życie...

Czy narty traktowałaś początkowo jako formę terapii?

Nie. Sport, narty, czy góry nigdy nie były dla mnie terapią, lecz chlebem powszednim. Codziennością wynikającą z faktu, że mieszkałam w Rabce Zarytem, że tata po raz pierwszy przypiął mi deski jeszcze przed wypadkiem, że fascynowało go narciarstwo. Jako młody człowiek skakał w Wiśle Malince, doskonale jeździł. Na jego drewnianych nartach z metalowymi klamrami i skórzanym obuwiem stawiałam pierwsze kroki po powrocie ze szpitala. Jego miłość do gór i atmosfera domu spowodowały, że Beskidy stały mi się bliskie. Przez pewien czas tata pracował w schronisku na Luboniu Wielkim.

Prowadził je?

Zaopatrywał, dowoził węgiel i prowiant. Był też zatrudniony przy budowie przekaźnika. Miałam tam dzięki niemu specjalne przywileje, mogłam wejść na taras i rozejrzeć się po okolicy. Lubiłam ruch, byłam aktywna przez cały rok, zimą jeździłam na nartach, latem brałam udział w rajdach pieszych. Góry były mi bliskie również dlatego, że zaczynały się tuż za progiem. Wystarczyło pójść zanieść kanapki ojcu koszącemu trawę na stokach Lubonia. Z naszej łąki wspaniale widać Gorce, a od czasu do czasu Tatry, ten krajobraz napawał mnie radością i pociągał.

Skutecznie?

Wykorzystywałam każda okazję, aby wybrać się w góry - na wycieczkę szkolną, lub rajd, albo z tatą - do schroniska. Zachwycało mnie, że obcy ludzie zaprzyjaźniają się tam tak szybko, rozmawiają tak swobodnie, są sobie życzliwi. Wciąż z przyjemnością wspominam też licealne wyjazdy z naszym wychowawcą Jackiem Sobczykiem, który palce sobie zdzierał grając nam wieczorami na gitarze, przy ognisku. Trafiłam do znakomitej klasy, czułam się dobrze w tej grupie. Na wycieczkach zawsze mogłam poprosić kogoś o zasznurowanie butów, zapięcie kurtki, lub pomoc w spakowaniu plecaka. Nie wstydziłam się. To ważne, bo w tamtych czasach rzadko ubierałam podkoszulki z krótkimi rękawami... Wędrowanie po górach z tą grupą znajomych dawało mi bezcenne poczucie bezpieczeństwa.

Jak ze stoków Lubonia trafiłaś na podium w Vancouver?

To też zasługa mojego taty, który "nie odpuścił" i przypiął mi narty, gdy tylko stanęłam na nogach. Początki były trudne, bo niesymetryczność amputacji powodowała zachwiania równowagi, więc przewracałam się co chwilę. Tata pomagał mi wstać i odpędzał zniechęcenie. Zaczynałam od "zjazdówek", na "biegówki" przyszedł czas później. Skończyłam szkołę średnią, a potem studia na Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Równocześnie szukałam własnej drogi, zdobyłam dwa certyfikaty językowe, zdałam egzamin na prawo jazdy. Wtedy też trafiłam na AWF, rozglądając się za klubem, który pozwoliłby mi wrócić do nart. Myślałam o zjazdowych, ale są ciężkie, potrzebuję pomocy przy ich noszeniu, a na orczyk też sama nie wsiądę. I tak dotarłam do nowosądeckiego klubu "Start" zrzeszającego niepełnosprawnych sportowców. Potem wypadki zaczęły toczyć się same, prezes Stanisław Ślęzak uparł się, że powinnam spróbować nart biegowych.

Nie miałaś do nich przekonania?

Na pierwszy obóz pojechałam tylko dla świętego spokoju, aby pan Stanisław przestał zadręczać mnie telefonami... (śmiech). Natychmiast podarłam pierwsze sportowe spodnie kupione mi przez mamę, bo podczas treningu na nartorolkach nazbyt spoufalałam się z asfaltem...

Ale nie zniechęciło Cię to.

Wręcz przeciwnie. Zaprzyjaźniłam się z ludźmi, których tam spotkałam, wciągnął mnie ten sport. Zawsze lubiłam się męczyć, sprawiało mi to przyjemność. Pojechałam na zimowe zgrupowanie na Turbacz i tam po raz pierwszy w życiu biegałam na nartach; był rok 1999. Zaczęłam budować formę oraz świadomość. Szklarska Poręba i Jakuszyce stały się moim drugim domem, spędziłam tam masę czasu przygotowując się do kolejnych Pucharów Świata, Mistrzostw Polski oraz Igrzysk. W roku 2001 trafiłam do kadry, w 2002 po raz pierwszy pojechałam na zawody tak poważne jak Igrzyska Paraolimpijskie w Salt Lake City.

I od razu zajęłaś tam wysokie, czwarte miejsce.

W bieganiu na nartach stylem klasycznym. Wtedy jeszcze nie opanowałam stylu łyżwowego, więc na igrzyska pojechałam jako członek sztafety, ale okazało się, że indywidualnie też mogę stanąć do rywalizacji.

Teraz biegasz już obydwoma stylami.

Wolę jednak łyżwowy, ponieważ w klasycznym bardzo potrzebne są ręce. Zwróć uwagę na Justynę Kowalczyk: na płaskich odcinkach niekiedy tylko odpycha się, w ogóle przestając ruszać nogami, w ten sposób pozwala im odpocząć. Na podbiegach z kolei zazwyczaj pracuje i kończynami górnymi i dolnymi. Ja nie mam tej możliwości, więc najtrudniejsze są dla mnie długie poziome odcinki, na których nogi muszą być cały czas w ruchu. Preferuję urozmaicone trasy - na zmianę podbiegi i zjazdy, gdzie mogę złapać oddech. To wyrównuje moje szanse względem zawodników posługujących się kijkami.

Czy w jednym biegu mogą startować sportowcy z kijkami i bez?

Na podstawie badań prowadzonych od czasu, gdy narciarstwo biegowe zaliczono do dyscyplin paraolimpijskich, wyznaczono tak zwane handicapy. Są to procentowe przeliczniki możliwości poszczególnych zawodników pozwalające wyznaczyć wszystkim wspólny mianownik. Wysokość handicapu zależy od stopnia niepełnosprawności. Mój wynosi 87%, co oznacza, że gdybym rywalizowała z w pełni zdrowym narciarzem, który pokonałby trasę w 87 minut, a ja w 100, to sędziowie uznaliby, iż zremisowaliśmy. W jednym wyścigu startują zawodnicy o różnych handicapach, więc to, że ktoś przybiegł na metę pierwszy nie oznacza, że stanie na podium.

O kolejności miejsc decyduje zatem dopiero przeliczenie czasów?

Tak. W ubiegłym roku, dla sprawdzenia siebie, wzięłam udział w Biegu Piastów: trzydzieści kilometrów stylem łyżwowym, ze sprawnymi zawodnikami. Zajęłam ósmą pozycję wśród kobiet, ale kiedy przeliczyłam nasze realne czasy uwzględniając mój handicup, to okazało się, że przybiegłam druga.

5895 metrów to największa wysokość, na jakiej byłaś?

Tak, zdobyłam Kilimandżaro podczas wyprawy Fundacji Mimo Wszystko. Zapewniano nas, że wejdziemy na szczyt bez problemu, bez większych trudności technicznych, mając dużo czasu na aklimatyzację i całkiem sporo tlenu w powietrzu. Nie było to jednak takie proste. Wspomniałam już jak ważne jest wędrowanie w sprawdzonej grupie. Szkoda, że jako uczestnicy wyprawy nie spotkaliśmy się wcześniej w górach; szkoda, że nie poszliśmy razem przynajmniej na Turbacz. Nie było nas dużo, raptem dziewięć osób, ale obcych i niepełnosprawnych, co okazało się po wielokroć trudne.

Kto zatem wziął udział w tej wyprawie?

Angelika Chrapkiewicz, od dzieciństwa cierpiąca na dystrofię mięśniową. Krzysztof Gardaś, który po wypadku motocyklowym miał trafić na wózek, lecz chodzi obecnie o kulach. Jarosław Rola - poruszający się na wózku mistrz Polski w narciarstwie alpejskim. Kto jeszcze? Piotr Truszkowski, który po porażeniu prądem, stracił obie nogi. Niewidomy Łukasz Żelechowski. Piotr Pogon, mimo resekcji płuca startujący w długodystansowych biegach i wspinający się po coraz wyższych górach. Krzysztof Głombowicz - używający aparatu ortopedycznego oraz znany chyba wszystkim Jasiek Mela, no i ja. Towarzyszyła nam też ekipa techniczna: Bogdan Bednarz - ratownik GOPR, Jacek Grzędzielski - szef polskiego oddziału firmy „Salewa”, Adam Golec - fotograf "Gazety Wyborczej", ekipa TVP i jeszcze kilka osób.

Jak trafiłaś do tej grupy?

Zostałam zaproszona. W pierwszej chwili odmówiłam, gdyż jej termin kolidował z przygotowaniami do sezonu zimowego. Przekonano mnie argumentem, że wśród uczestników potrzebne są rozpoznawalne nazwiska, które ułatwią zdobycie pieniędzy i umożliwią wzięcie udziału innym.

To chyba bezprecedensowa wyprawa tak dużej grupy niepełnosprawnych.

Nie słyszałam o podobnej. Do tego na tak trudną górę i z tak poważnymi rodzajami ułomności. Nawet w Beskidach nie sposób byłoby porównać wejścia na szczyt osoby niewidomej lub bez rąk, z wysiłkiem kogoś na wózku inwalidzkim albo z zanikiem mięśni. Pod Kilimandżaro przeszkody nawarstwiły się, uniemożliwiając niektórym zdobycie wierzchołka.

Ale Ty dotarłaś aż na sam "Dach Afryki".

Największym wyzwaniem była dla mnie nieobecność wyznaczonego mi do pomocy lokalnego opiekuna, który zawrócił na wysokości 5000 metrów, bo nie miał siły iść dalej. Nie on jeden... W efekcie zostaliśmy z jednym przewodnikiem: grupa niepełnosprawnych, wędrujących różnym tempem, w środku nocy, na stokach Kilimandżaro. Zabrakło kogoś, kto pomógłby mi wyjąć z plecaka termos lub rozpiąć kurtkę, abym mogła się załatwić. Wędrowałam przez wiele godzin nie mając odwagi poprosić kogokolwiek o wsparcie. Obawiałam się, że jeżeli jeden z tych, którzy wciąż jeszcze wspinają się obok, zmarnuje resztkę energii dla mnie, to potem nie wystarczy mu siły, aby zdobyć szczyt. Żałowałam, że nie przygotowałam się lepiej. Miałam zwyczajną kurtkę, taką jak wszyscy, z długimi rękawami. Mogłabym sama sięgnąć po termos gdybym obcięła je, może udałoby mi się odetkać zamarzniętą rurkę od camelbag'a, a nawet rozpiąć spodnie gdzieś na uboczu? Tymczasem miałam wrażenie, że zdobywam Kilimandżaro w kaftanie bezpieczeństwa... Nie byłam więc w dobrej kondycji psychicznej i fizycznej zarazem też, bo jedna związana jest z drugą. Brakowało mi tlenu, czułam się osłabiona, z trudem poruszałam nogami, co chwila potykałam się. Owszem, widoki były wspaniałe, lecz dopiero od świtu, a większość ostatniego etapu pokonaliśmy w nocy. Reszta była nie mniej zmęczona ode mnie, ktoś zasnął po drodze, ktoś majaczył. Nie wiedziałam co robić.

Nie brakowało Wam asysty bardziej doświadczonych wspinaczy?

Boguś Bednarz dwoił się i troił aby nam pomóc. Wyniósł Angelikę w plecaku na wysokość 5100 metrów. Bezcenne było też wsparcie Krzysztofa Gardasia, który Kilimandżaro zdobył już raz, kilka lat wcześniej.

Powiedziałaś "w plecaku"?

Na początku Angelika była ciągnięta na francuskim wózku, ale rozleciał się w boju. Boguś wymyślił więc rozwiązanie doraźne: wyciął w plecaku dziury na nogi i w takim prowizorycznym nosidełku, transportował ją dalej do góry.

Zdobyłaś Kilimandżaro jako jedyna kobieta w Waszej ekspedycji?

Tak, lecz ogólną "statystykę" mieliśmy i tak lepszą niż pełnosprawni turyści. Na szczyt wchodzi bowiem średnio jedna czwarta uczestników wszystkich ekspedycji, a spośród nas prawie połowa stanęła na wierzchołku. Inna sprawa, że większość była w nieprzeciętnie dobrej formie: Piotr Pogon startuje w triathlonie, świeżo wrócił z Iron Men'a, Jarek Rola też jest zawodnikiem, a Krzysztof Gardaś tygodniami wędrował po górach przed wyjazdem.

A Ty przygotowywałaś się do tej wyprawy?

Nie, ponieważ trenowałam wtedy przed sezonem zimowym, więc kondycję miałam niezłą. Aczkolwiek żałuję, że nie pojechałam wcześniej w wyższe góry, aby sprawdzić jak zareaguje mój organizm.

Po powrocie z Kilimandżaro nie miałaś ochoty przekroczyć pułapu sześciu tysięcy?

Zapraszano mnie na Elbrus i Aconcaguę, ale odmówiłam. Na wyprawie bowiem znowu poczułam się niepełnosprawna, przypomniałam sobie, że nie wszystko mogę zrobić sama. Podczas następnych wyjazdów byłoby podobnie, wolałabym tego uniknąć. Poza tym treningi i inne obowiązki absorbują mnie tak bardzo, że nie miałabym już czasu na kolejną przygodę. Wyższe góry odstawiłam na boczny tor, najważniejszy jest teraz dla mnie sport osób z niepełnosprawnością, temu poświęcam się bez reszty.

Założyłaś fundację...

Zaangażowałam się w ruch paraolimpijski, jestem członkiem Komitetu Zawodników przy Światowej Agencji Antydopingowej, działam w Międzynarodowym Komitecie Paraolimpijskim. Fundacja jest dla mnie narzędziem, dzięki któremu przestałam być tylko osobą fizyczną, a jako organizacja mogę więcej. Walczę o pieniądze dla potencjalnych paraolimpijczyków, staram się uświadamiać, że wyczynowego sportu osób z niepełnosprawnością nie można traktować jak rehabilitacji lub terapii. Moja znajoma stwierdziła kiedyś, że narciarstwem biegowym wypełniam sobie czas, a pracowałam wówczas jeszcze na etacie, więc trenować mogłam tylko wieczorami i zazwyczaj wracałam do domu po północy. Nie, sport stanowczo nigdy nie był dla mnie sposobem na nudę.

Masz jeszcze czas chodzić na Luboń?

Oczywiście! Ostatnio byłam tam przed dwoma tygodniami. Narciarstwo biegowe podoba mi się również dlatego, że wymaga wypracowywania siły i wydolności, które doskonale ćwiczy się w górach. Którejś jesieni pojechałam z kadrą PZA na Słowację, trener wysłał nas na marszobieg, na Krywań. Zdobycie szczytu i powrót zajęło mi ponad pięć godzin, bo w dół nie mogłam zbiegać tak swobodnie jak zdrowe zawodniczki. Strome odcinki musiałam pokonywać wręcz schodząc, kolana mi dokuczały, a równowagę nie łatwo mi było utrzymać bez rąk.

A na Luboń wbiegasz, czy wchodzisz?

To zależy od formy i nastroju.

Ile czasu na to potrzebujesz?

Blisko dwóch godzin. To nie jest imponujący wynik, zważywszy, że mieszkam tuż przy żółtym szlaku.

Czyli najtrudniejszym z prowadzących na Luboń.

Dla mnie nie jest najtrudniejszy, lecz mój. To tamtędy najczęściej wędrowałam z tatą, słuchając opowieści o Babie Jadze mieszkającej w jaskini przy Perci Borkowskiego. Mam zbyt duży sentyment do tej drogi, aby spoglądać tam na zegarek. Natomiast ja chyba już rzeczywiście nie potrafię chodzić powoli i często, nawet na spacerach po mieście, znajomi muszą mnie powstrzymywać przed odruchowym przyspieszaniem kroku.

A poza Luboniem, to w górach już tylko trenujesz?

Bywam w nich też rekreacyjnie, bo mój organizm potrzebuje dużo odpoczynku, więcej niż w pełni sprawnego sportowca.

Zdrowi ludzie chodzą po górach aby się zmęczyć, a Ty tam odpoczywasz.

No cóż, nie narzekam na nic, ale mimo wszystko wolałabym się męczyć...

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 2/2013. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna