Paweł Skawiński - dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego

Co najbardziej martwi dzisiaj Dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego?

W Tatrach? Przeciążenie ruchem turystycznym. Co absolutnie nie oznacza, że martwi mnie tu sama obecność turystów i popularność TPN. Bo to przecież wspaniale, że mamy góry, w które ludzie chcą chodzić, chcą je podziwiać, znajdują w nich radość. Spojrzenie na tłum jako zjawisko wyłącznie negatywne jest krzywdzące dla osób, które ten tłum tworzą. Wszak każdy z nas ma w tym swój udział. A tłum ciągnie w Tatry aby zobaczyć ich piękno.

Zastanawiam się jednak, czy każdego w tym tłumie rzeczywiście przyciąga urok Tatr?

Z pewnością nie. Dlatego podstawowym sposobem na ograniczenie ruchu turystycznego w Tatrach, jest wyróżnienie w tym tłumie osób, które znajdują się tam poniekąd przez przypadek. Idą w Tatry "owczym pędem", bo taka jest moda, bo nie mają innego pomysłu, bo "zaliczają". Tym osobom należałoby zaproponować inne produkty turystyczne, lub rekreacyjne. Mam ulubiony slajd, który pokazuję na wykładach z zarządzania ruchem turystycznym na Uniwersytecie Jagiellońskim: grupa dziewczyn opalających się nad Morskim Okiem, tyłem do Mięguszowieckich.

Równie dobrze mogłyby opalać się na Gubałówce...

Albo nad Zalewem Czorsztyńskim. Rzecz zatem nie w walce z ludźmi, lecz w walce o sterowanie strumieniem turystów i rekreantów. Jako wieloletni przewodnik tatrzański - wprawdzie z racji obowiązków nieaktywny, lecz nadal związany z tym środowiskiem poprzez prowadzenie szkoleń - uważam, że już samo poszerzenie oferty turystycznej regionu wystarczy aby ograniczyć liczbę wejść w Tatry, bez podejmowania dodatkowych, restrykcyjnych działań. A i w samych Tatrach są miejsca bardziej "zapomniane". Przeciętny wczasowicz, planujący rano wycieczkę w zakopiańskim pensjonacie, bierze pod uwagę tylko Morskie Oko, Dolinę Kościeliską, Kasprowy Wierch i Gubałówkę (kolejką) oraz - co ambitniejsi - Giewont. I właśnie tam kumuluje się większość ruchu turystycznego. A postrzeganie Tatr w tłumie jest znacznie zubożone. Dolina Kościeliska o szóstej rano w niczym nie przypomina tej w samo południe.

Ale tłum - poza tym, że tworzący go ludzie są uciążliwi dla siebie nawzajem - stanowi też chyba zagrożenie dla przyrody.

Tłum? A w jaki sposób? Nie demonizujmy tłumu. Znacznie groźniejsze są pojedyncze osoby dokarmiające dzikie zwierzęta lub chodzące poza szlakami. Ruch turystyczny w Tatrach ma charakter liniowy, powierzchnia podłoża zniszczona przez turystów poruszających się stricte po szlakach, jest mikroskopijna w proporcji do całego obszaru Tatr. Unikalny zespół roślinny może doskonale funkcjonować obok ruchliwej ścieżki, jeżeli nikt z niej schodził nie będzie.

Czy można zatem powiedzieć, że masowy ruch turystyczny nie zagraża Tatrom, dopóki wszyscy korzystają ze szlaków? Nawet przy trzech milionach wejść rocznie?

Tak, w kontekście oddziaływania na podłoże. Dziesięć tysięcy osób dziennie na asfalcie do Morskiego Oka, o wiele bardziej przeszkadza sobie nawzajem, niż przyrodzie. Inną sprawą jest oczywiście hałas, jaki powodują, czy fekalizacja lub zaśmiecanie otoczenia. Natomiast już w momencie gdy spacerowicze dojdą do Morskiego Oka, to ich rozpełznięcie w strefie brzegowej stawu zaczyna być problemem, bo dotyka bardzo wrażliwego ekotonu, jakim jest granica wody i lądu. Tam rzeczywiście odnotowujemy poważne zniszczenia. Podobnie, jak w bardzo delikatnej strefie grzbietów górskich, gdzie roślinność jest narażona na silne oddziaływanie wiatru, mrozu oraz słońca.

I może już nie wytrzymać dodatkowo naszego zadeptywania...

Uszkodzenie rośliny na grani Beskidu, jest wobec przyrody znacznie większym nadużyciem, niż zerwanie jej w Dolinie Jaworzynki, gdzie sezon wegetacyjny jest dłuższy, a warunki atmosferyczne łagodniejsze. Generalnie więc, im jesteśmy wyżej, tym powinniśmy być ostrożniejsi, nie tylko w trosce o własne bezpieczeństwo, ale także przez wzgląd na wrażliwy ekosystem. Dobrym przykładem bardzo wolnej regeneracji roślinności jest kopuła Kasprowego, gdzie w roku 1993 - jeszcze jako adiunkt w Pracowni Naukowej TPN - uczestniczyłem w programie ograniczenia oddziaływania ruchu turystycznego na środowisko. Oddzieliliśmy wtedy wyraźnie szlak (przez olinowania, barierki oraz murki), od obszaru chronionego, na którym wszczepiliśmy diaspory (czyli nasiona i rozmnóżki roślin). Po siedemnastu latach widać, że rany zabliźniają się, lecz jeszcze długo nie znikną zupełnie... Inny przykład: ścieżka z Kasprowego na Beskid ma osiemset metrów długości, a szerokość jej rozdeptania sięga dzisiaj dwudziestu. Polskie Koleje Linowe, w ramach kompensacji za modernizację kolejki wyremontowały według naszego projektu ten szlak, ograniczając go do pewnej przestrzeni, poza którą zainstalowano drewnianą kratownicę. Po doświadczeniach z kopuły Kasprowego wydaje mi się jednak, grzbiet Beskidu będzie potrzebował trzydziestu lat aby zarosnąć. Chętnie porozmawiam o tym wtedy... (śmiech)

A ja obiecuję wrócić wówczas do tego tematu...

Oddziaływanie ruchu turystycznego na przyrodę nie ogranicza się jednak wyłącznie do zadeptywania, gdyż istnieją jeszcze dwa niebywale ważne aspekty. Pierwszy to wpływ ludzi na zwierzęta poprzez hałas, zapach, pozostawianie odpadów i dokarmianie - celowe, lub bezwiedne - bo skórka po bananie, albo ogryzek jabłka rzucone obok szlaku, zostaną zjedzone przez dzikie zwierzę, zanim zdążą zgnić. Za znacznie poważniejszy problem niż niekontrolowane poszerzanie ścieżek uważam zachwianie behawioru niedźwiedzia, który nauczył się żebrać o jedzenie lub patrolować wieczorem szlak w poszukiwaniu kanapek albo zgniecionych pomidorów. Drugą kwestią jest hałas. W sieć szlaków na obszarze TPN nie można wpisać okręgu o średnicy większej niż dwa kilometry, który nie byłby przecięty przez przynajmniej jedną ścieżkę. A zatem nie ma tu miejsca, w którym zwierzęta byłyby oddalone od najbliższego szlaku wystarczająco daleko, by nie czuć, lub nie słyszeć ludzi, a niekiedy również nie widzieć. Pozostańmy zatem na szlakach, aby nie wchodzić w przestrzeń życiową zwierząt.

W mediach ostatnio było głośno o tym, że Pan Dyrektor nie wyraził zgody na poszerzenie terenów udostępnionych dla narciarstwa o Beskid i Pośredni Goryczkowy.

Ja, jako Dyrektor reguluję zarządzeniami to, co w Tatrach dzieje się, lub powinno się dziać. Dawniej regulacja była zwyczajowa, narciarz zjeżdżał z Kasprowego tak, jak mu to odpowiadało. Regulacje prawne pojawiły się właściwie dopiero pod koniec ubiegłego wieku, gdy rozporządzenie o bezpieczeństwie osób przebywających w górach nałożyło na Polskie Koleje Linowe obowiązek utrzymywania tras. Wtedy powstał problem zdefiniowania przestrzeni udostępnionej narciarzom. W roku 2002, podczas wizji lokalnej w rejonie Kasprowego Wierchu, Gąsienicowej oraz Goryczkowej, wyznaczyliśmy (na podstawie śladów) rzeczywistą przestrzeń wykorzystywaną przez narciarzy. Na utrzymywanie tego pasa podpisaliśmy umowę z PKL. Zauważyliśmy jednak, że rokrocznie jego szerokość się kurczy, gdyż PKL, które ponoszą koszty eksploatacji maszyn do ubijania śniegu, w trosce o oszczędność ograniczają obszar ich działania. Powstały więc dwie kategorie przestrzeni - węższa to trasy przygotowane przez ratraki (oddzielona taśmami) oraz szersza - ze śniegiem nieubitym (i granicą wyznaczoną przez tyczki). Narciarze jednak gubili się w tym oznakowaniu. Aby więc uporządkować sytuację i dopełnić formalności postanowiliśmy wrócić do przestrzeni użytkowanej tradycyjnie. Ponadto - niejako przy okazji - chcieliśmy też usankcjonować dwa obszary, które nigdy nie były oficjalnie dostępne dla narciarzy, lecz zawsze i tak tam jeżdżono - czyli właśnie zbocza Beskidu i Pośredniego Goryczkowego. Organizacje ekologiczne zarzuciły nam jednak wtedy, że zamierzamy udostępnić te dwa obszary bez strategicznej oceny oddziaływania na środowisko. Wstrzymaliśmy się zatem z tą inicjatywą.

Czyli - de facto - Pan Dyrektor nie tyle nie wyraził zgody - jak to przedstawiają media - co zrezygnował z koncepcji zalegalizowania stanu faktycznego...

Tak, więc nic się nie zmieni, narciarze nadal będą tam jeździć i nadal nielegalnie.

A jak Park radzi sobie z tym, że ludzie szusują tam, gdzie nie wolno?

Powiem wprost - nie radzi sobie. Próbowaliśmy przeprowadzić akcję "Zero Tolerancji", skierowaliśmy w tamten rejon wielu pracowników, w tym także wszystkich funkcjonariuszy Straży Parku. I co się okazało? Podczas gdy oni pilnowali Beskidu, narciarze jak gdyby nigdy nic jeździli na Pośrednim Goryczkowym. I na odwrót. A ja nie mam więcej ludzi i nie mogę codziennie wysyłać ich w rejon Kasprowego, bo muszą chronić wiele innych miejsc, znacznie cenniejszych przyrodniczo. Dla mnie znacznie ważniejsze jest pilnowanie, aby na przykład do Jaskini Naciekowej nie weszła kolejna grupa integracyjna z szampanem i pochodniami, co jest zbrodnią dla nietoperzy, nacieków oraz całego ekosystemu jaskini.

Imprezy komercyjne stały się ostatnio plagą tatrzańskich podziemi.

Nie przesadzałbym z ta plagą, to jest właśnie język mediów. Środowisko taterników jaskiniowych zostało przez nas specjalnie uczulone, więc akurat ten problem nie spędza mi już snu z powiek.

A co spędza?

Zgodnie z nowymi przepisami, od 1. stycznia przyszłego roku przestają istnieć gospodarstwa pomocnicze przy parkach narodowych. Nie wiem zatem co stanie się wtedy z moimi pracownikami, nie wiem skąd weźmiemy pieniądze na bieżącą działalność.

A do czego potrzebne są gospodarstwa pomocnicze?

Służą częściowemu utrzymaniu parków narodowych, które dzisiaj jeszcze są finansowane dwojako: z budżetu państwa oraz właśnie przez gospodarstwa. Tatrzański Park Narodowy z budżetu dostaje nieco ponad sześć milionów złotych. To wystarcza na utrzymanie załogi (99 etatów) ze skromnymi pensjami (na przykład wynagrodzenie leśniczego jest u nas dwukrotnie mniejsze niż w Lasach Państwowych), lecz nie pozwala na utrzymanie infrastruktury turystycznej oraz na prowadzenie działalności edukacyjnej. Pieniędzy z budżetu jest zbyt mało na remont szlaków, kładek i mostów, wymianę łańcuchów, edycję ulotek, czasopism i książek, zbieranie śmieci, ustawianie toalet przenośnych. Samo sprzątanie szlaków kosztuje nas kilkaset tysięcy złotych rocznie, a na toalety wydajemy od pięciuset do siedmiuset tysięcy. Wszystko to finansujemy ze środków dostarczonych przez nasze gospodarstwo pomocnicze.

A w jaki sposób zarabia gospodarstwo?

Przede wszystkim sprzedając bilety wstępu. Park jako jednostka budżetowa nie może boiwem inkasować tych opłat bezpośrednio, lecz ma prawo przyjmować je od gospodarstwa. Takie są przepisy. Gdy zatem zniknie gospodarstwo, to wprawdzie opłaty za wstęp będą pobierane nadal, lecz w całości trafią do budżetu. A z budżetu zawsze wraca mniej, niż tam wpływa... Symbolicznym, lecz kuriozalnym przykładem była nawiązka orzeczona na rzecz TPN po zabiciu niedźwiedzia w Dolinie Chochołowskiej. Pieniądze te od skazanych przyjęliśmy tylko po to, aby przekazać je do budżetu państwa. Nie mogłem ich wydać na przykład na ulotkę informującą o tym jak zachować się podczas spotkania z niedźwiedziem...

Czy zatem zmiana przepisów ma służyć tylko interesowi budżetu państwa?

Nie, intencja jest słuszna: gdy bowiem park narodowy - zgodnie z nowymi przepisami - zostanie państwową osobą prawną, to będzie mógł już sam zatrzymywać dotychczasowe przychody. A gospodarstwa pomocnicze mają zostać zlikwidowane jako zbędne, dodatkowe struktury. Problem jednak w tym, iż o ile wiadomo już z całą pewnością, że gospodarstwa przestaną istnieć w pierwszy dzień przyszłego roku, o tyle zupełnie nie wiadomo kiedy parki narodowe uzyskają status państwowej osoby prawnej, bo stosowna ustawa nie dotarła jeszcze do Komisji Sejmowej (rozmowę przeprowadzono 12.10.2010 - przyp. red). I tu jest pies pogrzebany.

Z czego jeszcze, poza biletami wstępu, Tatrzański Park Narodowy czerpie dochody?

Z opłat za parkowanie samochodów na Palenicy Białczańskiej, udostępniania Jaskini Mroźnej, od fiakrów. Chętnie pobieramy opłaty, ale też chętnie dzielimy się nimi. Najlepszym przykładem jest przekazywanie TOPR'owi piętnastu procent zysków ze sprzedaży biletów wstępu. Te pieniądze - około miliona złotych rocznie - są wydawane na działalność ratowniczą, w szczególności na utrzymanie śmigłowca. Można więc powiedzieć, że kupując bilet wspierasz TOPR, a w razie potrzeby zapewniasz sobie fachową pomoc i przylot "Sokoła".

Pojutrze rozpoczyna się Czwarta Konferencja "Przyroda TPN, a człowiek". Czy Pan Dyrektor zamierza przedstawić swój referat?

Tak, chciałbym podać przykłady problemów badawczych, które pomagają, tudzież mogą pomóc w zarządzaniu TPN'em. Nie wszystkie bowiem nasze potrzeby są dostrzegane przez świat nauki. Bardzo brakuje nam chociażby solidnych analiz ruchu turystycznego. Owszem, dzięki sprzedaży biletów orientujemy się ile osób wchodzi do Parku i którędy, ale nie wiemy już wystarczająco dokładnie co dzieje się z nimi później. Nie wiemy jak rozkłada się ruch na całym obszarze TPN. Dysponujemy wprawdzie bardzo precyzyjnym sprzętem do badań - kilkudziesięcioma elektronicznymi "migratorami", które wykorzystując wiązkę podczerwieni przecinająca szlak, liczą osoby przechodzące, rozróżniając przy tym kierunek marszu - lecz nie mamy naukowców do opracowania wyników. Wydaje mi się, że studenci nie mają pomysłu, a ich promotorzy czasu, aby wymyślić oryginalniejszy temat pracy magisterskiej, niż klasyczny "Wpływ ruchu turystycznego na otoczenie Morskiego Oka", albo "Wpływ narciarstwa na przyrodę rejonu Kasprowego Wierchu". Już wprost nie mogę patrzeć na kolejny taki tytuł...

A jaki temat marzy się Panu Dyrektorowi?

Nikt na przykład nie przebadał dokładnie struktury zimowego ruchu w rejonie Kasprowego. Ilu jest tam narciarzy uprawiających klasyczne zjazdy, ilu freeride'owców poza wyznaczonymi trasami, ilu snowboardzistów na twardej, a ilu na miękkiej desce? Ile osób uprawia telemark, ile podchodzi na fokach? Ci ludzie różnie się zachowują, potrzebują odmiennej przestrzeni i stwarzają specyficzne problemy. Nawet nad Morskim Okiem nie wiemy ilu jest rekreantów, którzy poszliby gdzie indziej, gdyby tylko zaproponować im odmienną alternatywę. Tego nasze "migratory" nie policzą, chociaż i tak stwarzają nam klasyczny dylemat monitoringu, bo znacznie łatwiej jest ustawić urządzenie pomiarowe, niż przeanalizować dostarczone dane. W takim właśnie pragmatycznym rozwiązywaniu problemów może pomóc nam nauka i o tym właśnie chcę mówić podczas konferencji.

Ile takich "migratorów" pracuje w Tatrach?

Około trzydziestu.

A gdzie?

Nie ujawniamy ich lokalizacji. Wystarczy, że już dwa zostały ukradzione, z resztą zupełnie nie rozumiem po co, bo do niczego, poza badaniami, przydać się nie mogą. Przyznam się tylko do trzech pętli indukcyjnych, wbudowanych w drogę do Morskiego Oka. Urządzenia te rejestrując nacisk kół samochodów mierzą rzeczywisty ruch na tym odcinku jezdni. Wiemy wprawdzie ile zezwoleń na wjazd zostało wydanych, lecz nie mamy pojęcia jak często uprawnione pojazdy tamtędy przejeżdżają. Dawniej jeden samochód dostarczał do schroniska całe zaopatrzenie, a dzisiaj każda hurtownia chce mieć własny identyfikator. Staramy się to jakoś zracjonalizować.

A nielegalne wjazdy?

Wciąż jeszcze się tam zdarzają. Z myślą o nich zainstalowaliśmy fotopułapki, które przekazały nam też całą serię doskonałych zdjęć niedźwiedzia. A dzięki innym mamy fotografie osób nielegalnie wchodzących do jaskiń oraz skiturowców podchodzących zamkniętym szlakiem... Jesteśmy zatem coraz nowocześniejsi, obserwujemy turystów, lecz nie traktując ich wyłącznie jako zagrożenie, nie przeciw nim, lecz dla nich. Chyba nikt nie wątpi w to, że jako dyrektor, a równocześnie przewodnik tatrzański, ratownik TOPR oraz instruktor narciarstwa, jestem przychylny ludziom. I z całym przekonaniem staram się godzić poczucie misji, które każe mi dbać o Tatry, z potrzebami wszystkich odwiedzających Park.

Zacząłem od pytania co najbardziej martwi Dyrektora TPN, a co najbardziej cieszy?

Cieszy mnie to, że mamy Tatry. To, że kraj nizinny jakim jest Polska, ma tak wspaniałe góry. Cieszę się, że nie jesteśmy Holandią... (śmiech).

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 1/2011. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna