Czy dużo jeździłeś na rowerze zanim zdecydowałeś się samotnie wyruszyć do Pekinu?

Nie jeździłem prawie w ogóle. Przed tą wyprawą nigdy nie przejechałem na rowerze więcej niż 50 kilometrów dziennie, a i ten “rekord” ustanowiłem w szkole podstawowej. Potem nie miałem już czasu na takie przyjemności. Studiowałem w Gdańsku, pierwszą pracę znalazłem w Trójmieście, a rower został w moim domu rodzinnym pod Malborkiem, więc niemal zapomniałem jak wygląda...

Dlaczego więc nie poleciałeś na olimpiadę samolotem?

Od dawna marzyłem o wyjeździe na igrzyska do Pekinu, zastanawiając się równocześnie nad wyborem najtańszego środka transportu. Od dawna też, dużo jeżdżąc samochodem po Polsce (byłem wtedy przedstawicielem bankowym), zwracałem uwagę na rowerzystów - zazdrościłem im tej niewyobrażalnej dla mnie wówczas swobody. Olśniło mnie w roku 2007. Byłem akurat w Kijowie, gdy wpadł mi do głowy pomysł, aby wybrać się na olimpiadę rowerem. Przez pierwsze pół roku nie przyznałem się nikomu, ale każdą wolną chwilę przeznaczałem na poszukiwanie informacji w Internecie. Znalazłem relacje chłopaka, który pojechał rowerem z Polski nad Bajkał. Bajkał - pomyślałem - to już “rzut beretem” od Pekinu, więc skoro jemu udało się dotrzeć aż tam, to może i ja będę w stanie pokonać ten dystans?

Ale w końcu musiałeś przecież zdradzić co planujesz.

Tak, i to nie tylko znajomym, lecz w pierwszym rzędzie lekarzowi, bo akurat wtedy uległem dość poważnej kontuzji pleców. Dopiero w listopadzie lekarz powiedział - jeżeli koniecznie chcesz jechać to jedź, ale na początku bardzo ostrożnie, nie przekraczaj kilku kilometrów dziennie. I wtedy tak naprawdę zacząłem przygotowywać się do wyprawy. Opracowałem dokładny plan ekspedycji, poprosiłem kilka znanych osób oraz firm o objęcie wyjazdu honorowym patronatem, zgłosiłem się do mediów. Reakcje - jak łatwo się domyślić - były dość sceptyczne. Ty w życiu stu kilometrów na rowerze nie przejechałeś - mówiono - a teraz wybierasz się do Pekinu? Przecież Ty nawet nie wiesz jak założyć sakwy! No, nie wiem - przyznawałem - ale się nauczę.

Niewielu w Ciebie nie wierzyło?

Niewielu. I trudno się dziwić. Ale najważniejsze, że sam nie przestałem wierzyć w siebie. A zatem pewny siebie, chociaż nie bez obaw, we wtorek 8. kwietnia 2008 - czyli dokładnie na cztery miesiące przed olimpiadą - wyruszyłem z sopockiego “Monciaka” na południowy wschód. Przez pierwsze dni było bardzo zimno, codziennie padał deszcz, więc wszyscy znajomi zastanawiali się tylko nad tym, jak długo jeszcze wytrzymam.

A Ty nie myślałem o tym w ogóle?

Na początku nie myślałem niemal o niczym innym... Było mi strasznie ciężko - we wszystkich tego słowa znaczeniach - także dosłownym, bo rower miałem koszmarnie przeładowany. Z dzisiejszej perspektywy mogę stwierdzić, że zabrałem ze sobą stanowczo zbyt dużo bagażu, lecz wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, bo skąd? Ale z każdym dniem - w miarę jak wciągał mnie rytm drogi - wątpliwości miałem mniej. Przełomowy był już właściwie piąty dzień, gdy przekroczyłem granicę polsko - litewską, przejechałem wtedy rekordowo długi dystans - 200 kilometrów, a w Wilnie spotkałem znajomych, którzy “przeprowadzili” mnie przez miasto. Szósty dzień - zgodnie z planem - przeznaczyłem na wypoczynek, spotkałem się z uczniami polskiej szkoły w Wesołówce i nazajutrz wyruszyłem dalej.

Miałeś opracowany dokładny harmonogram, zarezerwowane jakieś noclegi?

Najczęściej improwizowałem, na Litwie zazwyczaj po prostu pukałem do drzwi, przedstawiałem się, mówiłem, że jadę na olimpiadę i pytałem, czy mógłbym przenocować. Prawie nikt mi nie odmówił. A pierwszy nocleg na Łotwie sam “spadł mi jak z nieba”: gospodyni domu, przed którym akurat remontowałem rower zauważyła mnie przez okno, wyszła i powiedziała - słuchaj chłopcze, jest dziewiętnasta, o tej porze nie powinieneś już nigdzie dalej jechać, chodź, przenocujesz u nas.

Przejeżdżałeś przez Katyń?

Tak. W sobotę przed południem, przy pięknej słonecznej pogodzie i nie spotkałem tam nikogo poza parą młodą z Rosji, robiącą sobie zdjęcia ślubne na cmentarzu. Dziwny zwyczaj, lecz podobno bardzo tam popularny.

Byłeś też w Moskwie?

Byłem. Na samym Placu Czerwonym spędziłem kilka godzin wzbudzając powszechne zainteresowanie (bez przerwy musiałem pozować do zdjęć) i wiele życzliwy reakcji. Zapytałem na przykład kogoś gdzie mógłbym kupić “doładowanie" do telefonu. Nieznajomy poprosił mnie o numer i nie minął kwadrans, gdy moje konto zostało zasilone. Natomiast w samej Moskwie zatrzymałem się na blisko dwa tygodnie - to była najdłuższa przerwa w wyprawie.

Zaplanowana?

Bynajmniej. Na czterysta kilometrów przed Moskwą zaczęło dokuczać mi kolano. Nie pomagały żadne preparaty, a ból był coraz mocniejszy. Odwiedziłem kilku lekarzy - jedni twierdzili, że wystarczy długi odpoczynek, inni - że niezbędna jest operacja. Tak, czy inaczej ani według pierwszych, ani zdaniem drugich nie miałem najmniejszych szans, aby zdążyć na olimpiadę.

I co zrobiłeś?

Niewiele mogłem, bo do stolicy Rosji przyjechałem na samym początku maja, a tam wtedy od pierwszego do dziewiątego trwa nieustające święto, nikt nie pracuje, a próbne defilady przeplatają się z oficjalnymi. Musiałem więc leczyć się i decydować samodzielnie. Stwierdziłem więc, że dwa tygodnie relaksu muszą mi wystarczyć, wysłałem przyczepkę do Irkucka, “odchudzając” w ten sposób bagaż o 30 kilogramów (pozbyłem się między innymi namiotu uznając, iż jest mi zbędny skoro nocuję po domach) i wyruszyłem w dalszą drogę.

Kolano przestało Ci dokuczać?

Kolano? Zapomniałem o nim zupełnie, bo za Włodzimierzem zjadłem konserwę rybną i na trzy dni zatrułem się tak poważnie, że bywałem bliski utraty przytomności. Wlokłem się jak na skazanie, nie wiedziałem co ze sobą zrobić, jeść nie mogłem, brzuch mnie bolał - słowem koszmar. Cud się stał w Niżnym Nowgorodzie, gdy nagle wjeżdżając do miasta uświadomiłem sobie, że czuję się zupełnie zdrowy. Z wrażenia 400 kilometrów do Kazania - czyli stolicy Tatarstanu - pokonałem w trzy dni. Kazań to piękne i niebywale tolerancyjne miasto, którego władze finansują połowę kosztów budowy każdej świątyni wznoszonej przez legalnie działający związek wyznaniowy.

Tam zatem zapewne też udawało Ci się nocować po domach.

Wszędzie trafiałem na życzliwych ludzi. A w Kazaniu pod sklepem zapytałem jakąś starszą panią, czy nie wie gdzie mógłbym tanio przenocować. Odpowiedziała, że się zastanowi. Gdy wychodziłem z zakupami zaprosiła mnie do swojego mieszkania w bloku. Pamiętam, że z jej mężem oglądaliśmy półfinał mistrzostw świata w hokeju.

Z Kazania już blisko na Ural...

Straszono mnie, że Ural to 300 km non stop po górę, mówiono mi, że droga jest fatalna, a kierowcy bandyci - rozjadą mnie gdy tylko ośmielę się pojawić na jezdni. A tymczasem na “dzień dobry” zostałem zaproszony do przydrożnej restauracji na obiad. Potem okazało się, że najdłuższy podjazd ma 9 kilometrów, a pozostałe - wyprofilowane schodkowo - nie więcej niż siedem, kąt nachylenia rzadko przekracza 12°, nawierzchnia jest przyzwoita i ruch umiarkowany. Nie mogłem narzekać. Tylko oznakowania były zaskakująco nieprecyzyjne - na przykład tabliczka na szczycie drogi informowała, że zjazd przede mną ma 8° nachylenia, a według znaków na dole ta sama jezdnia, lecz jako podjazd ma 12°... (śmiech). Najbardziej na Uralu dokuczyło mi słońce, właśnie tam, jedyny raz podczas całej drogi, zostałem przez nie poparzony.

Czy coś zmieniło się gdy przekroczyłeś Ural? Zauważyłeś, że oto jesteś w Azji?

Wsie stały się wyraźnie uboższe, wzrosły odległości między dużymi miastami, zaczęło brakować asfaltu oraz - co było dla mnie najdotkliwsze - skończyła się dobra pogoda. Chciałem przyspieszyć, gdyż zorientowałem się, że termin dezaktualizacji mojej wizy stał się ryzykownie bliski, a tymczasem okazało się, że po przejechaniu 160 km w deszczu i pod wiatr, nie mogę chodzić. I znowu pomogli mi miejscowi, którzy pokazali jak okładając nogę zwykłymi chwastami spod płotu, można opuchliznę usunąć. Potem już sam robiłem sobie okłady z tego zielska.

Wiele życzliwości doświadczyłeś po drodze.

Mnóstwo! Po pierwsze z pewnością dlatego, że ludzie tam w ogóle są sobie nawzajem przychylni. A po drugie przypuszczalnie dlatego, że przybysze pojawiają się tam bardzo rzadko. W Omsku spotkałem Walezego - Polaka, który - podobnie jak ja - jechał rowerem na olimpiadę (z tym, że on wystartował z Watykanu) i - podobnie jak ja - był zaskoczony gościnnością tubylców oraz sensacją, którą wzbudzał.

Czułeś się czasem jak “biały kruk”?

W małych miejscowościach bardzo często proszono mnie abym przyszedł do świetlicy i opowiedział o swojej podróży, o Polsce, o Rosji.

Opowiadałeś Rosjanom o Rosji?

Tak, może trudno w to uwierzyć, lecz spotykałem tam ludzi, którzy przez całe życie nie wyjechali poza granice swojej gminy i nie wiedzieli nawet, w którą stronę jest Moskwa, a w którą Bajkał, chociaż mieszkali przy głównej drodze.

Powiedziałeś, że po przekroczeniu Uralu zaczęło brakować asfaltu, a przecież cała transsyberyjska autostrada ma nawierzchnię bitumiczną.

Skąd to wiesz?

Z telewizji.

Rosjanie mieszkający przy tej trasie też twierdzili, że cała droga jest wyasfaltowana, chociaż na własne oczy widzieli, iż to nieprawda. Ale prezydent Putin zapewnił ich, że asfalt prowadzi nieprzerwanie z Moskwy do Władywostoku, więc nawet nie próbowali temu zaprzeczać. A ja nie zamierzałem z nimi dyskutować, bo to co mówi Putin jest święte! Wróg ten, kto kwestionuje Jego słowa! A prawda jest taka, że wiele odcinków tej trasy nadal tworzą drogi gruntowe.

Poza bezkrytyczną wiarą w przywódców, Rosja dość powszechnie kojarzona jest z nadużywaniem alkoholu...

Wyobraź sobie, że nikt mnie nim nie częstował. Wszyscy zgodnie twierdzili, że skoro jadę rowerem na olimpiadę, to jestem sportowcem, więc pić mi nie wolno. Tylko raz musiałem pospiesznie ewakuować się skoro świt, gdy przez przypadek trafiłem do domu wicemistrza ZSRR w siatkówce... (śmiech).

Dojeżdżasz do Irkucka, tam powinien czekać na Ciebie “nadbagaż”, który wysłałeś z Moskwy.

I czekał rzeczywiście. Znów zatem trochę cięższy wyruszyłem w stronę Bajkału, odległego już raptem tylko o 100 km. Niestety, cały ten dystans pokonałem w deszczu, a i nad samym Bajkałem pogoda mnie nie rozpieszczała - nie zobaczyłem jeziora w całej okazałości. Padało codziennie, droga zaczęła się osuwać, zacząłem już nawet niepokoić się o powodzenie całej wyprawy, ale w Buriacji wyszło słońce i szybko zapomniałem o wszystkich zmartwieniach.

Z Buriacji już tylko krok do Mongolii...

A tam niesamowita przestrzeń, jakiej nigdy w życiu nie widziałem. W Ułan Bator trafiłem na pierwszy w historii tego kraju stan wyjątkowy, wprowadzony po wyborach, gdy doszło na ulicach do zamieszek, lecz sam żadnych demonstrantów nie zauważyłem. Natomiast kilkaset kilometrów dalej nagle, niespodziewanie i wbrew mapie zniknęła mi droga. Okazało się, że 450 km dzielące mnie od granicy z Chinami muszę przejechać po pustyni, kierując się wyczuciem, bo nawet kompasu nie miałem... Na szczęście spotkałem tam chińskich budowniczych drogi (tej pochopnie zaznaczonej już na mapach) oraz nadzorującą ich Mongołkę, która znała język rosyjski, więc mogłem się z nią porozumieć. Gdy usłyszała o moich planach, to od razu stwierdziła, że powinienem dalej pojechać pociągiem, bo na pustyni z pewnością się zgubię. Widząc jednak moją desperację, zapewniła, że co 30 km stoją niewielkie obozy budowniczych drogi, tworzące łańcuch prowadzący do samej granicy. Podała mi swoje imię i obiecała, że wystarczy abym powołał się na nią, a w każdej z tych baz zostanę ugoszczony i skierowany do następnej.

Udało się?

Bez pudła! Podczas całej przeprawy przez pustynię używałem na przemian tylko dwóch wyrazów - imiona tej Mongołki oraz słowa “olimpiko”, aby Chińczycy rozumieli, że jadę do Pekinu i wskazywali mi właściwy kierunek. Reszta konwersacji odbywała się na migi.

Dotarłeś do granicy z Chinami. Jakie było Twoje pierwsze wrażenie?

Wjechałem do nowoczesnego miasta postawionego wprost na pustyni, po ulicach krążyły polewaczki, podlewając drzewa. Na pierwszym skrzyżowaniu jakaś Chinka mówiąca perfect po angielsku zaprosiła mnie na obiad. Gdy po posiłku pojawił się na stole alkohol odmówiłem, bo chciałem jeszcze pojechać dalej. Okazało się, że ta miła nieznajoma, prowadzi wraz z mężem hotel, w którym zaproponowali mi bezpłatny nocleg. Nigdzie już tego dnia nie pojechałem, a wieczorem nauczyłem się jeść pałeczkami orzeszki... Jadąc przez Rosję i Mongolię schudłem 5 kilogramów, w Chinach przytyłem 12. Wystarczyło, że poszedłem na bazar po zakupy, a zawsze znalazł się tam ktoś kto przynosił mi to, co kupiłem, lecz w wielokrotnie większych ilościach. I nikt nie chciał ode mnie pieniędzy.

Pełna sielanka...

Nie, niepełna bo zobaczyłem też Chiny od strony nieznanej większości turystów. Mieszkania nawet w bogatszych dzielnicach są jednoizbowe i niewyobrażalnie dla nas ciasne, w dzień często służą za sklepy, warsztaty i biura, a wieczorami zamieniają się w sypialnie. Na tyłach głównych, odnowionych ulic ciągną się slumsy, największa rodzina jaką spotkałem miała trójkę dzieci (bo wciąż dominuje tam model 2 + 1), a staruszkowie muszą pracować do końca życia, gdyż emerytury tam prawie nie istnieją.

Ty jednak na nic nie mogłeś chyba narzekać.

Owszem, do 1. sierpnia, gdy Chiny dosłownie zwariowały - zaczęła się Akcja Olimpiada, na rogatkach wszystkich miast pojawiły się posterunki milicji, wszyscy mnie kontrolowali, a ponieważ nikt nie znał angielskiego, więc zabierano mi paszport i wzywano tłumacza. Czasem, na jego przyjazd musiałem czekać kilka godzin. Byłem już bardzo blisko Pekinu, lecz widmo spóźnienia na rozpoczęcie igrzysk znowu zajrzało mi w oczy. Z opresji wybawiła mnie grupa dwunastu Holendrów, jadących na olimpiadę z Amsterdamu. Mieli chińskiego przewodnika oraz specjalną przepustkę, dołączyłem do nich i już bez przeszkód dotarłem do Pekinu.

Pierwsze wrażenie?

Totalny smog! Nad miastem wciąż unosi się chmura spalin, słońce pojawia się tam tylko po ulewnym deszczu. Zwiedzam niewiele, bo celem moim były igrzyska, ale jadę pod Wielki Mur, gdzie spotykam polską reprezentację łuczniczą, co później okaże się moją przepustką na olimpiadę.

Nie zadbałeś wcześniej o żadne bilety wstępu?

Zadbałem. Kupiłem ich aż 11 - na zawody różnych dyscyplin, ale dzięki wrażeniu, jakie moja wyprawa zrobiła na panu Kajetanie Broniewskim - szefie polskiej misji olimpijskiej, mogłem zobaczyć znacznie więcej niż inni kibice, zostałem nawet zaproszony do wioski olimpijskiej. Miałem szczęście, na własne oczy widziałem “złote” pchnięcie kulą Tomka Majewskiego, a telewizja chińska akurat mnie “wyłowiła” wtedy z tłumu kibiców i cały świat zobaczył jak się cieszę. Nie mogłem nadążyć z odbieraniem SMS’ów od znajomych... (śmiech).

Czy dużo kosztowała Ciebie ta wyprawa?

Ponad 20.000 złotych, z czego połowę wydałem jeszcze w Polsce na sprzęt, bo skompletować musiałem wszystko, od roweru, przez odzież, po części zapasowe. Tych z resztą zabrałem zbyt dużo, bo po drodze zepsuła mi się tylko piasta (nota bene: made in China, lecz w Chinach nie mogłem jej kupić), a poza tym złapałem kilka “gum”, raz - zgodnie z planem - zmieniłem oponę i to wszystko. A drugą połowę tej kwoty wydałem w Pekinie, sama droga nie kosztowała mnie prawie nic. Nigdy nie byłem głodny i nigdy nie zostałem na noc pod gołym niebem, chociaż korzystałem głównie z bezinteresownej gościnności tubylców.

Na następną olimpiadę też wybierasz się rowerem?

Do Londynu? To chyba dla mnie trochę za blisko... (śmiech). A poważniej: teraz myślę tylko o najbliższej wyprawie, w maju wybieram się do Ziemi Świętej. I oczywiście na rowerze.

Jakub Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku "Rowertour" nr 6/2010. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna