Czy to prawda, że legendarna Wikta Bigoska była Twoją babką?

Tak, Wikta Bigoska i Maria Krzeptowska to znane w przedwojennych Tatrach siostry prowadzące dwa schroniska - Wikta pod Wodogrzmotami Mickiewicza, a Maria w Dolinie Pięciu Stawów. Wikta przeniosła się na Głodówkę gdy lawina zabrała jej schronisko, natomiast rodzina Krzeptowskich nadal siedzi w „Piątce”. Drewno ze zniszczonego schroniska pod Wodogrzmotami zostało przewiezione na Głodówkę i wykorzystane do budowy nowego domu, weranda zatem jest tam na swój sposób starsza, niż cała reszta budynku, więc ma dla mnie szczególną wartość emocjonalną.

A czy ten dom na Głodówce został zaprojektowany już jako zwykły budynek mieszkalny?

Nie, babka postawiła go z myślą o dalszym prowadzeniu schroniska, burząc podczas budowy wszelkie kanony obowiązujące na Podhalu, bo na przykład wejście jest ze szczytu, zamiast spod strzechy, a weranda znajduje się w obrysie domu. Wikta otrzymała licencję na wyszynk i noclegi od Sekcji Narciarskiej Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego.

A co dzieje się tam teraz?

Do dnia gdy przeniosłem się na Stare Wierchy mieszkaliśmy na Głodówce z siostrą. Teraz Kaśka została tam z mamą. Ten dom zawsze - niezależnie od wiatru historii - był i jest prowadzony jak schronisko - drzwi zamyka się tam dopiero gdy gospodarze idą spać, a każdy kto przyjdzie nocą zostanie przygarnięty.

Urodziłeś się na Głodówce?

Tak, przyszedłem na świat dokładnie w tym miejscu, w którym teraz stoi kuchenny piec.

Masz zatem swój kawałek ziemi w Tatrach?

Teoretycznie mam. Startując do przetargu na prowadzenie schroniska w Roztoce cieszyłem się, że historia zatacza koło. To, że ujek (wymowa oryginalna) Jędrek z Marychną i Martą prowadzą Pięć Stawów jest logicznie uzasadnione, bo do ciotki Maryny należała identycznie taka sama część Tatr, jak do mojej babki, czyli 1/16 Doliny Rybiego Potoku, Doliny Roztoki, Pięciu Stawów i Polany Pod Wołoszynem. Przejęcie schroniska w Roztoce miałoby zatem dla mnie symboliczny charakter powrotu na swoje. Niestety, ten przetarg przegrałem.

Ale jakaś część z tej 1/16 nadal należy do Ciebie...

To czysto akademickie dywagacje, bo zgodnie z polskim prawem, utworzenie parku narodowego powoduje wywłaszczenie właścicieli gruntów znajdujących się na chronionym obszarze, chociaż wcale tak być nie musi, o czym świadczą przykładem państwa bardziej cywilizowane. To pouczająca historia: Tatry Zachodnie pozostały w rękach prywatnych, bo powojenny rząd komunistyczny uznał Powstanie Chochołowskie za ruch ludowy i w nagrodę nie odebrał ziemi potomkom powstańców.

A Tatry Wysokie?

Zostały przez „komunę” ukarane za to, że we wszystkich schroniskach, przez całą wojnę „siedziała” Armia Krajowa. Moja babka wróciła z więzienia przy Montelupich w roku 1947, ujek Franek był kurierem, a nasz dom na Głodówce pełnił funkcję punktu przerzutowego. Po Powstaniu Warszawskim ukrywał się u nas Stanisław Miedza - Tomaszewski, a w ścianach przechowywane były konspiracyjne dokumenty AK, ale akurat o tym nie wiedział chyba nikt z domowników. Pamiętam jak wiele już lat temu przyjechało do nas dwóch starszych panów z Francji. Zarezerwowali sobie pokój numer 4 i nie chcieli żadnego innego, chociaż proponowaliśmy im większe i wygodniejsze... Przyjechali, weszli, zamknęli drzwi, a rano zapytali ile kosztuje wymiana okna...

Zdemontowali Wam okno?

Całe, razem z framugą, bo za tak zwaną opaską zostawili ukryte wojskowe dokumenty, które schowali czekając na przejście przez „zieloną granicę”. Wtedy stwierdzili, że w razie „wpadki” posiadanie tych dokumentów byłoby zbyt ryzykowne, a wiele lat później wrócili po nie, gdyż okazały się potrzebne do przyznania wojskowej emerytury.

Dzieciństwo na Głodówce musiało być i piękne, i trudne równocześnie.

Było tylko piękne. Wszyscy nam współczuli, że mamy ponad trzy kilometry do szkoły i w każdą stronę pod górkę... (śmiech)

A naprawdę?

Na sankach do „podstawówki” w Brzegach potrafiliśmy zjechać w kwadrans. To było istne szaleństwo! A magnes Głodówki przyciągał do nas wielkich ludzi, o nieprzeciętnych osobowościach. Nie musiałem nigdzie jeździć aby ich spotykać, bo przesiadywali w naszej kuchni. Przyjeżdżał do nas Jan Sunderland, bywał profesor Gruca, wielokrotnie pojawiał się Mirosław Wiśniewski - lekarz kilku wypraw w Himalaje, na Głodówce spotykali się działacze antykomunistycznego ruchu oporu i muzycy - Kora Jackowska, Stanisław Sojka, Wojciech Waglewski, rodzina Pospieszalskich, trudno mi wymienić wszystkich.

Pewnie od dziecka chodziłeś w Tatry?

Nie, w dzieciństwie byłem bardzo chorowity, przeszedłem kilka skomplikowanych operacji, a mama była ewidentnie nadopiekuńcza. Uciekałem z domu, aby nauczyć się jeździć na nartach...

I nauczyłeś się?

Mam uprawnienia instruktora narciarstwa, wyszkoliłem ponad 50 kolejnych instruktorów oraz niezliczoną rzeszę kursantów, ale za swoje największe osiągnięcie uważam to, że nauczyłem jeździć na nartach dziewczynkę z Zespołem Downa. Pierwsze dwa dni przeznaczyłem wyłącznie na zdobywanie jej zaufania, a potem przez kilka tygodni nie zajmowałem się nikim poza nią. Dzisiaj jeździ bardzo bezpiecznie, znacznie lepiej, niż wielu jej zdrowych rówieśników. Nic, czego dokonałem w narciarstwie nie ma dla mnie większej wartości, bo wszystkich ludzi, których szkoliłem, mógł uczyć ktoś inny, ale tą dziewczynką nie chciał zająć się nikt inny.

To było już na Starych Wierchach?

Nie, w Tatrach. Tuż po maturze definitywnie przejęliśmy od mamy prowadzenie Głodówki, gdyż zaczęła dość poważnie chorować. Postanowiliśmy za wszelką cenę zachować otwarty charakter naszego domu, bo przyjeżdża do nas już trzecie pokolenie - wnuki tych, których gościła moja babka i nie wolno tego zmarnować! Nie chcieliśmy przerobić schroniska na kolejny pensjonat, jakich wiele, gdyż te ściany mają swoją niepowtarzalną historię. Remontując i modernizując dom zachowaliśmy więc tyle z przedwojennego klimatu, ile tylko możliwe. A kuchnia... Hmmm... Specjalnością Głodówki jest teraz smażony pstrąg, podawany na kilka różnych sposobów. Palce lizać!

Prowadzisz schronisko na Starych Wierchach, a reklamujesz Głodówkę, przecież redakcja nam tego tekstu nie puści...

Na Starych Wierchach jestem od półtora roku, a z Głodówki przez pierwsze 22 lata życia nie ruszałem się prawie nigdzie. Dopiero później, powodowany pasją „mikropodróżnika” zacząłem wyjeżdżać, najpierw do Rumunii i na Ukrainę, potem - jako kierowcy TIR’a - udało mi się przejechać całą Europę, zobaczyłem też Bajkał, byłem w Kongo, ale zawsze z radością wracałem do domu w Tatrach.

Kierując TIR’em zobaczyłeś chyba niewiele poza asfaltem...

Wszystko zależy od tego na czym Ci najbardziej zależy. Jeżeli na pieniądzach, to rzeczywiście będziesz oglądał tylko dziury w jezdni z perspektywy kabiny ciężarówki. Ale jeżeli masz ochotę wejść do Grot Lascaux, wspinać się po klifach Dover i Calais, zwiedzić linię Maginota, zobaczyć przełom rzeki Olt w Rumunii, albo seraki u stóp Mont Blanc i wcale nie dokładać przy tym do „interesu” - to nic nie stoi na przeszkodzie. Wiem to z własnego doświadczenia.

I tak, jeżdżąc TIR’em dotarłeś aż na Stare Wierchy?

Nie tak szybko. Akurat miałem urlop, wybrałem się z synem na wycieczkę do Doliny Chochołowskiej i w schronisku spotkałem ujka Józka Krzeptowskiego. Natychmiast zaczął namawiać mnie abym stanął do przetargu na Roztokę, która akurat „szła pod młotek”. Ujek - mówię - nie ma szans, nie wygram, nikt mnie nie zna. Nie szkodzi - ujek na to - „kwity” masz mocne, babka swoje zrobiła, a i Ty sroce spod ogona nie wypadłeś, boś lata całe spędził na Głodówce, więc stanąć musisz! No to stanąłem... I przegrałem. Wychodząc dowiedziałem się, że do wzięcia są też Stare Wierchy, więc - dosłownie z rozpędu - złożyłem podanie o ten obiekt. To był impuls, nawet nie napisałem nowej oferty, tylko w poprzedniej zmieniłem nazwę schroniska i kwotę dzierżawy. Gdy zadzwoniono do mnie ze Spółki Karpaty po przetargu pomyślałem, że chcą mnie tylko zawiadomić o przegranej... I tak stałem się więźniem własnej pasji, bo w roku 2009 moja najdłuższa nieobecność w schronisku na Starych Wierchach trwała dokładnie 22 godziny.

Zobaczyłeś jednak ładny kawałek świata zanim tu „utknąłeś”.

Wszystko zaczęło się od mojej ukochanej Rumunii. Gdybym miał gdzieś prosić o azyl. to tylko tam... A opowiadano mi o niej niestworzone historie, mówiono, że to kraj dzikich, że nikt żywy stamtąd nie wraca. Wszystkiemu temu przeczył mój znajomy, który pracował w Bukareszcie i porównywał Rumunię do raju na Ziemi. Im dłużej słuchałem obu stron, tym większą miałem ochotę na własne oczy przekonać się jak tam jest naprawdę. Wtedy wpadł mi w ręce „Pojedynek z Syberią” Romualda Koperskiego. przeczytałem tę książkę jednym tchem i to przeważyło. Postanowiłem, że jadę!

Gdzie? Na Syberię?

Nie - do Rumunii, bo skoro jemu udało się pokonać Syberię, to ja nie przegram przecież z Rumunią. Pożyczyłem książkę Koperskiego kumplowi, przeczytał ją w dwie godziny i zapytał kiedy ruszamy... Pojechaliśmy terenowym autem bez plandeki, nikt nas nie okradł, nikt nas nie zabił, przełamaliśmy lody. Rok później pojechałem tam po raz drugi, potem trzeci, potem jako „obstawa” rajdu rowerowego oraz pilot grupy zwiedzającej kraj własnymi samochodami. I tak niepostrzeżenie, w kręgach znajomych zaczęto uważać mnie za „fachowca” od Rumunii. Myślę, że nie na wyrost, bo do każdej wyprawy przygotowywałem się bardzo starannie.

A Kongo? Skąd się tam wziąłeś?

Znajomy podejrzewał, że jego afrykański wspólnik oszukuje go i poprosił, abym pojechał to sprawdzić.

Dlaczego właśnie Ty?

Bo uznał, że jestem godny zaufania, mam doświadczenie podróżnicze, a z racji meblarskiego wykształcenia znam się na drewnie, którego pozyskiwaniem i importem zajmowała się firma mojego zleceniodawcy. W Kinszasie wylądowałem dwa tygodnie po pierwszej rozmowie, bo minimum 14 dni potrzeba aby się zaszczepić.

I co tam stwierdziłeś?

Że wszystkie pieniądze przekazywane z Polski są defraudowane. Doszło do bójki, zostałem dosłownie wyrzucony na bruk, trafiłem do slumsów, doświadczyłem najbardziej agresywnego i wstecznego rasizmu - wołano za mną „mundele” czyli „białas”. Zatrułem się, schudłem jedenaście kilogramów w piętnaście dni! Byłem cały pogryziony przez komary, to cud, że nie zaraziłem się malarią (potem trzykrotnie robiono mi badania nie mogąc uwierzyć w ich pozytywny wynik). W końcu przygarnął mnie polski misjonarz, mieszkający tam w domu przypominającym twierdzę - czterometrowe mury, zasieki. Tydzień czekałem u niego na pieniądze i przebukowanie biletów. Poznałem dżunglę, inną niż ta, o której marzyłem w dzieciństwie - dżunglę slumsów Kinszasy. Tam wciąż jeszcze zdarza się kanibalizm...

To wróćmy już proszę na Stare Wierchy...

Pierwszy rok zabrało mi doprowadzenie schroniska do stanu odpowiadającego moim wyobrażeniom. Wprawdzie budynek był w miarę świeżo wyremontowany, ale ja ustawiłem własną poprzeczkę jakości na nieco wyższym poziomie. Początki były trudne bo nawet sprzęt buntował się przeciwko zmianie gospodarza, zepsuły mi się trzy kolejne pompy wodne - no po prostu złośliwość rzeczy martwych.

Udało Ci się poskromić już cały swój dobytek?

Odpukać, wszystko działa tu teraz tak, jak powinno. Mogę spokojnie zająć się detalami. Nie pierwszy ogień idzie czyszczenie z napisów i ocieplanie ścian w pokojach. Za ogrzanie schroniska poprzedniej zimy zapłaciłem spędzeniem kilku miesięcy w kotłowni i samochodzie - na zmianę - paliłem w piecu i walczyłem o utrzymanie przejezdności drogi. Podczas największych opadów, przez pięć dni z rzędu właściwie nie spałem w ogóle. Ostatniej nocy tego maratonu, doświadczyłem halucynacji ze zmęczenia, bo w pustym samochodzie, w środku lasu usłyszałem głosy pasażerów...

Ale pomimo ciężkiej pracy, udało Ci się zorganizować w schronisku sporo ciekawych imprez.

Miesiąc nie minął gdy zorientowałem się jak bardzo zapomniane są Gorce. Wprost nie mogłem w to uwierzyć! I nie zamierzałem się z tym pogodzić. Postanowiłem, że zrobię wszystko, aby przyciągnąć tutaj turystów. No, prawie wszystko, bo nie sztuką byłoby sprowadzić tutaj firmę, skłonną wydać kupę forsy na off-road i paintball, a przy okazji zdewastować schronisko i okolice. Trudniej znaleźć ludzi, którzy mają ochotę poczuć klimat tego miejsca, a idąc szlakiem podniosą pustą butelkę po coli. Początkowo zarzucano mi wprawdzie jarmarczne upodobania, bo zacząłem od organizowania konkursów siłaczy, drwali, pilarzy oraz kosiarzy, ale później zaprosiłem na Stare Wierchy podróżników, zespoły muzyczne oraz aktorów i tak stopniowo udało mi się trochę ożywić schronisko. Tłumy przyszły tutaj na spektakl Teatru „Rabcio” oraz na fenomenalny jam session młodych muzyków z Rabki, ale najwięcej ludzi przyciągnęła „Kośba” - czyli zawody w koszeniu trawy.

Rywalizowano w szybkości koszenia?

Nie, bo to mogłoby być zbyt niebezpieczne. Zawody rozgrywane były w dwóch konkurencjach - na równość poziomą pokosu oraz „do miedzy” - czyli dopasowanie linii cięcia do wyimaginowanej kreski. Zawody okrasiłem zapraszając znajomego kowala - Jacka Biernacika - wirtuoza i przedmiotów, które wykonuje, i dźwięków towarzyszących wykuwaniu. Asystował mu dziewięcioletni syn, machający czterokilogramowym młotem zza ucha. Nie ja jeden patrzyłem jak zahipnotyzowany na to widowisko. To była perełka! Co jeszcze? Hitem sezonu były też zawody siłaczy pStrong Man, gdy chłopy nosiły wokół schroniska „gnotki” czyli metrowej długości drewniane kłody, przyszło tu wtedy ponad dwieście osób. Schronisko pękało w szwach także na pokazach przeźroczy organizowanych przez Krakowski Klub Podróżnika. A nawet - pomimo wyjątkowo paskudnej pogody - nie zabrakło uczestników Turnieju Rycerskiego, podczas którego zawodnicy strzelali z łuków i rzucali toporkami do drewnianych tarcz, a na rowerach (zamiast rumaków) konkurowali w celnym dźganiu worków wypełnionych słomą.

Pochwalić się też możesz bardzo ładną stroną w Internecie.

Próbowałem nawet prowadzić stąd własny blog, lecz sygnał okazał się za słaby. I może to nawet lepiej, bo dzięki temu trzeba tu jednak przyjść, aby dokładnie dowiedzieć się co słychać na Starych Wierchach.

Jakub Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 3/2010. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna