Irena i Jacek Świcarz, gospodarze Chatki na Cyrli w Beskidzie Sądeckim

Prima aprilis jest niebywale ważną datą w Waszej historii...

Jacek: To prawda. Pierwszego kwietnia zapadały wszystkie istotne dla nas decyzje. Tego dnia (w roku 1986) zamieszkaliśmy w naszym pierwszym wspólnym domu, czyli w stanicy harcerskiej "Bene" pod Turbaczem. Pierwszego kwietnia 1993 przeszliśmy na Halę Łabowską, także pierwszego kwietnia (2001) formalnie przejęliśmy Stację Narciarską Wierchomla, i wreszcie w prima aprilis (2003) osiedliśmy na swoim, na Cyrli.

A zatem od początku i po kolei: jak trafiliście na "Bene"?

Irena: Jacek musiał ukrywać się ponieważ nie chciał służyć w wojsku, a nie zamierzał pójść za to do więzienia, więc "Bene" było dla niego idealne. Natomiast ja czułam się już zmęczona praca nauczyciela i funkcjami, które pełniłam.

Jacek: Poznaliśmy się w chatce Akademii Rolniczej na Turbaczu.

Irena: Ja chodziłam wtedy po górach z młodzieżą, którą nękałam wycieczkami, bo jestem geografem, a Jacek tam "chatarował". Słyszał już o mnie wcześniej, lecz mnie nie widział, więc wyobrażał sobie pewnie, że jestem Bóg wie jak młoda i piękna. Po raz pierwszy przyszłam do chatki po zmroku, nie było tam prądu, a blask świec jest łaskawy dla urody... (śmiech). Zapadła noc, lecz Jacek wciąż siedział na progu i grał na flecie, nie dało się zmrużyć oka. Męczyliśmy się długo, aż wreszcie jedna z uczennic powiedziała: my wiemy dla kogo on tak gra, niech Pani zejdzie do tego faceta, bo nie pozwoli nam zasnąć. No to zeszłam i do rana siedziałam z nim przy ognisku. Wtedy wszystko się zaczęło.

Jacek: Jakiś czas później wybraliśmy się w Tatry, i tam - na Rusinowej Polanie - ostatecznie podjęliśmy decyzję, że zostajemy razem.

Irena: Dowiedzieliśmy się wtedy, że do wzięcia jest "Bene" - górska stanica harcerska, prowadzona przez Szarą Siódemkę z Krakowa, szczep już wówczas mocno prawicowy. "Bene" funkcjonowało wtedy na granicy prawa i teoretycznie nie istniało, co dla ukrywającego się przed wojskiem Jacka było nie lada atutem.

Jacek: Prosto z Tatr, śmierdzący, po kilku dniach pobytu w szałasie na Rusinowej, pojechaliśmy na rozmowę kwalifikacyjną do władz Szarej Siódemki. Myślę, że wyglądaliśmy jak para bezdomnych kloszardów.

A mimo to przyjęto Was do pracy.

Irena: Musiałam przyznać się do swojego wykształcenia i pełnionej funkcji, nie było wyjścia. Zostawiłam swój numer telefonu, z prośbą o wiadomość w razie przyjęcia naszej kandydatury, uprzedzając przy tym, że odbierze moja sekretarka, gdyż jestem dyrektorem szkoły. Szkoda, że nie widziałeś ich min; przypuszczam, że do końca mi nie wierzyli... (śmiech). Przekonało ich dopiero moje świadectwo pracy.

Jacek: Na "Bene" spędziliśmy siedem pięknych lat.

Irena: I w pewien sposób najlepszych lat, bo tylko tam, mieszkając i pracując w górach, mieliśmy czas aby po nich chodzić. Już nigdy później nie mogliśmy sobie na to pozwolić.

Jacek: Były to jednak równocześnie lata bardzo trudne.

Irena: Ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Jacek jeździł na "wysokościówki", oczywiście incognito, bo Żandarmeria Wojskowa szukała go po całej Polsce, a ja coraz więcej czasu spędzałam zarabiając "na saksach". W pewnym momencie stwierdziliśmy, że dłużej tak być nie może, ustrój się zmienił, nie zamykano już za odmowę pójścia do służby, stanęliśmy do przetargu. Do wzięcia były akurat Klimczok, Rycerzowa i Wielka Racza, ale termin przejęcia tych obiektów wyznaczono na listopad.

Jacek: A nikt przy zdrowych zmysłach, kto mieszka w górach, nie weźmie nieznanego schroniska, gdy zima stuka do okien.

Irena: Kilka miesięcy później zaoferowano nam Halę Łabowską i tę propozycję przyjęliśmy. Warunki były tam podobne jak na "Bene" - prąd z agregatu, woda okazjonalnie. Musieliśmy sięgnąć po stare przepisy, aby prowadzić kuchnię bez zamrażarki oraz lodówki i nie otruć przy tym ludzi, a ruch był tam spory.

Jacek: Łabowska jest bardzo trudna do prowadzenia, to duży obiekt, źle zaprojektowany i jeszcze gorzej wykonany. Ogrzanie tego schroniska graniczy z cudem, przy dziewięćdziesięciu stopniach "na piecu", turyści marzną w pokojach. Tu woda niemal się gotuje, a tam kaloryfery są zaledwie ciepłe.

Irena: Po "Bene", które było naszym niebem, na Łabowskiej czułam się jak w czyśću, a jednak właśnie na Łabowskiej zostawiłam serce. Nie byłam tam nigdy, od czasu gdy odeszliśmy.

Ani raz przez te dziesięć lat?

Irena: Ani raz. Nie byłam w stanie, emocje wciąż jeszcze są we mnie zbyt silne, w Łabowską zaangażowałam się bez reszty.

Czemu zatem stamtąd odeszliście?

Irena: Bo jak długo można być tylko pracownikiem najemnym, bez żadnych perspektyw na przyszłość? Prowadząc schronisko, owszem byliśmy w stanie przetrwać skromnie od pierwszego, do pierwszego, lecz nic ponadto. PTTK zachowało się bardzo elegancko, bo już nawet mając na biurku nasze wypowiedzenie, prosili abyśmy raz jeszcze zastanowili się nad tą decyzją. Prezes Stacji Narciarskiej Wierchomla zaoferował nam jednak takie warunki, że nie wahaliśmy się długo.

A Ty Jacku byłeś na Łabowskiej po odejściu?

Jacek: Tylko trzykrotnie. Za pierwszym razem na prośbę Michała (naszego następcy), który nie mógł uporać się z awarią agregatu i dwa razy turystycznie, nie ujawniając kim jestem.

I jak wrażenia?

Jacek: Przygnębiające. Powiem nieskromnie, że doprowadziliśmy Łabowską do kwitnącego stanu. Uważam, że zostawiliśmy po sobie perłę, która - jak dzisiaj wygląda - każdy sam może zobaczyć.

Nikt po Was nie wytrzymał na Łabowskiej tak długo.

Jacek: Rotacja jest tam ogromna. Najdłużej, bo blisko dwa lata utrzymał się Michał Wardęga, jego następcy uciekli po szesnastu dniach, potem przez półtora roku Łabowską prowadził Włodek Jaworski, a następnie Mariusz Schabikowski. Nikt nie zatrzymał się tam na wystarczająco długo, by cokolwiek zmienić.

Irena: Szkoda, bo to piękne miejsce, a ludzi, którzy chcą i potrafią się nim zająć nie brakuje, lecz bariery finansowe są nie do pokonania.

Na "Bene" nie było takich problemów?

Jacek: "Bene" funkcjonowało na zupełnie innych zasadach. "Bene" to był raj, spędziliśmy tam nasze najlepsze lata. Życzę każdemu, żeby przynajmniej na chwilę znalazł sobie takie swoje "Bene". Żyliśmy tam zgodnie z naturą, mieliśmy czas dla siebie i dla naszych przyjaciół, a góry zaczynały się za progiem.

Irena: Z "Bene" nadal czerpiemy siłę i utrzymujemy tamte znajomości. Ludzie, którzy jako nastolatkowie przychodzili tam do nas, teraz przyjeżdżają tu, na Cyrlę, ze swoimi dziećmi.

Nie przeszkadzał Wam w tym niebie brak wody i prądu?

Irena: Bardzo szybko ucywilizowaliśmy chałupę. W drugim roku Jacek doprowadził wodę do domu, już nie trzeba było chodzić do źródełka. Mieliśmy w kuchni ręczną pompę, wszystkie dzieciaki biły się o to, kto będzie ją obsługiwał. Paliliśmy w kominku drewnem, używaliśmy lamp naftowych, klimat tworzył się taki, że kto raz tam przyszedł, ten już zawsze potem chciał wracać. Nikomu, ani nam, ani naszym gościom nie przeszkadzały skromne warunki. Młodzi ludzie w najtrudniejszym okresie dojrzewania, którzy nie zawsze mieli z kim porozmawiać, traktowali nas jak "ścianę płaczu". Przeżyliśmy na "Bene" mnóstwo ucieczek, nie zliczę tych dni, gdy Jacek szedł dyskretnie na Turbacz i dzwonił do rodziców, aby ich uspokoić, zapewnić, że dzieci są u nas bezpieczne. Wysłuchiwaliśmy wszystkich cierpliwie, lecz aby nie tracić przy tym czasu, zaczęliśmy robić swetry na drutach.

Oboje?

Jacek: Tak, oboje. Panowała wtedy moda na wełniane swetry, ponieważ stanowiły znak rozpoznawczy opozycji, przez pewien czas mieliśmy więc zbyt nieprawdopodobny.

Nie dokuczała Wam izolacja?

Irena: Mieliśmy telewizor.

Jacek: Kolorowy, bo w czerwonej obudowie... (śmiech).

Irena: Oglądaliśmy wiadomości.

Jacek: Bo na film brakowało już prądu w akumulatorze...

Irena: Śledziliśmy bardzo uważnie zachodzące wówczas zmiany ustrojowe, nie odczuwaliśmy więc braku informacji. Oboje z Jackiem czytamy bardzo dużo, a na "Bene" nareszcie mieliśmy czas i na lekturę, i na dyskusję o niej.

Jacek: Graliśmy namiętnie w brydża, odczytywaliśmy bezbłędnie każde najmniejsze drgnienie powieki partnera, więc uchodziliśmy za mistrzów i nikt nie chciał stawać z nami w szranki.

Irena: A o godzinie 22.00 gasiliśmy wszystkie lampy naftowe, bo młodzież, przyzwyczajona do żarówek, nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia, jakim jest ogień w drewnianym budynku. Znajomi żartowali, że "Bene" jest najlepiej ułożonym ogniskiem w całych Gorcach... Zresztą przeżyliśmy tam pożar. Jakiś geniusz konstrukcję kominka wpuścił w schody, a kominek zbudował z kamienia polnego, który ma niebywałe przewodnictwo cieplne. Pewnego więc razu, gdy kominek rozgrzał się wyjątkowo, to płonąć zaczęły nam schody. Ugasiliśmy je w ostatniej chwili. Z biegiem czasu jednak Jacek coraz częściej zostawał na "Bene" sam, bo prace wysokościowe skończyły się, a ja jeździłam zarabiać do Norwegii. W końcu powiedział, że ma tego dość i nie chce dłużej być moim utrzymankiem.

Wtedy postanowiliście przejść na Łabowską.

Jacek: Tak. Rozpoczął się nowy, zdecydowanie inny etap naszego życia, podporządkowanego rytmowi i rygorom ruchu turystycznego, powinności czynszowych, świadczeń socjalnych i... zmagań z personelem.

Irena: Zawsze uprzedzaliśmy, że praca w schronisku, to bardziej służba, niż etat, a pełna dyspozycyjność jest niezbędna. Podobnie jak umiejętność doraźnej mobilizacji, bo są tygodnie, gdy można leżeć do góry brzuchem, ale są też takie, gdy doby nie starcza, aby z wszystkim nadążyć. Większość załogi na Hali Łabowskiej stanowili ludzie w jakiś sposób pokiereszowani przez życie. Musieliśmy dbać, aby nie skakali sobie nawzajem do oczu i aby ich problemy nie przenosiły się na turystów.

Jacek: I tam, i tutaj na Cyrli, większość kandydatów do pracy, to osoby młode, które o zatrudnieniu w schronisku myślą w kategoriach terapii dla ich obolałych serc i dusz.

Irena: Albo wyobrażają sobie romantyczne wieczory przy ognisku, z gitarą i rozmowami do bladego świtu. Obalamy ten mit od razu. Na taką beztroskę mogą sobie pozwolić tylko turyści.

Jacek: Łabowska była początkiem naszego komercyjnego zaangażowania w turystykę, ale szybko przygotowała nas do profesjonalnego prowadzenia schroniska.

Nic dziwnego zatem, że turyści do tej pory wspominają chociażby tamtą Waszą kuchnię.

Jacek: Przeprowadziliśmy się na Cyrlę razem z naszym menu. Oczywiście od czasu do czasu wprowadzamy do karty nowe pozycje, ale filary naszej kuchni są niezmienne: naleśniki z "bajerami" i kiełbasa po łabowsku. Nie zrezygnowaliśmy z tej nazwy, bo wydaje nam się, że stanowi już markę rozpoznawalną w górskich kręgach.

Irena: Odebrałam tu kiedyś telefon od kogoś, kto chciał wiedzieć, czy to my prowadziliśmy Łabowską przed kilkoma laty. Mój rozmówca ucieszył się bardzo, gdy przytaknęłam. A czy wie Pani jak Was znalazłem - zapytał. Nie? To proszę sobie "wygooglać" kiełbasę po łabowsku, "wyskoczycie" na pierwszym miejscu... (śmiech).

Jakiż zatem jest przepis na tę legendę?

Jacek: To kiełbasa usmażona w sposób tradycyjny, zawinięta w naleśnik własnej roboty, posypana serem żółtym i ponownie przyrumieniona.

Irena: Najważniejszy jest surowiec, to nie może być parówka lub kiełbasa grillowa, lecz wędlina z najwyższej półki. Przestrzegamy tego, bo turyści doskonale czują, że nie karmimy ich byle czym i doceniają to.

Jacek: Sama receptura jest w gruncie rzeczy prosta, a powstała dzięki dwójce naszych znajomych, z których jeden uwielbiał naleśniki, natomiast drugi przepadał za kiełbasą. Tworząc ten przepis zadośćuczyniliśmy więc równocześnie obydwu gustom...

Irena: Nowym punktem w naszym menu jest jagnięcina. To zasługa Romana Kluski, który po perypetiach z Urzędem Skarbowym, zrezygnował z dotychczasowego biznesu, na rzecz przywrócenia górom wypasu owiec, bo bez nich hale zarastają. Przemawia do nas ta idea, więc postanowiliśmy wesprzeć ją poprzez stworzenie na Cyrli mikro rynku zbytu.

Przed chwilą słyszałem jak przez telefon zamawiałaś oliwę z Hiszpanii.

Irena: Bo jest najlepsza.

Dla Was, czy dla turystów?

Irena: Dla wszystkich. Używamy jej do smażenia oscypków i mięsa, do sałatek, do sosu winegret.

Nie łatwiej byłoby Wam realizować tę kulinarną pasję gdzieś na dole, w mieście?

Irena: Łatwiej, ale góry są nam niezbędne jak powietrze. Wystarcza świadomość, że są nawet, gdy nie mamy siły lub czasu, aby wyjść z kuchni. Góry potrzebne są też naszym gościom, bo już sama wycieczka na Cyrlę wycisza negatywne emocje. Zmęczenie robi swoje i ludzie zachowują się inaczej.

Jacek: Przez dwa lata prowadziliśmy Stację Narciarską Wierchomla, która z naszej perspektywy jest właśnie - jak powiedziałeś - na dole. Ostateczną decyzję o ucieczce stamtąd podjęliśmy widząc narciarzy bijących się w kolejce po karnety. Stwierdziliśmy wtedy, że najwyższy czas wrócić do siebie, w góry...

Na Cyrlę.

Jacek: Wtedy jej jeszcze nie było.

Skąd się zatem wzięła?

Irena: Zaczęliśmy szukać naszego miejsca na ziemi.

Jacek: Przelecieliśmy całe Beskidy, od Dukli do Wielkiej Raczy, a okazało się, że to nasze miejsce jest zaledwie dwie godziny drogi od Hali Łabowskiej.

Irena: To była rudera, ale miała trzy podstawowe zalety: prąd, drogę gminną i przebiegający obok szlak.

Jacek: I to nie byle jaki, bo Główny Szlak Beskidzki.

Irena: Ale tej drogi baliśmy się na początku okropnie!

Dlaczego?

Irena: Bo nie była wtedy używana, suche liście przesypywały nam się przez maskę gdy jechaliśmy tutaj po raz pierwszy. Nie wiedzieliśmy czy pod spodem nie ma wykrotów, w których utkniemy.

A co tu, na Cyrli było wcześniej?

Jacek: Stare, zrujnowane gospodarstwo, opuszczone od pięciu lat.

Nie wiedzieliście o nim wcześniej?

Irena: Wiedzieliśmy, ale nie zwróciło naszej uwagi.

Jacek: Od razu uruchomiliśmy przy szlaku przydrożny punkt gastronomiczny pod szyldem “Schronisko Górskie Cyrla w Organizacji” oraz pole namiotowe za przysłowiowe “co łaska”.

Irena: Równocześnie zaczęliśmy tu sprzątać i remontować, było to wyzwanie okrutne, bo wciąż jeszcze prowadziliśmy wtedy Stację Narciarską Wierchomla. Wspominamy ją jak piekło.

Dlaczego?

Irena: Przez konflikty, tarcia, nieporozumienia i bezwzględny wyścig szczurów, dla nas zupełnie nie do przyjęcia. Złożyliśmy rezygnację, po dwóch latach udręki.

Jacek: Właściciel Stacji nie mógł uwierzyć własnym oczom. Powiedział, że po raz pierwszy kierownik zwalnia się sam. Zaproponował, że podniesie nam pensje jeżeli zostaniemy, ale nie wszystko można kupić... Odeszliśmy na Cyrlę nie bacząc, że nie było tu jeszcze podłóg i wody.

Irena: Nieprawda, woda już wtedy była. Kran w kuchni to jedyny warunek przeprowadzki, jaki postawiłam Jackowi. Pamiętam jak zadzwonił stąd do mnie i zapytał czy słyszę. A w słuchawce szumiała woda...

Jacek: Warunki były to wtedy spartańskie, lecz pomimo wszystko, już w pierwszą Wielkanoc przeżyliśmy istne oblężenie. Zjawili się turyści z “Bene” i z Hali Łabowskiej, mówiąc “dobrze, że znowu jesteście na szlaku”. To dodało nam skrzydeł.

Jeżeli “Bene” było Waszym niebem, Łabowska czyśćcem, a Wierchomla piekłem, to czym dla Was jest Cyrla?

Irena: Cyrla jest zwykłą naszą ziemią. Jesteśmy tu u siebie, nikt nam niczego nie narzuca. Sami tworzymy to miejsce i sami je zmieniamy. A patrząc na stare zdjęcia, czasem nie potrafimy uwierzyć jak bardzo je już zmieniliśmy.

Jak bardzo?

Irena: Stary dom wchłonęła konstrukcja nowego, stodoła została przeniesiona i pełni funkcję warsztatu, dawna stajnia jest dzisiaj miejscem biesiadnym i do spania, powstał też drugi budynek mieszkalny.

Jacek: Od pełnej siermiężności - latryn i prysznica na zewnątrz, przeszliśmy do pokoi dwuosobowych z własnymi łazienkami.

Irena: Ale mamy też pokój zbiorowy z materacami za tanie pieniądze.

Jacek: I nową jadalnię oraz blaty ze stali nierdzewnej w kuchni.

Irena: Najmniej zmieniło się nasze menu.

Nadal nie ma w nim pizzy i frytek.

Jacek: Nie ma i nigdy nie będzie.

Irena: Jedynym ustępstwem na rzecz wycieczek szkolnych są zapiekanki.

Jacek: Gdy się pojawiły, pewien nasz znajomy sfotografował je twierdząc, iż nikt mu nie uwierzy gdy opowie, że Świcarzowie serwują fast food.

Natomiast jest w Waszym menu osobna pozycja “dla czworonogów”.

Irena: Mamy tu całą bandę własnych, to i cudze nakarmimy przy okazji. Musimy tylko bardzo uważać, bo te nasze są strasznie cwane. Kiedyś przyszła do mnie jakaś dziewczyna i poprosiła o miseczkę karmy dla psa. Zapytałam ją jaka duża ma być porcja? Dla mniejszego, czy większego pupilka? A ona na to, że dla średniego, czarnego, z siwą mordą. Coś mnie tknęło... Poszłam sprawdzić i oczywiście okazało się, że to nasza suka czmychnęła na zewnątrz, aby żebrać pomiędzy ludźmi... Pogoniłam ją aż się kurzyło! Tylko tego brakowało, aby turyści za własne pieniądze karmili nam psy... (śmiech)

Koty też macie, piękne rude.

Jacek: To cała dynastia, zapoczątkowana jeszcze na “Bene” przez Kufla.

Irena: Akurat wyjeżdżałam do Norwegii, gdy Jacek powiedział, że łatwiej byłoby mu znieść rozłąkę, gdyby miał kota. Traf chciał, że nazajutrz, przechodząc przez Nowy Targ zauważyłam w jakimś ogródku ciężarną, rudą kotkę. Zapytałam właścicielkę, czy mogłaby odłożyć dla mnie malucha, jeżeli urodzi się rudy? Przytaknęła, więc obiecałam, że zabiorę go, gdy będę wracała na “Bene”.

Jacek: Miesiąc później, idąc przez Nowy Targ, zobaczyłem kotkę z młodymi, wśród których był jeden rudy. Uparłem się, że muszę go mieć, lecz właścicielka za nic w świecie nie chciała go sprzedać, twierdząc, że jest zarezerwowany przez jakąś panią. Wyciągnąłem zdjęcie Ireny i zapytałem czy przez tę? A dyć to ona - usłyszałem od zdziwionej góralki - i dostałem kota.

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 10/2011. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna