Stanisław Trębacz - honorowy prezes chrzanowskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego

Przez siedem kadencji był Pan prezesem Oddziału Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Chrzanowie...

I przez pięć kadencji członkiem Zarządu Głównego PTT.

Dlaczego Pan zrezygnował?

Bo jak długo można? Czułem się już tym zmęczony. Minęło ponad trzydzieści lat od dnia gdy PTT zostało wskrzeszone, a ja wstąpiłem w szeregi tej zacnej organizacji natychmiast po jej odrodzeniu.

Ale przecież PTT istnieje od roku 1873.

Owszem, lecz w roku 1950 zostało rozwiązane przez ówczesne władze.

Dlaczego?

To była decyzja polityczna. PTT nie odpowiadało komunistom gdyż było nazbyt elitarne. Zgodnie bowiem z jedyną słuszną obowiązującą wówczas doktryną, turystyka miała być masowa i kolektywna. Rzucono hasło "Z hal fabrycznych na górskie hale" i "hurtowo" zapisywano do PTTK całe zakłady pracy oraz szkoły. W niedzielne poranki pod bramy hut i kopalni podstawiano autobusy zabierające robotników na zbiorowe wycieczki. Wszystko po to, aby nawet w dni wolne od pracy kontrolować i indoktrynować społeczeństwo. PTT głosiło przywiązanie do gór i ojczyzny, podczas gdy PTTK gloryfikowało ustrój socjalistyczny i wieczystą współpracę z bratnim narodem radzieckim. Do PTT należała inteligencja, naukowcy, księża, studenci oraz znani i doskonali taternicy, a do PTTK - proletariat.

To nie mogło trwać długo...

I nie trwało. 16.12.1950 odbył się wymuszony zjazd PTT oraz PTK (Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego), na którym obydwie te organizacje zostały rozwiązane. Następnego dnia - jak podają oficjalne źródła - PTT i PTK zjednoczyły się, tworząc PTTK. To oczywista, propagandowa bzdura, bo jak niby mogły zjednoczyć się organizacje, które już nie istniały? Przecież zdelegalizowano je dzień wcześniej! Prawda jest taka, że PTTK powstało na gruzach PTT i PTK, lecz nawet dzisiaj mało kto zdaje sobie z tego sprawę.

Kiedy zatem PTT zostało reaktywowane?

Po ponad trzydziestu latach, dokładnie 10.10.1981. Byłem wtedy na wycieczce szkoleniowej przewodników tatrzańskich na Słowacji. Traf chciał, że zakwaterowany zostałem z Jerzym Sawickim, który wszedł w skład pierwszego, tymczasowego zarządu Towarzystwa Tatrzańskiego (TT). O niczym innym wtedy nie rozmawialiśmy... Natychmiast po powrocie przeprowadziłem pierwszy nabór członków w chrzanowskim "Fabloku", gdzie wówczas pracowałem. Dość szybko udało mi się zwerbować trzydzieści osób, czyli minimum niezbędne do utworzenia lokalnej delegatury TT. Tym sposobem, dnia 10.12.1981 powstał w Chrzanowie tymczasowy Oddział TT, którego zostałem prezesem.

Trzy dni później wprowadzono stan wojenny.

I wszystkie organizacje społeczne oraz polityczne zostały zdelegalizowane, TT oczywiście podzieliło ich los. A jednak, pomimo zakazu działalności spotykaliśmy się w Krakowie nadal. Samych konspiracyjnych zebrań tymczasowego Zarządu Głównego było około dwudziestu, ja uczestniczyłem w sześciu.

Bez przykrych konsekwencji?

Nie wolno było wtedy bez specjalnej przepustki przemieszczać się pomiędzy miastami, więc jadąc pociągiem, musiałem na każdej stacji sprawdzać, czy do mojego wagonu nie wsiada patrol ZOMO, sprawdzający pozwolenia.

To nie było nazbyt bezpieczne...

Ale w ten sposób utrzymywaliśmy kontakt, przekonani, że wcześniej czy później komuna padnie, a struktury przez nas stworzone będą niezbędne do odtworzenia TT. Naszą sytuację dodatkowo komplikował fakt, że proces rejestracji nie został zakończony przed ogłoszeniem stanu wojennego. Sąd celowo bowiem przedłużał procedurę i utrudniał dopełnienie formalności, gdyż ówczesnej władzy nie odpowiadał nasz statut nawiązujący do przedwojennej tradycji TT. Proszę sobie wyobrazić, że o wydanie opinii na nasz temat zostało poproszone PTTK. Przecież to absurd!

A dlaczego właśnie PTTK?

No właśnie, dlaczego? I jakim prawem? Wyjaśnienie jest proste: PTTK było wtedy gorliwym sojusznikiem rządu, który w zamian za lojalność przyznawał niczym nie uzasadnione kompetencje.

I jakie było stanowisko PTTK?

Wrogie.

Czemu?

Przypuszczam, że obawiali się naszych żadąń rewindykacyjnych, bo przecież to oni, w roku 1950 zagarnęli cały majątek PTT. W ich ręce trafiły wszystkie nasze schroniska i stanice turystyczne. To było na prawdę ogromne bogactwo, w samych Tatrach należało do nas sześć obiektów. Jeszcze więcej, bo aż 44 schroniska w Karpatach Wschodnich straciliśmy gdy Związek Radziecki zaanektował te tereny. PTT nie zamierzało jednak angażować się w walkę o odzyskanie swoich dóbr. Zależało nam na unikaniu konfliktów i zachowaniu maksimum osiągalnej wówczas niezależności i apolityczności. Wbrew linii ideologicznej PTTK, w którego władzach zasiadali towarzysze z KC PZPR (Wincenty Kraśko i Włodzimierz Reczek).

Nie zatem dziwnego, że władze były nieprzychylne Towarzystwu Tatrzańskiemu.

Pierwszy nasz statut (ten z października 1981 roku) został odrzucony w całości. Niezwłocznie zatem po zawieszeniu stanu wojennego złożyliśmy odwołanie. W odpowiedzi otrzymaliśmy pismo, w którym decyzja odmowna nie tylko została podtrzymana, lecz dodatkowo zażądano od nas natychmiastowego rozwiązania tymczasowego Zarządu Głównego oraz wszelkich struktur w terenie, a mieliśmy już wówczas ponad 30 oddziałów. Nie zamierzaliśmy podporządkować się poleceniom reżimu, ale na wszelki wypadek zdeponowaliśmy wszystkie nasze dokumenty w tajnym archiwum Muzeum Tatrzańskiego.

To był rok?

1984. A dwa lata później dostaliśmy zaproszenie od de facto nieistniejącego oddziału krakowskiego, na konspiracyjne spotkanie działaczy TT w schronisku na Polanie Chochołowskiej. Ten obiekt należał wprawdzie do PTTK, ale ówczesny gospodarz Wincenty Cieślewicz bardzo nam sprzyjał. Nota bene miejsce to było szczególnie inwigilowane przez Służbę Bezpieczeństwa, a po powieszeniu tablicy upamiętniającej wizytę Ojca Świętego, dotychczasowy personel zwolniono i na kierownika powołano osobę współpracującą z SB. Natomiast wracając do Cieślewicza: to dzięki niemu odbyły się w Chochołowskiej trzy nielegalne zjazdy TT, podczas których podejmowaliśmy kolejne próby zarejestrowania naszej organizacji. Historia za każdym razem wyglądała tak samo: składaliśmy statut, który sąd nam zwracał do korekty, więc na następnym spotkaniu wprowadzaliśmy poprawki i składaliśmy statut ponownie. A sąd zwracał nam dokumenty żądając kolejnych zmian... W końcu postanowiliśmy, że nie ustąpimy już ani na krok, bo nasz statut przestaje być nasz. Czas mijał, władze komunistyczne słabły i były coraz mniej stanowcze... W końcu nam ustąpiły. Dnia 8.12.1988 zostaliśmy zarejestrowani jako Towarzystwo Tatrzańskie. Miesiąc później w Katowicach, odbyło się zebranie założycielskie, a 11.03.1989 powołano oddział w Chrzanowie, którego ponownie zostałem prezesem.

A kiedy TT przekształciło się w PTT?

W listopadzie 1989, na naszym pierwszym oficjalnym i legalnym zjeździe, gdy zdecydowaliśmy, że wracamy do korzeni i zmieniamy nazwę na Polskie Towarzystwo Tatrzańskie.

Czy PTT prowadzi obecnie jakieś schroniska?

Próbowaliśmy odzyskać dwa: na Kondratowej oraz na Ornaku, lecz niestety bezskutecznie. Obecnie pod szyldem PTT działa tylko "Chyż u Bacy" w Mładej Horze, ale to przede wszystkim zasługa Józefa Michlika, prowadzącego ten obiekt. Niewielu jest ludzi równie zaangażowanych jak on.

Funkcję prezesa chrzanowskiego Oddziału PTT pełnił Pan nieprzerwanie przez 21 lat.

Dokładnie do 22.09.2010, kiedy ustąpiłem i przyznano mi tytuł honorowego prezesa oddziału.

Bardzo dużo działo się tutaj za Pana "rządów".

Starałem się po prostu jak najlepiej realizować nasze zasadnicze cele statutowe, którymi są: organizacja wycieczek górskich, organizacja prelekcji o tematyce popularno - naukowej, emisja kwartalnika "Orzeł Skalny" oraz prowadzenie kroniki.

Kiedy ukazał się pierwszy numer magazynu "Orzeł Skalny"?

Czternaście lat temu, w styczniu 1997 roku. Od tego czasu wydaliśmy 56 numerów.

Co zawierały?

Bieżące informacje o działalności PTT, relacje i fotoreportaże z naszych wycieczek, aktualne wiadomości z Tatr i Podhala, kącik historyczny oraz liczne artykuły pisane przez przewodników, pracowników naukowych kilku wyższych uczelni, a także naszych prelegentów.

A ile prelekcji odbyło się przez te dwadzieścia lat?

To mogę powiedzieć Panu bardzo dokładnie: 386, a uczestniczyło w nich ponad 35.000 osób. Rekordowe były rendez-vous z Piotrem Pustelnikiem, Ryszardem Pawłowskim i Krzysztofem Wielickim. Ten ostatni przyciągnął blisko 750 słuchaczy, ale i na spotkaniach z mniej znanymi, często brakowało miejsc na widowni. A prelekcji mogłoby być jeszcze więcej, gdyby nie brak funduszy.

Kto szukał i zapraszał prelegentów?

Ja. Czasem ktoś mi w tym pomagał, ale w większości przypadków mogłem liczyć tylko na siebie.

A skąd taka niebywała - jak na niewielki Chrzanów - frekwencja?

W naszą działalność bardzo aktywnie zaangażowała się jedna z tutejszych nauczycielek - Anna Machowska. Z jej inicjatywy powstały dwa szkolne koła PTT: przy SP nr 3 oraz przy Liceum Ogólnokształcącym im. Staszica. Dzięki niej w naszych wycieczkach i prelekcjach bardzo licznie uczestniczyła młodzież. Anna jak nikt inny potrafiła zainteresować i zmobilizować uczniów, jej zasługi są nie do przecenienia.

Chyba już sam fakt istnienia szkolnych kół PTT jest ewenementem w skali Polski?

Poza naszymi są jeszcze tylko cztery: w Maruszynie, Myślenicach i dwa w Tarnowie.

Sama działalność chrzanowskiego oddziału PTT też chyba nie ma równych sobie.

No cóż, miast powiatowych - jak Chrzanów - mamy w Polsce dobrze ponad trzysta, a oddziałów PTT w miastach powiatowych jest zaledwie kilkanaście. Tyle wynika ze statystyki. Nie mnie jednak oceniać i porównywać naszą działalność, to niech czynią inni. Mnie wystarczy, że całe swoje życie poświęciłem bezinteresownie Polskiemu Towarzystwu Tatrzańskiemu.

A dlaczego wybrał Pan własną, nieco boczną ścieżkę, zamiast wybrać główny nurt i zaangażować się w działalność PTTK?

Bo w czasach gdy zaczynała się moja przygoda z górami, PTTK było - jak mówiłem - uwikłane w polityczny związek z władzami, a ja chciałem działać niezależnie. Do szału doprowadzała mnie myśl o udziale w kolejnym Rajdzie Lenina, Zlocie Pierwszomajowym, czy wycieczce Związku Zawodowego Metalowców. Pamiętam, że ta ostatnia zakończyła się na boisku w Węgierskiej Górce przemówieniem sekretarza partii. Słońce grzeje, mógłbym być jeszcze kilka godzin w górach, a muszę słuchać jak aparatczyk grzmi przez megafony: ręce precz od Wietnamu! Totalna paranoja. Postanowiłem pójść swoją drogą. I poprowadzić nią innych.

Wspomniał Pan o kronice Oddziału...

Mamy jej już 23 tomy! Zamieszczamy tam między innymi sprawozdania z wszystkich naszych wycieczek, a było ich dokładnie 779 (do końca roku 2010).

Trasy tych wędrówek zawsze wiodły po tatrzańskich szlakach?

Ależ skąd! Przemierzyliśmy także niemal całe Beskidy, Bieszczady oraz Sudety.

Czy w wycieczkach PTT może uczestniczyć każdy, czy też są dostępne tylko dla członków?

Znakomita większość ma formułę otwartą, zapraszamy wszystkich chętnych. Zarezerwowane dla "wtajemniczonych" są tylko nasze tradycyjne zimowe wejścia na Babią Górę (odbyło się ich blisko 20) oraz obozy wysokogórskie w Tatrach Słowackich. Stworzyliśmy nawet nieformalny "Klub Gerlach", zrzeszający osoby, które w warunkach zimowych zdobyły najwyższy szczyt Tatr. Sam prowadziłem blisko 500 wycieczek PTT i kolejne 300 niezależnie. W sumie, w moich wycieczkach uczestniczyło ponad 12.000 osób. Jestem przewodnikiem tatrzańskim, beskidzkim (pierwszej klasy, od Cieszyna po Przemyśl) oraz terenowym (w województwach: śląskim, małopolskim i świętokrzyskim). Od Olzy po Przełęcz Tylicką przeszedłem wszystkie szlaki turystyczne, a większość pokonałem wielokrotnie. Na Leskowcu byłem dokładnie 148 razy, to od dzieciństwa moje ulubione miejsce na ziemi.

I pierwszy szczyt, który Pan zdobył?

Nie, pierwszy był Ciemniak. Wszedłem tam podczas kolonii letniej w roku 1947, mało ducha nie wyzionąłem po drodze! To było istne szaleństwo, opiekun, nazajutrz po przyjeździe do Zakopanego, zabrał na Czerwone Wierchy nas - grupę zupełnie nieprzygotowanych dziesięciolatków z nizin. Po zejściu postanowiłem, że już nigdy więcej nie wybiorę się w góry. Na szczęście rok później pojechałem na kolonię do Mucharza, Leskowiec urzekł mnie wtedy bez reszty, ale dla Tatr wciąż czułem niechęć. W połowie lat pięćdziesiątych, zakład w którym pracowałem, zorganizował wycieczkę na Granaty, postanowiłem się przełamać, lecz pożałowałem jeszcze zanim weszliśmy na grań Orlej Perci. Towarzyszyli nam bowiem doświadczeni taternicy, którzy przez cały czas opowiadali o wypadkach, jakie wydarzyły się na tym szlaku: tu spadło pięciu, tam zginęło dwóch, a tutaj przed miesiącem interweniował TOPR... Miałem tego serdecznie dość, zszedłem do Doliny Pięciu Stawów sparaliżowany strachem. Ale do trzech razy sztuka... W roku 1960 wybrałem się z kolegami na Halę Gąsienicową, spodobało mi się więc nazajutrz poszliśmy nieco wyżej, potem jeszcze wyżej i tak, sam nie wiem kiedy, absolutna dezaprobata przerodziła się w bezgraniczne zauroczenie. Pięćdziesiąt lat minęło jak jeden dzień... W sierpniu ubiegłego roku metryka bezlitośnie przypomniała mi o sobie: z niemałym trudem wszedłem na Grzesia, Rakoń zdobyłem ostatkiem sił, a Wołowiec pokonał mnie ostatecznie - w połowie drogi zawróciłem do Chochołowskiej. Cóż, czas i tak był dla mnie łaskawy, przez pół wieku nie narzekałem na żadne dolegliwości, lecz nic nie może przecież wiecznie trwać... Każdego z nas czeka ta ostatnia wycieczka...

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 6/2011. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna