Maria Trzeciak - gospodyni Schroniska PTTK w Komańczy

Jak daleko stąd do tego słynnego klasztoru, w którym internowany był prymas Wyszyński?

Cztery minuty na piechotę. Schronisko jest pierwsze idąc od głównej drogi, a Nazaretanki są następne.

Bywa tam Pani czasem?

U sióstr? Oczywiście! To po pierwsze nasze najbliższe i jedyne sąsiadki, a po drugie współpracowniczki, podobnie jak my prowadzące noclegi i wyżywienie.

A prymas Wyszyński przychodził do schroniska podczas internowania?

Niewykluczone, lecz nic mi o tym nie wiadomo. Źródła historyczne, na podstawie których przed dwoma laty nakręcono dla Teatru Telewizji spektakl "Prymas w Komańczy" podają, że Wyszyński spacerował obok schroniska, ścieżką prowadzącą do figurki Matki Boskiej Leśnej. Natomiast u nas zakwaterowani byli agenci Służby Bezpieczeństwa.

Czy ten budynek funkcjonował już wtedy jako schronisko turystyczne?

Nie. Nasz dom wybudowano wprawdzie w roku 1934, lecz przed wojną, przyjmował kuracjuszy jako prywatna willa “Wiera”. Takich pensjonatów było wówczas w Komańczy kilkanaście, po wojnie, wszystkie zabudowania poza “Wierą” oraz klasztorem zostały spalone.

Przez kogo?

Przez tamtych...

Czyli przez Ukraińców?

Wolałabym o tym nie mówić.

Dlaczego?

Bo do Komańczy wróciło wielu wysiedlonych stąd podczas Akcji “Wisła”.

A czemu oszczędzono właśnie ten dom?

Wiem tylko tyle, ile powiedziała mi odwiedzająca nas czasem kobieta, która tu wtedy mieszkała. A ona twierdzi, że wybłagano ocalenie, gdyż ktoś tu bardzo poważnie chorował.

Czy “Prymas w Komańczy” nagrywany był tutaj, czy w studio?

Tutaj! U nas zakwaterowani byli tylko pracownicy obsługi technicznej oraz statyści, ale na poranną kawę przychodzili tu prawie wszyscy aktorzy: Dorota Pomykała, Magdalena Różdżka, Krzysztof Globisz i Olgierd Łukasiewicz.

Kiedy “Wiera” stała się schroniskiem?

Zarząd Okręgu PTTK w Rzeszowie odkupił ten budynek od ówczesnego gospodarza w roku 1964 i niezwłocznie zaadaptował obiekt na potrzeby turystów. Na początku jednak warunki były tu bardzo prymitywne.

Przez pewien czas obiekt ten nosił nazwę “Podkowiata”.

Nazwał go tak jeden z dzierżawców, pan Roman Mazur, który urządził wnętrze oraz otoczenie w stylu country. Obsługa chodziła w kowbojskich kapeluszach, na ścianach wisiały koła od wozów i “ostatnie deski ratunku”, w ogrodzie stał tabor, inscenizowane były napady na pociągi... Schronisko dysponowało wtedy setką miejsc noclegowych i tylko dwoma łazienkami, co w tamtych czasach chyba nikomu specjalnie nie przeszkadzało, lecz dzisiaj byłoby nie do przyjęcia. Pan Roman odszedł wraz z nazwą i stylem, co bardzo nam odpowiadało.

Dlaczego?

Bo od początku chcieliśmy prowadzić schronisko zgodnie z własną wizją.

Jak zatem trafiła pani do Komańczy?

Urodziłam się w Sanoku i tam spędziłam młode lata. Rodzice budowali Zaporę, więc mieszkałam też w Myczkowcach i Solinie. Nigdy jednak nie przypuszczałam, że zamieszkam w górach, przyjmując turystów, gotując im i sprzątając po nich, bo wymarzyłam sobie zawód nauczyciela.

Lecz zrezygnowała Pani ze swoich młodzieńczych pragnień...

Ależ skąd! Dzięki mojemu mężowi udaje mi się pogodzić pracę w schronisku z obowiązkami pedagoga. Uczę geografii oraz biologii w sanockim Gimnazjum nr 2. Janka poznałam podczas studiów w Lublinie. Szybko okazało się, że wprawdzie pochodzi z Ciechanowa, lecz zna Bieszczady znacznie lepiej niż ja. Ledwie skończyłam studia, gdy mąż zatrudniony został w tutejszym oddziale PTTK. Pewnego dnia, blisko dwadzieścia pięć lat temu, Janek powiedział mi, że musi na dwa tygodnie zamieszkać w nowootwartej wówczas Bacówce Pod Honem, bo nie ma chętnych na jej prowadzenie. Byłam wtedy na urlopie wychowawczym, więc zabrałam dzieci i pojechałam tam z nim. Te dwa tygodnie trwają do dziś...

A ile trwały dwa tygodnie pod samym tylko Honem?

Półtora roku. Było nam tam wspaniale, lecz musieliśmy wyprowadzić się, ponieważ maluchom zaczęły dokuczać alergie. Przypuszczam, że spowodowały je świeże farby i środki chemiczne stosowane wtedy do konserwacji drewna. Ledwie wróciliśmy do Sanoka, gdy męża poproszono w pracy, aby poprowadził Hotel Górski w Wetlinie, doraźnie, tylko do czasu znalezienia ajenta, nie dłużej niż przez dwa tygodnie... Tak minęło kolejne półtora roku. Niemal prosto z Wetliny poszliśmy na Jaworzec...

Na dwa tygodnie?

Oczywiście.

I jak długo tam Państwo zostali?

Sześć lat. Dni powszednie spędzałam w szkole, w Sanoku, a do bacówki jeździłam na wszystkie weekendy, ferie oraz wakacje. To był ciężki okres, bez prądu, ale żyło się nam tam fajnie, jakoś tak prościej.

Co to znaczy prościej?

Nie było wówczas żadnego dojazdu w pobliże Jaworzca, co w pewien sposób selekcjonowało gości. Przychodziło do nas bardzo dużo turystów indywidualnych, natomiast duże, hałaśliwe i męczące grupy odwiedzały nas sporadycznie. Nie było też w pobliżu sklepów, więc tylko w bacówce można było coś zjeść i uzupełnić zapasy. A menu, z powodu braku prądu, mieliśmy banalnie proste: pulpety oraz gołąbki, które po zawekowaniu można przechowywać bez lodówki plus jajecznica i herbata. Turyści byli tam mniej wymagający, mniej roszczeniowi niż gdzie indziej, pogodni i zadowoleni, tworzyli niepowtarzalną atmosferę. Latem ognisko płonęło prawie co noc, a w deszczowe wieczory paliliśmy w kominku. Rozmowom i śpiewom przy gitarze nie było końca. Bacówka w Jaworzcu jest też korzystniej położona niż schronisko w Komańczy, tam z Cisnej turysta z plecakiem dojdzie w sześć godzin, a tutaj w dwanaście. Tam goście do nas przychodzili, a tutaj najczęściej przyjeżdżają własnymi samochodami.

To źle?

Dobrze, ale jeżeli ktoś nie dysponuje autem, to w weekend do Komańczy nie dotrze.

Czy wprost z Jaworzca trafili Państwo do Komańczy?

Przez pewien czas mieszkaliśmy jeszcze w Nowym Łupkowie, prowadząc prywatne schronisko, ale tam nie było prawdziwych turystów, takich jakich lubimy najbardziej. Nie zastanawialiśmy się więc długo, gdy dotarła do nas wiadomość, że Komańcza jest "do wzięcia". Jesteśmy tu od jedenastu lat, z krótką przerwą, kiedy pewnej bardzo bogatej osobie nasze schronisko spodobało się do tego stopnia, że zaproponowała Spółce "Bieszczady" dzierżawę w wysokości, której nie byliśmy w stanie podołać. Odeszliśmy.

Na długo?

Wystarczyła jedna zima aby nowy gospodarz zorientował się, że zarządzanie obiektem znacząco różni się od jego romantycznych wyobrażeń. Turystom zawsze bardzo się tu podoba, o jak Wam tu dobrze, o jak u Was miło - zachwycają się i zazdroszczą. Nie przeczę, dobrze nam w Komańczy i miło, lecz warto pamiętać, iż prowadzenie schroniska ma więcej stron, niż medal. A goście widzą tylko tę najatrakcyjniejszą. Doskonale wiedzą o tym Ci, którzy są z nami od lat: nasze dzieci - Asia i Michał, z którymi wspólnie tworzymy iście rodzinny biznes oraz cała rzesza znajomych, wspierających nas nieustannie.

Nie tylko w dokładaniu drewna do kominka?

Nie, również w jego porąbaniu. Teraz takich dobrych dusz jest nieco mniej, gdyż wielu z naszych przyjaciół pochłonęły kariery, lecz bywały czasy, że Nowy Rok witała tu nawet setka gości.

Sami znajomi?

Nie, zawsze połowę miejsc rezerwowaliśmy dla turystów. Wielu z nich wręcz wędrowało za nami od schroniska do schroniska, bo czasem człowieka przyciąga miejsce, a czasem drugi człowiek.

Istna sielanka... I nigdy nie zdarzyło się tu aby człowiek odpychał człowieka?

Zapraszamy wszystkich - i grupy zorganizowane, i turystów indywidualnych: małżeństwa z dziećmi, studentów, emerytów. Każdy ma inne potrzeby i wizje wypoczynku. Ktoś chce się dobrze wyspać, ktoś spokojnie porozmawiać, a ktoś pobawić. Trudno zaspokoić tak sprzeczne oczekiwania. Schronisko jest niewielkie, jedno pomieszczenie pełni równocześnie funkcję baru, jadalni i świetlicy, więc trzeba się jakoś pogodzić. No i mamy tylko siedem małych pokoi, wystarczy zatem, że zajmie je siedem rodzin lub par, aby dla reszty turystów zabrakło miejsca.

Są przecież jeszcze domki i "gleba".

To nie takie proste. Strych czeka na adaptację, nikt nie może tam przebywać, a na pozostałych kondygnacjach trudno byłoby gdziekolwiek wcisnąć materac. Pozostają zatem domki i jeden z nich rzeczywiście przeznaczyliśmy na tak zwaną "glebę".

A reszta?

Nadal służą najmniej wymagającym turystom, lecz są już w beznadziejnym stanie. Wszystkie wymagają niezwłocznego odnowienia, ale na to wciąż brakuje funduszy. Pierwszeństwo przyznaliśmy głównemu budynkowi schroniska, którego ubiegłoroczny remont kosztował majątek. Teraz nie stać więc nas nawet na najpilniejszy z wydatków, czyli zakup nowej pościeli, która przy tak intensywnej eksploatacji powinna być wymieniana rokrocznie. Rotacja turystów i każdorazowe pranie powodują, że poszwy, poszewki i prześcieradła zużywają się w tempie niewyobrażalnym dla przeciętnej pani domu.

Ta niewyobrażalność dotyczy zapewne nie tylko pościeli.

Nie tylko. Pamiętam swój pierwszy dzień w Bacówce Pod Honem. Asia miała dwa lata, Michał jeszcze nie chodził, chciałam ugotować im mleko, stanęłam bezradnie przy kuchennym piecu kaflowym i... załamałam się. Owszem, widziałam taki w babci, ale nie miałam pojęcia jak w nim rozpalić. Dzieci darły się wniebogłosy głodne, ja płakałam jak bóbr... Przez miesiąc uczyłam się na nim gotować. A teraz? Nie wyobrażam sobie prowadzenia schroniska bez pieca kuchennego. Trudno przecież na gazie przygotować sto litrów bigosu i wodę utrzymać wrzącą. Nie sposób też wieczorem usiąść z przyjaciółmi przy mikrofalówce, aby zapatrzyć się w ogień i zasłuchać w trzask drewna płonącego pod płytą.

Wróćmy proszę na ziemię. Co jeszcze trudno sobie wyobrazić? Czego jeszcze turyści nie widzą?

Nocnych dyżurów, gdy w schronisku przebywa grupa młodzieży. Czasy zmieniły się i teraz bez grup Komańcza nie przetrwa, lecz słowo daję, że wolę mieć kilku turystów indywidualnych, niż obiekt pełen gimnazjalistów. Zawsze gdy mieszkają u nas, ktoś z personelu musi czuwać przez całą noc. Niekiedy bywa też tak, że grupy nie są kłopotliwe dla nas, lecz dla pozostałych gości.

Hałasują?

Też, ale akurat nie to miałam na myśli. Nie odmawiamy bowiem gdy ktoś chce zorganizować u nas przyjęcie urodzinowe, pierwszą komunię albo wesele, a równocześnie nie zamykamy wtedy schroniska przed turystami indywidualnymi. Oczywiście, staramy się na bieżąco zadośćuczynić potrzebom wszystkich, ale bywa to trudne. Czasem rozwiązać musimy istne węzły gordyjskie, gdy na przykład rokrocznie gościmy zespoły terapeutyczne anonimowych alkoholików, a równocześnie nie możemy przecież wycofać ze sprzedaży piwa...

Uważa Pani grupy za zło konieczne?

Tego nie powiedziałam. Staram się tylko rzetelnie opowiedzieć o tym, czego turyści nie widzą.

Z czym zatem jeszcze, poza niesfornymi grupami muszą się Państwo zmierzyć?

Z ich brakiem...

No tak, wiadomo: pieniądze...

Pieniądze to nie wszystko. W schronisku po sezonie, gdy nie ma ludzi, jest po prostu zimno. Nie możemy beztrosko ogrzewać całego pustego obiektu, więc wewnątrz panuje przenikliwy chłód. Grzejemy się wtedy przy piecu kuchennym, ale na pojedynczych turystach, którzy wówczas do nas zaglądają, Komańcza może zrobić niekorzystne wrażenie. W pokojach - jeżeli wcześniej nie zarezerwują noclegu - jest chłodno, a menu wygląda skromnie.

W grudniu nie można zjeść u Państwa słynnego gulaszu z wilczym pazurem?

Można, ale tylko w Sylwestra, bo musimy ograniczać menu wtedy, gdy ruch jest znikomy. Sylwester jest też jednym z tych nielicznych zimowych dni, gdy możemy się ogrzać, gdyż same kaloryfery nie wystarczą, aby w schronisku było ciepło, niezbędni są też ludzie.

Spodziewałem się raczej kolejnych skarg na turystów, a słyszę narzekanie na ich brak...

Nie prowadziłabym schroniska, gdybym nie lubiła turystów. Przyznaję, pewnym mankamentem Komańczy jest dla gospodarzy deficyt własnego miejsca, więc trudno tu o zachowanie prywatności, ale można się do tego przyzwyczaić. Utrapieniem są też goście, którzy rezerwują nocleg, a potem bez słowa nie pojawiają się, ponieważ w ten sposób przepadają miejsca, o które później, przez telefon, pyta wiele innych osób. Ten problem dotyczy jednak nie tylko naszego obiektu. A poza tym chętniej rozmawiam o tym, co mnie cieszy, niż o tym, co denerwuje.

Co zatem cieszy Panią najbardziej?

Ostatnio? Remont schroniska oraz nadanie mu imienia Ignacego Zatwarnickiego. To jedyny obiekt w Bieszczadach, który ma swojego patrona.

A dlaczego właśnie Komańczę spotkał ten zaszczyt?

Bo znałam osobiście pana Ignacego, chodziłam z jego córką do szkoły podstawowej, a on sam uwielbiał Komańczę, bywał tu wielokrotnie. Schronisko nosi jego imię dzięki wspólnej inicjatywie sanockiego oddziału PTTK, Spółki Bieszczadzkie Schroniska i Hotele PTTK oraz naszej. Na honorowym miejscu powiesiliśmy tablicę pamiątkową oraz kostur, z którym Zatwarnicki wędrował po Bieszczadach. To dla mnie bezcenna pamiątka.

A co udało się wyremontować?

Wszystko z wyjątkiem domków oraz wnętrza pokoi w budynku głównym. Położyliśmy nowy dach w ten sposób, aby w przyszłości móc dobudować jeszcze jedną kondygnację. Dzięki niej ilość miejsc noclegowych zwiększy się z obecnych dwudziestu, do blisko pięćdziesięciu. Przerobiliśmy świetlicę i taras, dom zmienił się nie do poznania, uważam, że teraz jest naprawdę ładny. Szkoda mi tylko os, które miały gniazda na strychu oraz popielic, mieszkających tu z nami od początku. Do popielic mam szczególny sentyment, bo pisałam o nich pracę.

Jaką pracę?

Na zakończenie studiów podyplomowych. To była biologia na SGGW, co trzy tygodnie jeździłam do Warszawy. Lubię się uczyć, wcześniej skończyłam dwa kierunki: pedagogikę oraz geografię na Akademii Świętokrzyskiej.

A popielice wyprowadziły się?

Tak, ale tylko na czas remontu. Już widzę jak kręcą się wokół domu, zaglądają na strych i szukają miejsca, w którym mogłyby znowu zamieszkać z nami...

Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 12/2011. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna