Bogusław Zalewski - najstarszy kursant w historii Klubu Speleologicznego w Warszawie

Podobno był Pan najstarszym kursantem w historii warszawskiego speleoklubu?

Wszystko zaczęło się od spotkania z Andrzejem Zawadą, który przekazał mi jedną niebywale istotną myśl. To był absolutny zbieg okoliczności. Andrzej miał spotkanie z pensjonariuszami Domu Opieki Społecznej, w którym pracuje moja kuzynka. Zaprosiła mnie, przyjdź - powiedziała - posłuchasz ciekawej opowieści. Andrzej wspominał wtedy swoją wyprawę na Noszak. Wychodził, gdy dogoniłem go na schodach i zapytałem tak, aby nikt nie słyszał: czy w moim wieku można jeszcze chodzić po górach? A chodzi Pan po schodach - zapytał Zawada? No, chodzę. To niech Pan przyjdzie we czwartek na Senatorską do PTTK - Zawada na to - będzie tam wtedy zebranie Klubu Tatrzańskiego, ja Pana im polecę. I tak się stało.

Ile miał Pan wtedy lat?

Sześćdziesiąt. W tym samym czasie przeczytałem w jakiejś gazecie, że Speleoklub Warszawski organizuje kurs grotołażenia, a ja z zawodu jestem górnikiem, pracowałem pod ziemią 25 lat i na węglu, i na miedzi. To pomyślałem, że warto byłoby zobaczyć jak wyglądają te podziemia stworzone przez naturę, bo wydrążone ludzką ręką znałem doskonale. W ogłoszeniu podany był numer telefonu, zadzwoniłem. Odebrała dziewczyna: tak, zapraszamy - mówi. Ale jest jeden problem - ja na to - mam 60 lat. No, to co - usłyszałem z drugiej strony. Tydzień później byłem już kursantem...

A wcześniej nie miał Pan w ogóle do czynienia z górami?

Moim najwyższym szczytem był Giewont. Pierwszy raz dwa tysiące metrów przekroczyłem na Czerwonych Wierchach, podczas kursu speleo - na szkoleniu zimowym. Ćwiczyliśmy tam wtedy "bałwanki".

"Bałwanki"?

Czyli kontrolowany upadek na oblodzonym stoku i zjazd na brzuchu z hamowaniem czekanem oraz nogami w rakach obowiązkowo uniesionymi do góry.

Jak Pan sobie radził na tym kursie?

Na początku pod ziemią kłopot mieli ze mną wszyscy. Dzięki Bogu trafiłem na znakomitego instruktora - Andrzeja "Czubala" Czubalskiego, którego wyrozumiałość i cierpliwość nie znały granic. Natomiast na dojściach do jaskiń wychodziłem z bazy na godzinę przed grupą, a wracałem godzinę później. Dodatkowym utrudnieniem była wtedy moja niedyspozycja zdrowotna, która niespodziewanie zniknęła, gdy tylko zacząłem chodzić po górach. Otóż przez całe dorosłe życie miałem anemię, leczono mnie na wszystkie możliwe sposoby, bezskutecznie. Anemia znacząco ograniczała moją sprawność, a przecież całe "żelastwo" musiałem sam dźwigać pod górę na własnych plecach.

Żadnej taryfy ulgowej dla starszego pana?

Troszczono się o mnie, owszem - nie mogę narzekać, ale traktowano na równi z wszystkimi. Pamiętam trawers Jaskini Czarnej, wyszedłem na powierzchnię ubłocony, przemoczony, wykończony i wściekły. Chciałem wszystkich wysłać do diabła, ale przed dojściem do szlaku nie mogłem odłączyć się od grupy, więc cała ekipa musiała człapać ze mną noga za nogą.

A ilu kursantów było w Pana grupie?

Pięć, sześć osób, czasem mniej.

W wieku?

To cudna historia! Pamiętam wyjazd do Doliny Kobylańskiej, gdzie ćwiczyliśmy wspinaczkę skałkową. Kursantów miało być czterech, lecz dwóch zrezygnowało w ostatniej chwili, więc w efekcie trzydziestoletni instruktor szkolił równocześnie dwóch "młodych": szesnasto- i sześćdziesięciolatka. Duże grupy są nieefektywne, gdyż więcej się stoi i czeka, niż ćwiczy, co szczególnie uciążliwe jest pod ziemią, w temperaturze plus cztery stopnie i wilgotności bliskiej 100%.

Nie zniechęciło Pana to zimno, wilgoć i mrok?

Myślałem, że na trawers Jaskini Ciemnej już mnie nikt nigdy nie namówi... Ale trzy lata temu usłyszałem, że kursanci wybierają się tam ponownie. Kursanci - pomyślałem - teraz to już bez problemu dotrzymam im kroku, zaryzykuję! Pojechałem... I pierwszy przeszedłem Jaskinię Ciemną, pierwszy wyszedłem z dziury.

Czyli Pana przygoda z jaskiniami nie zakończyła się wraz z kursem?

Ależ skąd! Śmiem twierdzić, że w tej chwili - w wieku 75 lat - mam znacznie lepszą kondycję niż wtedy, gdy po raz pierwszy spotkałem Andrzeja Zawadę. To niewątpliwie zasługa gór, ale nie tylko, bo o formę dbam też gimnastykując się zgodnie z zaleceniami Petera Keldera, zaprezentowanymi w książce "Źródło wiecznej młodości". Proszę spojrzeć - zestawów ćwiczeń jest tu sześć, z których wykonuję pięć, bo przy ostatnim należy powstrzymać się od seksu, a ja nie zamierzam.

W ilu jaskiniach był Pan zatem?

Ojej! Nie policzę...Gdzie kto szedł, a mnie zapraszał, to byłem. W Wielkiej Śnieżnej, Pod Wantą, Miętusiej, Marmurowej, Goryczkowej, Zimnej, Szczelinie Chochołowskiej, w sumie nie wiem, bo małych dziur były chyba setki. Czasem zabiera mnie ze sobą Iza Luty, która zajmuje się inwentaryzacją i dokumentacją jaskiń tatrzańskich. To potężna praca, bo wszystkie poprzednie pomiary są teraz powtarzane w systemie GPS.

Nie miał Pan nigdy żadnych problemów pod ziemią?

Ja nie, ale mój partner, którego zabrałem do Szczeliny Chochołowskiej zakleszczył się w otworze wyjściowym i nie mógł się wydostać.

Szedł przed Panem?

Na szczęście to ja pierwszy wychynąłem na powierzchnię, ale i tak nie byłem w stanie mu pomóc. Obydwaj byliśmy przemoczeni do suchej nitki, bo Krecim Korytarzem wyprowadzającym na zewnątrz płynęła woda z topniejącego śniegu. A musieliśmy czołgać się nim przez kilkanaście metrów, i - żeby było trudniej - na skos.

Na skos?

Tam jest tak ciasno, że wyjść trzeba z jedną ręką wyciągniętą nad głową. Mnie się udało, a partner utknął z biodrami uwięzionymi w szczelinie. Okazało się, że fałdy zbyt dużego - bo pożyczonego - skafandra zrolowały się tak pechowo, że musiał potargać go na sobie, aby wyzwolić się z pułapki. W końcu wyszedł, lecz tak, jak go Pan Bóg stworzył... (śmiech).

Ale mniej zabawnych przygód Pan nie miał?

Zdarzyło mi się raz poślizgnąć podczas zejścia przez Zacisk Kaczanosia Jaskini Miętusiej. Lądując bardzo mocno uderzyłem się żebrami o skałę. Potem przez dwa dni jeździłem na nartach, lecz ból nie ustępował, więc poszedłem do szpitala na prześwietlenie. Akurat trwał strajk, pacjenci chyba przestraszyli się, bo nie było ani jednego. Miałem więc wszystkich lekarzy do dyspozycji... Okazało się, że złamałem dwa żebra, żartowałem potem, że nie pokonałbym "Kaczanosia" z moim naturalnym obwodem klatki piersiowej...

Czy jaskinie przypominają Panu w czymś kopalnie, w których przepracował Pan ćwierć wieku?

Zauważam więcej różnic, niż podobieństw. Przede wszystkim w kopalniach górotwór bez przerwy pracuje, bez przerwy coś pęka, trzeszczy, w każdej chwili strop może się sypnąć albo zawalić, wszystko trzeba podstemplować. A w jaskiniach jest głucha cisza, oczywiście zdarzają się obrywy, ale raz na wiele, wiele lat. No i w jaskiniach jest znacznie zimniej, niż w kopalniach.

Wspomniał Pan też mimochodem o nartach...

Na biegówkach nauczył mnie jeździć osiemdziesięcioletni wówczas Kazimierz Krawczyk, a na zjazdowych - wnuk. Pamiętam jak pilnowałem go na "oślej łączce" pod Krokwią, gdy zapytał nagle - dziadku, a dlaczego Ty nie umiesz jeździć na nartach? Byłem już wtedy na emeryturze, ale pomyślałem - no właśnie, dlaczego? A nauczysz mnie - zapytałem. Nauczę, dziadku! No to wypożyczyłem narty, wynająłem instruktora, opanowałem podstawowe umiejętności i tak przygotowany poszedłem na pierwszą "lekcję" do wnuka.

I na Kasprowym już Pan jeździ?

Byłem tam wielokrotnie, ale dopiero ostatnio nauczył mnie respektu. Przyszedłem do Kuźnic, kolejka nie kursowała z powodu mgły i wiatru, zapowiedziano, że ruszy za godzinę. Za godzinę - pomyślałem - to będę już prawie w Murowańcu. Zarzuciłem narty na plecy i poszedłem. Na Hali Gąsienicowej okazało się, że wyciąg też nie działa, to powędrowałem dalej - na szczyt. Tam zauważyłem tabliczkę z napisem: "nartostrada nieczynna, zakaz jazdy". Rozejrzałem się, nikt nie patrzył, to przypiąłem narty i śmignąłem w dół. Już nigdy nie popełnię takiego błędu.

A co się stało?

Nic się nie stało, ale błądziłem we mgle i brnąłem w śniegu, trasa była nieprzygotowana - w jednym miejscu lód, a w drugim zaspy. Zjechałem, ale to była mordęga. A może po prostu kondycję mam coraz słabszą? Nie wiem czy uda mi się jeszcze kiedyś przejść "setkę".

Jaką "setkę"?

Maraton Pieszy Puszczy Kampinowskiej. Pięć razy pokonałem całą trasę tego rajdu, przeszedłem też cztery Sudeckie Setki, ale ostatnio udaje mi się przebyć już tylko pięćdziesiąt kilometrów. Na nartach, w Biegu Piastów też mam teraz trochę gorsze wyniki, niż kilka lat temu.

Startuje Pan również w Biegu Piastów?

Uczestniczyłem w siedmiu. Na pierwszym już po trzydziestu kilometrach wiedziałem, że idę ostatni. Za mną jechał tylko skuter z toboganem obsługi Biegu. Przysiądź się Pan - namawiali mnie. Mowy nie ma, "na połówce" zmieściłem się w limicie, to i na metę zdążę przed jej zamknięciem. Przyszedłem ostatni, a sędzina mi wieniec na kark zakłada. Ostatniemu? - pytam. No, został - ona na to. A to świetnie - ucieszyłem się - będzie jak znalazł do trumny... (śmiech). Rok później nie byłem już ostatni. I nie dostałem wieńca, więc się upomniałem. Nie dostanie Pan - powiedziała sędzina - bo wygląda Pan znacznie lepiej niż przed rokiem.

Pana przygoda z górami nie zakończyła się na penetracji ich w głąb, bo wzwyż Pan również wędrował, prawda?

"Otarłem" się o siedem tysięcy metrów. Doszedłem pod sam szczyt Aconcagui i tuż przed wierzchołkiem zawróciłem. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie, do dzisiaj tego żałuję. W dniu ataku szczytowego wyszliśmy z bazy zbyt późno. Jeden z moich młodszych partnerów zdążył zdobyć wierzchołek przed zmrokiem, drugi zrezygnował w ostatniej chwili, a mnie zabrakło niecałych dwustu metrów. Oni szybko zbiegli na dół, a ja zostałem sam na ścieżce. Zrobiło się ciemno, postanowiłem, że poczekam do świtu, owinąłem się dwoma płachtami folii NRC i przestałem całą noc.
Przestał Pan?

Tak, zgodnie ze starą i najważniejszą zasadą, że na mrozie nie wolno usnąć. Stałem więc, zasypiałem, przewracałem się, wstawałem i tak w kółko, niemal bez końca. To była bardzo długa noc. Gdybym wiedział, że i tak spędzę ją na szlaku, to poprzedniego dnia nie zrezygnowałbym z wejścia na szczyt. W Ameryce Południowej ustanowiłem zatem swój własny rekord wysokości, ale najwyższą górą, którą zdobyłem wraz z wierzchołkiem był Elbrus, natomiast w Europie - Mont Blanc.

A gdzie było najtrudniej?

Sam nie wiem, bo poważnych trudności technicznych nie było na żadnej z dróg, które przeszedłem. Dość dużo kłopotów miałem podczas wejścia na Matterhorn. Nota bene nie "zaliczyłem" tego wierzchołka, lecz sąsiedni, odległy o 20 metrów Cervino, czyli zwieńczenie grani po stronie włoskiej. Wspinałem się bowiem wtedy z Włochem, który upierał się, że to właśnie tam znajduje się najwyższy punkt całego masywu. Nie chciałem sprawiać mu przykrości, więc nie przeszedłem na szwajcarską stronę.

Góry pochłaniają Pana bez reszty?

Nie, nie wszystko co kocham jest w górach. Trzy lata temu owdowiałem, a pół roku temu ożeniłem się ponownie. Nie mogłem czekać dłużej, bo która by mnie chciała... (śmiech)

Miałem na myśli inne rodzaje aktywności fizycznej.

W roku 2008 dostałem międzynarodowy certyfikat nurka PADI.

Nurkować też nauczył się Pan na emeryturze?

Nie, akurat tę umiejętność opanowałem znacznie wcześniej. Pod koniec pracy w kopalni zostałem ratownikiem górniczym, wtedy przeszkolono mnie w nurkowaniu w zalanych korytarzach. Nie poprzestałem jednak na tym i stąd ten certyfikat. Mój życiowy rekord zanurzenia wynosi 36 metrów.

A co planuje Pan na najbliższą przyszłość?

Niestety, przede wszystkim operację usunięcia zaćmy. Metryka przypomina o sobie, chociaż absolutnie nie czuję ciężaru lat. Znalazłem kiedyś w "Przekroju" złotą myśl, która stała się moim credo: każdy powinien przeżyć młodość, obojętnie w jakim wieku...


Rozmawiał: Kuba Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku n.p.m. nr 12/2010. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna