W liście do redakcji napisał Pan, że jest prezenterem dyskotekowym...

Ale napisałem też, że marzę o udziale w Tour d'Afrique. Prezenterem byłem - bo to już stare dzieje - zawodowym, natomiast rower jest moją pasją. Dorastałem w samym środku złotej epoki lat Gierka, a moje zainteresowania muzyką rozrywkową - lekką, łatwą i przyjemną - były tak nieprzeciętne, że szybko zostałem dostrzeżony. Ówczesna pani Dyrektor Domu Kultury w moim rodzinnym Pułtusku - Aldona Łaszczyk zauważyła, że wyróżniam się wśród grona jej podopiecznych i zaproponowała, abym zaprezentował swoje umiejętności w przerwie pomiędzy występami zespołów, na jednym z licznych wówczas festiwali. Zrobiłem piorunujące wrażenie! Porwałem publiczność! Był rok 1968...

A kiedy dostrzegł Pan uroki roweru?

Wtedy jeszcze niemal bez reszty absorbowała mnie muzyka. Na giełdach płytowych w klubach "Remont", czy "Hybrydy" poznawałem zawodowych prezenterów dyskotek, przyglądałem się ich warsztatowi, szukałem wzorów, uczyłem się, byłem coraz lepszy. Ale momentem przełomowym w mojej karierze okazało się spotkanie ze Zbigniewem Niemczyckim, dzisiaj prezydentem Curtis Group, a wtedy prowadzącym festiwal w Sopocie. To on stał się dla mnie wzorem do naśladowania i inspiracją do wypracowania własnego stylu! Stanąłem przed Komisją Weryfikacyjną Ministerstwa Kultury i Sztuki i zdałem wszystkie egzaminy niezbędne do uzyskania licencji prezentera. Rozwijałem się szybko, więc postanowiłem wypłynąć na szersze wody. Pracowałem w wielu znanych miastach i renomowanych hotelach, aż dotarłem na wyspę Krk, która niebawem stała się moją “drugą ojczyzną”. Wyróżniałem się tam wśród prezenterów, gdyż Matka Natura obdarzyła mnie ładnym głosem i wyczuciem, dzięki któremu potrafię dołączyć do wykonawcy odtwarzanego utworu, dodając mu subtelnego uroku.

Ale gdzie tu jest miejsce na rower, panie Marku? Czy jeździł Pan nim na dyskoteki?

Nie, ale zawsze - od najmłodszych lat - miałem szczególny talent sportowy. Nawet gdy chodziłem z kolegami na jabłka do sadu sąsiada, to zawsze uciekałem najszybciej i nigdy mnie nie złapano. Moje wyniki były nieprzeciętne: jako dwudziestolatek, w biegu na sto metrów osiągnąłem czas zbliżony do 11 sekund, więc trudno było ze mną konkurować. Potem wciągnęła mnie piłka nożna, w której również odnotowałem sporo sukcesów...

Wciąż brakuje mi roweru w naszej rozmowie...

Gdy metryka zmusiła mnie do zawieszenia butów piłkarskich na kołku, lecz wewnętrzny niepokój wciąż nie pozwalał zrezygnować z aktywności fizycznej, mój wzrok padł na rower, jako narzędzie do uprawiania sportu. Sportu naturalnego, beztroskiego, wesołego - o jakim zawsze marzyłem. Zacząłem od krótkich przejażdżek na zwyczajnym jednośladzie i błyskawicznie wpadłem w sidła tej nowej namiętności.

A co tak szczególnie urzekło Pana w dwóch kółkach?

Jazda na rowerze wypełnia mnie spokojem, długie trasy jakie pokonuję dają mi czas, i na pogodne refleksje, i na głębokie przemyślenia. Moja psychika doskonale integruje się z rytmem jazdy. Kolarstwo wymaga wyciszenia, co bardzo mi odpowiada.

Czyli preferuje Pan tempo i dystanse rekreacyjne?

Bardzo szybko okazało się, że odległości, które pokonuję są coraz dłuższe, potrafiłem przejechać 40 km dziennie na początkowo bardzo prostym rowerze. Rodzina niezwykle przychylnie przyglądała się tej mojej nowej pasji, gdyż odwracała moją uwagę od innych, mniej chlubnych skłonności... Zacząłem więc rozglądać się za lepszym sprzętem.

Jakim?

Zawsze szosowym, bo nigdy nie miałem inklinacji do kolarstwa wyczynowego, nie interesowała mnie ani jazda terenowa, ani tym bardziej po górach, o akrobacjach, czy downhill'u nie wspominając. Ze zgrozą przyglądam się moim kolegom z pracy, którzy - z racji wykonywanego zawodu - powinni wyglądać estetycznie, a po rowerowych eskapadach, przychodzą w poniedziałek poobijani, posiniaczeni, kontuzjowani. Nie, to stanowczo nie dla mnie!

Jeździ Pan zatem tylko latem, przy ładnej pogodzie, aby się nie przeziębić i nie ubłocić?

Zauważyłem, że rower znacznie poprawił moją odporność, omijają mnie wszelkie infekcje, nie pamiętam kiedy ostatnio miałem katar, o grypie - odpukać - nie wspominając. A jeżdżę przez cały okrągły rok, nie straszny mi ani upał, ani mróz, śnieg, deszcz, wiatr, a nawet błyskawice! Rower jest teraz moją największą pasją. I - co ważne - kibicuje mi cała rodzina!

A w czym się ta pasja objawia na co dzień?

Pięć lat temu pojechałem zarobkowo do Hiszpanii. Tam mój entuzjazm zrobił takie wrażenie na właścicielach plantacji, że zamiast zbierać warzywa, pojechałem z nimi na rowerach dookoła Andaluzji. A muszę dodać, że wszystkie pojazdy na tę wyprawę, zostały wtedy specjalnie kupione przez moich niedoszłych pracodawców, nazajutrz po naszej rozmowie o bicyklach. To było wspaniałe wyzwanie, któremu sprostałem bez najmniejszych problemów, chociaż Andaluzja jest górzysta i gorąca. Mój organizm spisał się tam wzorowo! Po powrocie pomyślałem więc o rowerowej peregrynacji po mojej “drugiej ojczyźnie”.

Po Chorwacji?

Tak właśnie. Przejechałem za znajomymi 2500 km tam i z powrotem wzdłuż wybrzeża Adriatyku. To była niezwykle atrakcyjna i zróżnicowana trasa, którą pokonaliśmy na zmianę drogami gruntowymi, szutrowymi, po asfalcie, ale też - dla urozmaicenia - przeprawialiśmy się łódkami na wysepki, gdzie turyści na rowerach traktowani są jak białe kruki. Teraz, ze względu na reżim finansowy, któremu muszę się podporządkować, nie mogę sobie pozwolić na kolarskie wojaże zagraniczne.

Jeździ Pan zatem po Polsce?

I to bardzo dużo. Na rower wsiadam w każdą sobotę i niedzielę, niezależnie od pogody. Czuję zew szlaku, gdybym nie uległ temu wezwaniu, gdybym nie wyruszył w drogę, to czułbym się cały obolały, chory i zły. Zostając na weekend w Pułtusku byłbym wprost nie do wytrzymania dla domowników, więc aby oszczędzić rodzinie moich humorów, wyprowadzam rower z garażu i jadę, jadę, jadę...

I gdzie Pan tak jedzie?

I jadę sam...

Sam?

Tak, zawsze sam. Próbowałem zachęcić znajomych, ale bezskutecznie. Myślę, że nie mieli w sobie tego zapału, tej determinacji i żaru, który płonie we mnie. Ja zawsze czuję wewnętrzną siłę, która nie pozwala mi zwątpić w cel drogi i chroni przed zawahaniem nawet w najtrudniejszych warunkach i zawsze napełnia mnie niebywałą radością podczas jazdy.

Nigdy nie zdarzyła się Panu żadna nieprzyjemna przygoda, która zburzyłaby ten spokój?

Zdarzyło mi się kilka nieprzyjemnych przygód, ale żadna nie zmąciła mojej pogody ducha. Nieraz, w dziewiczych ostępach Polski, niezbyt trzeźwi autochtoni, nie dysponując funduszami na zakup kolejnej dawki trunku, widząc mnie - samotnego na rowerze - sugerowali w sposób nie znoszący sprzeciwu, iż powinienem zostać sponsorem dalszego ciągu ich spotkania...

Padł Pan ofiarą napadu?

Miałem szczęście, bo zawsze udawało mi się skłonić tubylców do zmiany planów, poprzestając tylko na rozmowie i sile perswazji. Mój rekord to sześciu młodzieńców poskromionych równocześnie. Pracuję teraz jako przedstawiciel handlowy usług ochroniarskich z wysokiej półki, więc zawsze jestem odpowiednio przygotowany na wypadek konfrontacji, ale nigdy nie musiałem użyć żadnego narzędzia do obrony.

A na jezdniach? Udało się Panu uniknąć wypadków?

Nonszalancja, lekceważenie przepisów i nadużywanie alkoholu przez kierowców w Polsce są zatrważające. Mam porównanie, bo mieszkałem w państwach o znacznie wyższej kulturze jazdy. Opatrzność mi jednak sprzyja, a ja pomagam jej jak mogę. Myślę, że niebagatelne znaczenie ma fakt, że dysponuję dobrej klasy sprzętem, jeżdżę pewnie, spokojnie, a sytuację na drodze staram się na bieżąco analizować i kontrolować. Oczywiście nie na wszystko mam wpływ. Kilka lat temu cudem uniknąłem wypadku, gdy zahaczył mnie wyprzedzający TIR i "holował" przez dobre dwa kilometry.

Jak to się stało?

Nie mam pojęcia. Chyba odpięła się plandeka, spod której wyfrunęła jakaś linka, która na zakręcie jak lasso złapała pałąk kierownicy mojego roweru. Jechałem tak przyczepiony z prędkością zapewne stu kilometrów na godzinę, kierowca widocznie nie zauważył tego w lusterku. Zdążyłem już pożegnać się z życiem, gdy nagle sidła, w które wpadłem uwolniły mnie równie niespodziewanie, jak złapały. Z rozpędu wjechałem do rowu, fiknąłem kilka razy i zatrzymałem się na dnie tylko lekko poobijany. Wstałem i pojechałem dalej. Myślę, że Bóg tak chciał.

Niewiarygodne!

Innym razem jechałem piaszczystą drogą przez las nad Narwią. Zapadał zmierzch gdy nagle usłyszałem nadciągające z przeciwka tornado, bo trudno z czymkolwiek innym porównać ten huk. Tknięty przeczuciem zsiadłem z roweru w momencie, gdy z chmury pyłu dosłownie wyskoczył wprost na mnie potężny samochód terenowy. Na mój widok kierowca zahamował tak gwałtownie, że koło zapasowe, które wiózł "na pace" wystrzeliło jak z procy prosto na mnie, przeleciało mi łukiem nad głową i upadło półtora metra dalej. A z wozu wysiadł bardzo znany polski kierowca rajdowy, które nazwiska wolałbym nie wymieniać...

Ufff... To może wrócę do pytania gdzie Pan tak jeździ i jeździ?

Najczęściej z Pułtuska do Ostrołęki, gdzie mieszka mój trzyletni wnuczek. Czuję trudną do opanowania potrzebę zobaczenia go przynajmniej raz w tygodniu. Wybieram spokojniejsze, ale dłuższe, okrężne drogi, więc aby odwiedzić Adasia przejeżdżam w sumie 170 km - jednego dnia, bo zazwyczaj wracam do domu na noc.

Bardzo dużo!

Te 170 km pokonywanych w niemal wszystkie weekendy roku to absolutne minimum, bez którego nie mógłbym żyć. Rower i Adaś są mi niezbędnie potrzebni do szczęścia, przy czym wnuk oczywiście bardziej.

Na jakim rowerze Pan jeździ?

To - moim zdaniem - najwybitniejsze osiągnięcie, najlepszego producenta rowerów - firmy Kross z Przasnysza. W ubiegłym roku miałem zaszczyt kupić znakomity model Navigo 2, wyróżniający się świetnym układem kierowniczym, zapewniającym doskonałą stabilność prowadzenia pojazdu.

A ile kilometrów na rowerze przejechał Pan dotychczas?

Z pewnością objechałem już kulę ziemską dookoła, bo wiosną i latem jeżdżę do Ostrołęki (oraz w inne miejsca) niekiedy nawet co drugi dzień.

Czy wędruje Pan na rowerze po Polsce również gdzieś dalej?

Nie, ponieważ nie mam na to teraz ani czasu, ani szczególnej ochoty, gdyż bardziej od turystyki i krajoznawstwa pociąga mnie jazda w ekstremalnych warunkach pogodowych - upale, ulewie, śniegu lub mrozie.

Przy jakiej najniższej temperaturze pokonał Pan zatem dystans z Pułtuska do Ostrołęki?

Przy minus osiemnastu, ale nie mniej niż mrozy, pociągają mnie też upały. Marzę o udziale w Tour d'Afrique - jednym z najtrudniejszych rajdów rowerowych na świecie. Poznałem kiedyś Polaka, który pokonał całą trasę, to on mnie zainspirował. Start w Tour d'Afrique jest dla mnie celem absolutnie nadrzędnym - niebywale trudnym do zdobycia, lecz przecież realnym. Może nie spełniam wszystkich wymagań organizacyjnych, finansowych, logistycznych oraz sprzętowych rajdu, ale jestem przekonany, że spełniam wymagania fizyczne i psychiczne. Średnie dystanse dzienne pokonywane przez uczestników wynoszą 120 km, a tyle potrafię przejechać bez specjalnego wysiłku, bo przecież z Pułtuska do Ostrołęki, drogą okrężną jest dalej.

Ale trudność Tour d'Afrique nie wynika tylko z długości etapów, prawda?

Tak, to najdłuższy rajd rowerowy świata utrzymany w formie wyścigu, którego trasa wiedzie przez całą długość Afryki: prowadzi z Kairu do Kapsztadu, ma więc blisko 12.000 km. Całość trwa cztery miesiące - od stycznia do maja, w tym 96 dni jazdy i 22 odpoczynku. Najkrótszy etap dzienny ma 80 km, najdłuższy 180. Do tej pory Czarny Ląd przebyło siedem rajdów Tour d'Afrique, w których uczestniczyło ponad tysiąc rowerzystów, ale całą drogę pokonało tylko 250 osób, z dwudziestu państw (w tym - o ile wiem - trzech Polaków). 16.01.2010 wystartował kolejny wyścig, w którym przejechanie całej trasy zadeklarowało około 50 osób (nie ma wśród nich ani jednego Polaka). Udział w wyścigu kosztuje ponad 8000 dolarów, za które organizator zapewnia wyżywienie oraz transport bagażu, a część tej kwoty otrzymuje fundacja, popularyzująca rowery w Afryce. Rajd ten został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa jako "najszybsze, napędzane siłą ludzkich mięśni, pokonanie kontynentu afrykańskiego". W Tour d'Afrique startować można indywidualnie lub w teamach, dlatego bardzo intensywnie szukam kontaktów z pasjonatami takimi jak ja. Jestem pewny, że jest nas wielu, i wielu z nas - często bezskutecznie - szuka podobnych sobie. Mam nadzieję, że "Rowertour" zorganizuje kiedyś małe, kameralne spotkanie, dzięki któremu moglibyśmy poznać się, wymienić doświadczeniami, zaplanować wspólne wyprawy, w tym - mam nadzieję - Tour d'Afrique. Taki meeting byłby bezcennym uzupełnieniem dla forum internetowego, gdzie kontakt jest nieco zbyt powierzchowny.

Jakub Terakowski

Wywiad został opublikowany w miesięczniku "Rowertour" nr 3/2010. Wszelkie rozpowszechnianie i wykorzystywanie tego tekstu lub jego fragmentów, wymaga zgody Redakcji.


Strona główna