Pod koniec ubiegłego wieku – jako jeszcze relatywnie młody człowiek – trafiłem niespodziewanie do szpitala. Gdy wychodziłem jeden z lekarzy powiedział, że uciekłem grabarzowi spod łopaty… Wtedy uzmysłowiłem sobie, iż dni moje są policzone, a „lekka” jeszcze metryka nie stanowi żadnej gwarancji bezpieczeństwa. Zrozumiałem, że czasu, który mi pozostał jest z każdym dniem o jedną dobę mniej. Postanowiłem wówczas, że spróbuję w ciągu siedmiu lat skompletować „kolekcję” wszystkich siedmiu kontynentów, czyli odwiedzić każdy z nich. Udało mi się zebrać ten „zbiór” w limicie czasu, który sam sobie wyznaczyłem. I wtedy – wbrew oczekiwaniom znajomych, którzy widzieli już we mnie zapalonego obieżyświata – przeszedłem na podróżniczą „emeryturę”. Uznałem, że to, co zwiedziłem satysfakcjonuje mnie w zupełności. Miałem wówczas 36 lat.

 

Nie zamierzałem jednak tej „emerytury” spędzić w fotelu przed telewizorem. Stwierdziłem, że nadszedł dla mnie czas na Polskę, bo zgodnie z przysłowiem cudze chwalicie… własny kraj znałem wówczas słabiej niż kilka innych. Zacząłem od wybrzeża Bałtyku. W pewien wrześniowy poranek wyszedłem ze Świnoujścia, by dwa tygodnie później zameldować się na Helu. Wędrowałem na zmianę – to plażą, to szlakiem turystycznym, prowadzącym wzdłuż brzegu, to ulicami nadmorskich miejscowości. Wybrałem „taryfę ulgową”: nie dźwigałem namiotu i sprzętu biwakowego, a ekwipunek ograniczyłem do minimum. Nocowałem na kwaterach prywatnych, bo tam i wyspać się można wygodnie, i umyć, i zrobić pranie. Tuż po sezonie czynne były jeszcze niemal wszystkie, lecz większość świeciła już pustkami, więc bez większych problemów znajdowałem noclegi bez rezerwacji. A i ceny były wyraźnie niższe od wakacyjnych. Włóczęga spodobała mi się tak bardzo, że jeszcze dwukrotnie przemierzyłem nasze wybrzeże. Mówią, że nad morzem jest nudno i monotonnie. Nic podobnego! Przypuszczalnie nieciekawie wygląda z perspektywy koca rozłożonego na plaży, ale z pewnością nie z mojej. Każdy kilometr jest inny, każdy interesujący. No i te miny znajomych, którzy na pytanie gdzie byłem nad Bałtykiem, słyszą odpowiedź: „nad polskim? Wszędzie…”

 

Myliłby się ktoś przypuszczający, że preferuję morze. Góry też bardzo lubię. Skoro więc spenetrowałem dokładnie nasze wybrzeże, to postanowiłem przenieść się „wyżej”. A wręcz najwyżej, jak to w Polsce możliwe – w Tatry. Punktem honoru dla taterników jest wytyczanie nowych dróg, coraz trudniej jednak poprowadzić tam „dziewicze” przejście, bo wszystkie ściany pokryte są pajeczyną wcześniej pokonanych tras. Ja zaś ani taternikiem nie jestem, ani nie mam eksplorerskich ambicji. Kusiło mnie jednak by „zrobić” w Tatrach coś ciekawego. Uznałem, że na serio nic tam już nie zdziałam, przymrużyłem więc oko i wyznaczyłem „nowy” szlak na Rysy, który zaczyna się w… Gdańsku. Pod koniec lipca’ 2006 dołączyłem do Gdańskiej Pieszej Pielgrzymki na Jasną Górę i jako pątnik przeszedłem ponad 500 km do Częstochowy. Stamtąd – Szlakiem Orlich Gniazd – powędrowałem do Krakowa i dalej, nadal podążając szlakami turystycznymi, kolejno: do schroniska PTTK na Kudłaczach, do Łopusznej i na Wantę (leśniczówka przy drodze do Morskiego Oka). 19.08.2006 – po dwudziestu trzech dniach marszu – wszedłem na Rysy. Od „zera” na Rysy… Najwyższy szczyt Polski był celem mojej drogi, lecz nie stanowił jej sensu. Bo po pierwsze nie traktowałem pielgrzymki jako „zaplecza technicznego”, chociaż przyznaję, iż organizatorzy wzorowo zadbali o noclegi, wyżywienie, opiekę medyczną, transport bagażu oraz wytyczenie trasy, rozwiązując tym samym „kluczowe” problemy tej drogi. A po drugie podczas wędrówki nie patrzyłem wciąż do przodu, w stronę Tatr, lecz uważnie rozglądałem się dookoła. Chciałem zobaczyć „kawałek” mojej ojczyzny i udało mi się. Mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że bardzo mi się podoba. Przeszedłem więc Polskę w dwóch wymiarach – duchowym oraz poznawczym. Czemu nie przejechałem jej autem, lub przynajmniej na rowerze? Przecież tak byłoby i szybciej i wygodniej! Bo nie zależało mi ani na czasie, ani na wygodzie. A poza tym tylko tempo marszu jest naturalne dla człowieka, idąc można znacznie więcej zauważyć. Łatwiej się też zatrzymać…

 

I właśnie relacją z tej niezwykłej drogi - notowaną w formie kroniki - chciałbym podzielić się z Czytelnikami „Globtrotera”

 

28.07.06, Gdańsk - Trzcińsk, 40 km

            Wysiadam z pociągu w Sopocie i idę nad Bałtyk. Potem jadę do Gdańska. Tam melduję się w biurze XXIV Gdańskiej Pieszej Pielgrzymki na Jasną Górę. Ruszamy chwilę po 8.00.

 

29.07.06, Trzcińsk - Skórcz, 30 km

            Dopiero idąc asfaltem zauważam jak dużo jest przy drogach krzyży, znaczących miejsca wypadków. Cóż, trudno się dziwić, bo śmierć pod kołami zbiera obfitsze żniwo niż wszystkie „ptasie grypy” razem wzięte.

 

30.07.06, Skórcz - Osie, 29 km

            Piękny odcinek przez Bory Tucholskie, pogoda jest wprost wymarzona!

            Zawsze uważałem, że w marszu łatwiej jest zwolnić niż przyspieszyć. Teraz jednak czuję się już nieco zmęczony wolnym tempem. Mam wrażenie, że od trzech dni idę „na sprzęgle”.

 

31.07.06, Osie - Gruczno, 33 km

            Mieszkańcy mijanych miejscowości karmią nas tak obficie, że chwilami nie mogę się ruszać. Aż czuję się niezręcznie korzystając z ich dobroci. Usprawiedliwiam się tym, że nie traktuję pielgrzymki jako „zaplecza technicznego” dla mojej wędrówki, bo wymiar duchowy jest dla mnie równie ważny jak poznawczy.

 

1.08.06, Gruczno - Bydgoszcz, 33 km

            Nocleg u sympatycznej starszej pani. Z podziwem patrzę na ludzi, którzy pod swój dach przyjmują obcych - czyli nas, pielgrzymów. To dowód wielkiej odwagi i miłości bliźniego.

 

2.08.06, Bydgoszcz - Krężoły, 40 km

            Podczas przejścia przez Puszczę Bydgoską obowiązuje cisza. Niesamowite wrażenie sprawia tłum ludzi wędrujących przez las w absolutnym milczeniu.

            Nocujemy w stodole. Po raz pierwszy podczas pielgrzymki wyspałem się tak doskonale. Gospodarze nie tylko ofiarowali nam dach nad głową, lecz wszyscy zostaliśmy też nakarmieni - ponad 30 obiadów oraz śniadań. Niewiarygodne!

 

3.08.06, Krężoły - Kruszwica, 30 km

            Inowrocław wita nas ucztą wprost niewyobrażalną, aż trudno oczom uwierzyć. Kilkanaście stołów ugina się pod ciężarem obiadów, kanapek, ciast, kompotów, kawy, herbaty i owoców. Są nawet banany i arbuzy, są jogurty i soki.

 

4.08.06, Kruszwica - Piotrkowice, 42 km

            Pada przez cały dzień, chwilami bardzo intensywnie. Robi się zimno, wieje silny wiatr. A pielgrzymka jak gdyby nigdy nic idzie dalej, śpiewając, modląc się, rozmawiając. Imponują mi Ci ludzie, żaden „normalny” człowiek w taką pogodę dobrowolnie nie wyszedłby z domu. Jest w nich jakaś potężna wewnętrzna siła. Idą pomimo bólu, chłodu i deszczu.

 

5.08.06, Piotrkowice - Koło, 30 km

            Pierwszy raz jestem w Licheniu. Dziwnie tu - miejscami majestatycznie, miejscami tandetnie i jarmarcznie.

 

6.08.06, Koło - Turek, 28 km

            Leje cały dzień. W Turku - na mecie dzisiejszego etapu - tradycyjny „targ niewolników”. Nasz kwatermistrz ma wolne, więc sami musimy postarać się o nocleg. Pod kościołem stoją chętni do wzięcia nas „w jasyr”. Zagaduję sympatycznego starszego pana, który mówi, że czeka na idącą równolegle pielgrzymkę z Gdyni. Bez trudu przekonuję go jednak, że „sztuka jest sztuką” i równie dobrze może przygarnąć nas.

 

7.08.06, Turek - Warta, 39 km

            Niesamowite wrażenie robi na mnie moment, gdy przechodzimy przez wieś i biją dzwony, kobiety ocierają łzy w oczach, a mężczyźni zdejmują czapki.

 

8.08.06, Warta - Burzenin, 32 km

            Pada przez całą drugą połowę dnia. W Witowie „urywam się” i wstępuję do sklepu. Samotnie wędruję przez wieś, gdy podchodzi do mnie mężczyzna. Ma dziwny wyraz twarzy, odnoszę wrażenie, że chce mnie uderzyć. A on prosi tylko o modlitwę za umierającego brata. Ból i rozpacz mylnie odczytałem jako agresję.

 

9.08.06, Burzenin - Osjaków, 22 km

            Grupa podchmielonych mężczyzn na przystanku autobusowym prosi mnie o modlitwę - cytuję: za nas, pijaków z Burzenina.

            Pada przez pierwszą połowę dnia. To najbardziej deszczowa spośród pielgrzymek, które pamiętają moi bardziej doświadczeni „bracia”.

 

10.08.06, Osjaków - Działoszyn, 24 km

            W Działoszynie zaczepiają mnie dwie dziewczynki. Pan pielgrzym? - pytają. A gdzie reszta? Wyjaśniam, że wszyscy są na kwaterach i proponuję by wieczorem przyszły do kościoła, jeżeli chcą spotkać pozostałych. No nie wiem - waha się jedna z nich - jestem okropnie niewyspana, imprezowałam do czwartej rano, bo wczoraj były moje jedenaste urodziny.

 

11.08.06, Działoszyn - Częstochowa, 35 km

            Do Miedzna idę jeszcze z pielgrzymką, tam rozpoczyna się indywidualny etap mojej drogi.

Chwilę po 18.00 staję przed Obrazem, krok za mną wchodzi pielgrzymka z... Krakowa.

 

12.08.06, Częstochowa - Siedlec, 30 km

            O świcie przyjeżdża Ela, razem ruszamy Szlakiem Orlich Gniazd w stronę Krakowa.

 

13.08.06, Siedlec - Podzamcze, 40 km

Powolutku zdobywamy kolejne kilometry, idziemy ponad 12 godzin bez dłuższych przerw.

            W Podzamczu z dużym trudem znajdujemy nocleg - długi weekend robi swoje.

 

14.08.06, Podzamcze - Sułoszowa, 40 km

            Wybieramy najkrótsze szlaki, a miejscami wędrujemy bez znaków, aby do maksimum skrócić dystans.

            Chwilę po godz. 18.00 wchodzimy do Sułoszowej Trzeciej, lecz nocleg znajdujemy dopiero półtorej godziny później - w Pierwszej. Tym razem kłopot sprawia nam nie brak wolnych miejsc, lecz totalny deficyt bazy noclegowej w tej miejscowości.

 

15.08.06, Sułoszowa - Kraków, 25 km

            O godzinie 14.30 mijamy tablicę z napisem „Kraków”. Wieczorem Ela jedzie do domu.

 

16.08.06, Kraków - schronisko PTTK na Kudłaczach, 35 km

            Punktualnie o godz. 8.00 mijam granicę Krakowa, idę przez Świątniki i Siepraw. O 12.00 wchodzę do Myślenic, o 15.00 jestem na Kudłaczach - dziwnie szybko.

            Rekreacyjne popołudnie mija niepostrzeżenie w miłym towarzystwie gospodarzy schroniska.

 

17.08.06, Kudłacze - Łopuszna, 50 km

            Najdłuższy etap na całej trasie, w tym wejście na Turbacz z Koninek i zejście dość karkołomnym szlakiem do Łopusznej. Chwilami ciężko, ale pięknie. W oddali widzę Tatry.

 

18.08.06, Łopuszna - leśniczówka Wanta, 35 km

            Powoli mijam Białkę i Bukowinę.

Z Wierch Porońca idę szlakiem na Rusinową Polanę, a stamtąd do Sanktuarium na Wiktorówkach.

            Tuż po 16.00 jestem na Wancie. Bliska perspektywa końca drogi powoduje, że czuję się nieco zagubiony i zdezorientowany. Trzy tygodnie temu wyruszyłem znad Bałtyku, przeszedłem ponad 750 km, by stojąc w oknie leśniczówki popatrzyć na Gerlach. To była piękna droga.

 

19.08.06, Wanta - Rysy, 10 km

            O godz. 9.20 jestem na Rysach. Myślę o umierającym bracie mężczyzny z Witowa, o pijakach z przystanku w Burzeninie i jeszcze kilku powierzonych mi intencjach. Jest słonecznie i prawie pusto. Dobrze, że przyszedłem tu tak wcześnie, bo schodząc mijam tłumy turystów podążających na szczyt.

            Polska za mną, pierwszy dzień reszty mojego życia przede mną.

 

Kuba Terakowski

 

Tekst napisany dla Magazynu Podróżników „Globtroter” - www.e-globtroter.pl