JANUSZ TERAKOWSKI - „DREWNIANE SKRZYDŁA”
Patrzymy z zadumą
na rzeczy
które nam towarzyszą wiernie.
Od lat,
nie bacząc
czy wierność była oczekiwana.
Wierność jak wieczność,
nie bywa dostrzegana dość uważnie,
bo – zbyt zwyczajnie – trwa.
Patrzymy, czasem nawet
weźmie się coś w rękę,
ruchem rzucającego kaczki
na cichą wodę.
Nazywamy to porządkowaniem,
choć nie zupełnie – przed sobą.
Ach, wyrzucić,
ach, wyrzucić.
I tak wszystko
samo wróci
na swe miejsce,
jeśli takie ma.
Ach, wyrzucisz –
zaraz po Tem
wszystko będzie
tu z powrotem.
Świat –
si muove,
jak ta w oku łza.
Idą,
idą drogą przyjaciele,
którzy się nigdy nie spotkali,
pielgrzymi bez celu,
celujący uczniowie
nie dość pochowanych nauczycieli
i niewczas wskrzeszonych we własnych krajach
proroków,
idą idole dolegliwych,
mordkowiczowie pęcaku poruty,
madrygaliści kaplicy śródsmentarnej
no i ty, nieco złudna postaci
zobaczona w lustrze,
za co cię pewnie skazano
na dożywocie.
Nie więcej.
To mi się nawet podoba,
ta pielgrzymka bez kapelana.
Ty też, jak dotąd, nie narzekasz.
Wznosisz czoło
i to cię zajmuje wystarczająco.
Mało mi potrzebne
feretrony, baldachimy i sztandary.
Wystarczy twoja podniesiona głowa.
Starannie umocowałem kijek
w korpusie kukiełki.
Lewa, lewa!
Drewniane skrzydła – 1
A kiedyś –
(onego razu, raziczku)
za siedmioma górami
(które nie przyszły),
za siedmioma lasami
(już ich nie ma),
za siedmioma morzami
(bez jakiegokolwiek dna, Ulissesie),
za drobną opłatą
(obola)...
Za rok, za dwa, za pół wieku
(wpierw),
jutro, pojutrze
(potem),
za godzinę, za minutę
(od dawna)...
Ile cię cenić trzeba,
Mój Skarbie,
ten tylko się dowie –
kto cię traci
z każdym westchnieniem dotkliwiej.
Ej, do wiecznie zielonych granic
prawdopodobieństwa.
Jak nieodłącznie Małgosin
Jaś, kruszący za sobą
ostatnią pajdę chleba,
ptakom niebieskim na uciechę,
sobie na zgubę,
poczciwy...
Czasami, we śnie,
tracę to poczucie nierzeczywistości.
I gdy otworzę oczy,
przez moment,
nie odliczam wielkopańskich gestów
serca,
pukającego w niemalowane drzewo
wiadomości.
Jak onego razu,
gdy jeszcze nie wiedziałem co trzeba
o obolu.
Drewniane skrzydła – 2
Ojciec połknął kamień.
Syn ocalał.
Pomścił braci na złym ojcu.
Jest dobry
– włada.
Jakżeby inaczej?
Tak było na wysokościach.
Jest i będzie.
Ament.
Nam się to podoba.
Cóż z tego, że nie zgadza?
Chowamy cichcem ojców,
sami przed sobą,
sławimy synów gdy zwyciężą.
Jak nakazują nauczyciele,
prawo
i dobre obyczaje.
Tym bardziej –
nawet na dnie kotła nocy
wierzymy, że to nie Set
warzy smołę piszczelem brata.
Że to potępiony
zamienił aureolę na kozie różki
i pozostaje wiecznie
jedynym winowajcą.
Jest więc pożyteczny
i niezbędny, żeby się wszystko zgadzało.
Jakżeby inaczej?
Drewniane skrzydła – 3
W moim wszechświecie
wszechświtania i zawirowania
coraz bardziej namacalne.
Światło jak mrok równie oślepiające.
W moim wszechświecie
doskonale własne słońce,
błogosławionej żywotności
nie tylko między niewiastami –
niepostrzeżenie słabsze i słabsze,
a mniejsze w sobie coraz ogromniej.
W tym wszechświecie
krążę nad zaściankami padołu
pilnie wpatrzony w przypływy i odpływy
uczuć,
pewien swej stałości.
Błyszczę pozłotką mego słońca
lub gasnę w jego coraz smutniejszym cieniu.
Te zawirowania
wytyczone przez rzetelnego choreografa –
mają odwieczne prawa
i zrozumiała symetrię.
Właśnie wracam do punktu wyjścia.
Robi się infantylnie i mokro,
choć nie staję się
w chwilach wytchnienia od sentymentalnych grawitacji
ani młodszy ani mniej doświadczony.
Drewniane skrzydła – 4
Lubię ową powszednią maskę świnki,
co ją wykorzystałaś do pozłoty,
nim – jak Atena Gromowładnemu –
wyskoczy ze zniewolonych doczesnością szlachtuzów
na świąteczny róg obfitości stołu.
Ja puszczam do niej
zajączki prześmiechów,
ty milczysz nad stołem bez pardonu,
ale razem przypięliśmy ją szpilkami
zbyt uważnych spojrzeń,
posapując w coraz większym utrudzeniu i biedzie.
Teraz, jak motyl,
w gablocie stosownie dobranej wnęki,
unosi się
honorem,
nad nieczynnym pudłem kolorowego telewizora,
nim przyzwoitka nocy
opuści woalkę w udanej żałobie
po pyzatej (jak ona) infantylności
karnawału niepotulnych.
I tak –
tym bardziej będę się zakradał w ciemnościach
z latarką,
by ćwiczyć w strzelaniu na oślep –
prosto w ryj!
Drewniane skrzydła – 5
Szukamy swego maleńkiego gryzmołka.
Gdzieś zostało zapisane,
może nawet przez któreś z nas,
że tak sobie idziemy,
rozglądamy mało-wiele,
przeczeszemy nogą kępkę koniczyny
(ja najrzadziej znajduję czterolistną)
i czasem jeszcze weźmiemy za ręce.
W domu gmeramy
i w książkach
jak proboszcz pod sutanną.
To, co najmniej staranie zapisane –
może okazać się najważniejsze.
Nie wiadomo tylko kiedy,
dla kogo
i co z tego?
Bo jeśli na początku było słowo
(które ci dałem),
to na końcu
snującego się powidoku wielokropka –
jaki znak będzie?
Może przyjaźni?
Dajesz mi go ciągle
a ja zapisuję, zapisuję.
Na wolej skórze nadwrażliwości.
Ty czekasz.
Trudno nawet powiedzieć, że na coś.
Drewniane skrzydła – 6
I odwrócił się od nas zagniewany.
I to, co było po prawicy –
znalazło się na lewicy,
a co na lewicy –
po prawicy.
Zagrzmiały znów trąby.
Jerychońskie
dla wszystkich,
którzy jeszcze ocaleli w środku.
I nikt nie wątpił,
że jest to sąd ostateczny.
Bo tylko wiara
pozostawała jak opoka,
z której tryśnie źródło.
Pod laską Mojżesza
albo pałeczką magika.
Obojętne.
Drewniane skrzydła – 7
Słowo jest bardziej doczesne
od ptaka.
Ptak staje się tym łatwiej łupem
braku wyobraźni.
Wyobraźnia – łupą życiodajnego ziarna
Sezamu.
Sezam wyobraźni
okazał się grzechem pierworodnym
Adama.
Niedomiar – Ewy.
Czasem zamieniamy się rolami.
Nie tylko dla zabawy.
Wieczorem,
gdy sobie już dość pogrzeszymy –
rozlewa się czarny atrament poezji
nieróbstwa.
Aniele pióro snu
zanurzy się nieskalane,
otrze dziób o kałamarz okna
zamaszyście,
aż szkło bezdźwięcznie zadrży.
Na pełznącą kartę dnia
spadnie czarny kleks
mrocznego poematu,
układanego nam ku pokrzepieniu.
Jak dziecko do snu.
To rozumiem.
Drewniane skrzydła – 8
Hej, tam, pod lasem –
moi przyjaciele!
Ognisko palą,
ziemniaki pieką,
fajkę sobie podają.
Ściernisty dywanik
odpływa coraz dalej
jak tratwa
w mgłę, dym i mateczniki
coraz mniej pamiętanych pieśni.
To zmierzch unosi powiekę,
las ożywa,
rusza pohukując i strzelając
do przygasającego ogniska.
Okłada je
wilgotnymi aplikacjami westchnień
wszystkich bogobojnych pustelników
pnącej się w górę katedry nocy.
I niepoprawnych grzeszników
wtulonych w konfesjonały jałowca albo wykrotów.
Wolę się nie rozglądać.
Czekam, czy –
by najmniejsza z iskier ogniska,
uwieczniona
wśród misternej wycinanki wieżyczek katedry,
wróci do potomków Prometeusza?
Jeśli się dobrze wpatrzyć –
w głębi
nadrealności lasu wielodrzewia
zatli się świetlik leśniczówki.
Drewniane skrzydła – 9
Za żywopłotem –
betonowe pole.
Za żywopłotem
grzybobranie.
Czernieją białe głowy,
bieleją ubabrane nogi.
Bezrogi nauczyciel,
za odpowiednią opłatą,
wyjaśnia co i czym grozi.
Bardziej sędziwy zająknie się
wspominając o falbankach podwiązek,
samej z siebie – jadowitej bieli.
Popękana aureola
niecnoty istnienia
pod wystrzępionymi falbanami spódnicy,
obejmująca bezwstydnie
joystick wielkiej gry –
nie jest bardziej symulowana
od ikonostasu świerkowych lasów
i hal,
które opuściła w poprzednim wcieleniu
otoczki z białych muszelek.
Czy ci nie żal
poczciwego, naturalnego porządku,
w jakim nanizano schludnie
małe kokilki wielkiego szumu morza?
Na horyzoncie płaszczy się
amarantowy o tej porze ocean blokowiska
przed zagonami betonowych łanów.
Balkonami pęcznieją kobiałki boczniaków.
Dojrzewają do kolejnej,
może już ostatniej,
doskonale płonej erupcji.
Za żywopłotem śmietników –
betonowy piknik.
Drewniane skrzydła – 10
To jest,
to jest ze wszech miar,
ze wszech miar niedostrzegalna,
niedostrzegalna działalność.
Teraz Twój ruch.
Zawsze uwielbiałem dłonie.
Jeszcze zanim cię poznałem.
Gest uniesienia
i opuszczenia w bezwładzie.
Boski
i ludzki.
Pewnie to wniebowzięcia kadłubka.
Nie dość istniejącym rękami
(z przeznaczenia i trafu)
mnożę pracowicie bibeloty
symulowane
dla mnie tylko właściwie.
Niedostrzegalność mi doskwiera –
ale jest dobrą wprawką
do zwiastowania,
na które pokornie oczekuję.
Drewniane skrzydła – 11
Wedle Krypty Gerona niedocieczoności
i tabernakulum Słów bezPańskich
jak psy,
przeganianych przez sforę gorzałkosiów,
coraz bardziej zajadłych
na jakiekolwiek prozodie
i artykulacje –
niech mi wolno będzie
pomarzyć o specjalnej ofercie
zrozumienia
(z bonifikatą dla nadwrażliwych),
którą za odpowiedzialną opłatą
dożywocia
gotów jezdem przyjąć
skwapliwie
i nie bez nabożeństwa
od byle
do wiosny
wielkoludów.
Skoro sprawiedliwie ginę
zmożony bronią obosieczną
wielosłowia –
niech zgodnie z Nauką
wpierw sobie nią powalczę.
Ament.
Drewniane skrzydła – 12
Miło jest mieć
słabość,
która wprawdzie nie wywodzi się wprost
z Kany Galilejskiej,
jej okruszkami
nie pożywi się nawet płowa synogarlica
ostukująca zapamiętale
wysokie progi parapetu –
ale uczy wiekopomnej pokory.
Ona nie ruszy z posad
bryły,
by grudki krowieńca.
Pewnie – jak rdza
posady przeżera,
choć nic się właściwie nie dzieje
przez owo mgnienie oka,
które jest miarką.
Za miarkę nieskończoności.
Soczewicy Edenu perlisy ząbek.
Za ząbek.
Mleczny, kąsający karmicielkę łapczywie.
Zbyt łapczywie.
Wszystkie nasze dzienne sprawy
i słabości
odkładają się
w niepokalanej bieli złoża.
By uczący i nauczany – kiedyś,
mogli zapisać,
że Ala ma kota.
Drewniane skrzydła – 13
Są pewne przekłamania.
To nie Ala...
Jeśli już Baba –
to Ali.
I jeśli ma kota –
to na Sezamu punkcie, jakże doskonałym?
Ano tak,
że tylko teoretycznie istnieje.
Sezam już stary.
Stareńki.
Wciąż zapomina hasła,
któremu ma być posłuszny.
Ali Baba siedzi z garnuszkiem soczewicy
wedle domniemanych wrót
i kwestuje
u nielicznych tutaj maruderów
dawno zaginionych karawan.
I zgaduje,
zgaduje...
Po wiekach –
byle sztubak będzie je pisał
stając u progu skarbczyka
nazbyt szczodrego dla nieskończenie pazernych:
Ala ma kota.
Drewniane skrzydła – 14
Siedzimy na ulicach.
Rząd za rzędem.
Czekamy objawienia.
Nie spoglądamy w niebo.
Lepsi już są wśród nas.
Coraz mniej się z tym kryją.
Kobiety w domach.
Czekają na nas.
Jak będzie po wszystkim –
przyjdziemy.
Ja jeden wstaję.
Dla niepoznaki wchodzę do bramy
coraz ostrzej wionącej moczem.
Wiem, że jest przejściowa.
Idę do siebie.
Wreszcie idę,
stęskniony za tobą
z każdym krokiem coraz bardziej.
Nie będę już czekał.
Drewniane skrzydła – 15
Gdy unosi się nad ziemią
czarny Piotruś
Pan,
z dobrowolnie rozkrzyżowanymi
rąk drogowskazami –
może przez chwilę stać się łatwiej dostrzegalny
świetlisty szlak
przebyty kiedyś
nazbyt mimochodem,
dziś jak droga mleczna
w powijakach mgły.
Nawet jeśli Piotrusia
przysposobił do wniebowstąpień ktoś bez pojęcia
o złych i dobrych
stronach świata
oraz akupunkturze baloników
nadętych nadgorliwymi mecherzynami.
Drewniane skrzydła – 16
Klaskają drewniane ręce
uniesione nad głową –
jak skrzydła.
Powoli wysuwamy się do przodu
o piersi,
wypięte do odznaczeń.
W tej pozie
nie dostrzegamy kijka
wkręconego w odpowiednie miejsce –
byśmy się toczyli
szybciej i głośniej
klaskając.
Mnie też,
kiedyś,
kupowano na odpuście taką zabawkę.
Ale nie cieszyła się długo łaskami.
Nudna zabawa.
A kto nas kupił?
Drewniane skrzydła – 17
Tych wspaniałych upokorzeń –
coraz więcej.
I pogody
coraz więcej, ej...
Powoli,
z godnością i ostrożnie
by nie urazić
(również siebie,
coraz bardziej samego)
wchodzę w progi
z dnia na dzień bardziej wysokie
i niewyobrażalne.
Wrażenia
stają się trwalsze od rzeczywistości,
a rzeczywistość ode Mnie.
Jakżeż nie wierzyć
w mądrość i dobroć,
gdy wiatr kłania się drzewu,
na którym już ani jabłka,
ani listka,
ani gniazda?
Ale mądrość pozwala rozpoznać
dobrodziejstwo owocowania.
Na pniu...
Drewniane skrzydła – 18
Puchar –
ani srebrny,
ani złoty,
ani diamentowy.
Biały, mleczny całkiem,
prawie że.
Nie toasty się w nim wznosi,
nie sakramentu udziela,
choć świetlista biel hostii
napełnia go po kraje.
Nasz puchar jest cukiernicą.
Miałkiej słodyczy ostoją.
Wybieramy go do dna
wspólnymi siłami.
Potem napełniamy od nowa.
Jak przystało –
gospodarnie.
I tak nam przesypuje się
dzień za dniem.
Po bożemu?
Wielkopańsko?
Drewniane skrzydła – 19
Każdy jest w czyjejś służbie.
Najbardziej uzależnieni są
wolni strzelcy.
Każdy – od siebie.
Bez pardonu.
Te rączki, brzuszki
i inne świńtuszki
stanowią jedynie
konieczne umundurowanie.
Identyczne
w różnych zaciągach.
I awanse są podobne.
Tylko tam,
w środku,
jest za każdym razem inaczej.
Na tę inność
skazani jesteśmy
jak na śmierć.
Drewniane skrzydła – 20
Dawniej to był lód!
Jak ścięło -
szwadron mógł przecwałować.
A jak ruszyły kry!
Nie jeden most wpadał w zęby...
Dziś przesiaduję czujnie na brzegu.
Syn ze słuchawkami w czuprynie
wybiera się znów na drugą stronę.
Podają nieustannie i pokazują
gdzie, ile było wypadków
załamania,
koledzy wspominają,
matki płaczą,
meteorolodzy jak sowy
pohukują złowróżbnie.
Dawniej - to był lód!
A że w sobie nieczuły,
jak przesąd światło ćmiący?
Miał być - to był.
A nie - to nie.
Drewniane skrzydła - 22
Tam, w górze,
wschody i zachody.
Różowieje słońce
i skórka owocu.
Ona trwalej upamiętnia pąsy horyzontów,
ono - wielokroć jeszcze
zarumieni blade liczka.
Tam, w górze,
błyszczy się i okazuje.
Prawdziwe dojrzewanie jest w środku,
ekstazie mroku.
Tu zaziera jedynie wraży robak
albo piorun noża skrzętnej gospodyni.
Wszystko ma się ku pięknu powierzchowności.
Mnie się nie udało.
Mnie się wypluwa.
Co stwarza szansę
kolejnym rumieńcom.
Drewniane skrzydła - 23
Nazbyt wielką część życia
zajmuje Mi
ustępowanie z drogi
Najbliższym i Najdalszym,
którym się
nie spieszy, w gruncie rzeczy.
Czekanie na Wszystkich -
mających swój czas.
Przesuwają się dostojne piramidy
wzdłuż mola,
na którym stoję - chcąc się rzucić wreszcie
na głęboką wodę.
Zabawiam się
dorabiając nietypowe części zamienne
do cudzych zabawek.
Coraz bardziej niebawem -
odpływ.
Drewniane skrzydła - 24
To była stara bardzo zabawka.
Gdy puściłeś ją w ruch -
zataczała się,
utrzymując równowagę z widocznym trudem,
nie wzbudzającym podziwu.
Stworzona przez złośliwego gnoma -
miała pewnie rozśmieszać.
Oddychałem z ulgą
gdy wreszcie zamierała.
Ale puszczam ją coraz częściej.
Obserwuję z uwagą
i boję się oddychać.
Drewniane skrzydła - 25
Myślałem, że wszystko,
prawie,
robi się coraz bardziej szare -
ale to nieprawda.
To tylko ja -
przestałem swoje zabawki
stroić w bibułki, staniole i lampiony.
Bardziej biedne i prawdziwe
nawet tego nie widzą.
Pewnie zawsze były nagie,
tylko nikt królowi tego nie powiedział.
Ale w miarę,
jak tęczowe witryny kobry optyka
przyciągają coraz bardziej -
wyostrza się jakby
instynkt widzenia.
Wszystkiego,
co dotychczas poznawałem byłem
empirycznie,
po omacku.
Z całym zaufaniem,
Drewniane skrzydła - 26
Wymościłem sobie Terrarium,
w którym wszystko jest
jak prawdziwe.
Nawet nieba powłóczyste spojrzenia
w dół.
I magmy bełkot
jednoznaczny.
Tylko
coraz bliższe wniebowzięcie
będzie udawane.
Drewniane skrzydła - 27
A tu mam poczwarkę.
W środku dojrzewa motyl
spaniały.
Potem wychodzi z niej
gąsienica.
Włochata, rogata,
spragniona życia.
Nie brana do ręki.
Nie widząca samej siebie.
Dziób wielkiego ptaka
zrobi z nią bolesny porządek,
albo
rozdepcze stopa myśliciela.
Albo –
powróci na swoje miejsce.
Do poczwarki.
I znów będzie porządek,
który dodaje nam tyle godności,
kochanie.
Drewniane skrzydła – 28
Droga prowadzi coraz bliżej
przepaści.
Od początku było wiadomo,
że w niej skończy.
W każdej chwili mogła zboczyć niespodziewanie.
Nie zboczyła.
Powoli wiedzie
jeszcze i jeszcze ostrzejszym
skrajem krawędzi,
z każdym metrem węższa,
a bardziej stroma.
Ma już prawo,
krok za krokiem większe,
skończyć się po każdym zakręcie.
Jeszcze raz zostawiam,
na wciąż oporniejszej skale
znak - że tu byłem,
świadom,
jak to każdy ma własny szlak
i nikt za mną najwyraźniej nie podąża.
Ptaki zostały w dole.
Czasem jeszcze unoszą się
jak fusy herbaty
nad płaskim dnem filiżanki.
Nie próbuję niczego wróżyć.
Wiatr się przyczaił
i bardziej świszcze
oddech pielgrzyma,
spoglądającego czujnie
pod nieporadne nogi.
Drewniane skrzydła - 29
Już czekam na dzwonek.
Za chwilę skończy się lekcja.
Albo pauza.
Obojętne.
Zrobi się pusto.
Jak na ścianie nad łóżkiem -
gdy zdjąłem obraz,
który mi całkiem,
przypuszczalnie,
przestał się podobać.
Nie pamiętam tylko -
czy słusznie i jaki?
Więc jest jeszcze puściej...
Drewniane skrzydła - 30
Moje anioły
potrafią gotować i myć naczynia.
Ale już podając do stołu
zaczynają się unosić,
a przy deserze
są gdzieś w obłokach,
do których nie docierają,
broń boże,
zawiesiste aromaty grochówki.
Tylko kłęby dymu
z mojej bryjerki
czasem zabłąkają się mimo woli.
Naprawdę niechcący.
Wtedy kichają,
albo znużone przyziemnością służby
układają skrzydeł zwłoki
na pościeli kolorowej łączce.
A ja przytupuję raźno kopytkiem,
wspominając miesiąc,
który zaczyna i kończy
swoje spacery wśród wież kościelnych -
rogami.
Drewniane skrzydła - 31
Do tych pięknych zachodów słońca,
które posyłamy sobie nawzajem
w najlepszej wierze -
chciałem dodać
jeszcze piękniejszy widok
ze wschodem.
Ale się nie udało.
Zawsze ktoś
(w środku),
znający się na rzeczy,
w posoce połogu
dostrzegał inicjację zejścia.
Ma rację.
Niezmordowanie wschodzę
i wschodzę.
Wykrwawiam bezpożytecznie łez kryształowe okruchy.
Do mało fotogenicznego zmierzchu
na zapleczu jadłodajni moich dobroczyńców.
Tam, w górze,
pięknie się wschodzi i zachodzi.
Drewniane skrzydła - 32
To jest butla.
Z ciemnego, grubego szkła,
coraz pustsza
i cięższa dla słabnących rąk
Trudno się zorientować
czy wytaczam ostatni kieliszek
i czy napełnię go do dna?
Więc tym bardziej rad jestem
z każdej kropelki.
Zbieram spływającą łzawo po szyjce,
jak paciorki różańca,
choć to raczej kapka posoki
na koronie cierniowej,
co najeżona ostała rożkami
przytartymi przez dawno przewidziane
zbiegi okoliczności.
I czas.
Te fuzle z dna
wcale mi nie smakują.
Szczypią obolałe gardło.
Ale nie mogę się oprzeć
Adamowej ciekawości.
Drewniane skrzydła – 33
Przenosiłem świat w ustach.
Już nie powiem - w zębach...
Aportowałem
do wymyślonych stóp,
by potem oblizywać się przed lustrem
ze starannie udawanym zadowoleniem.
Tak wdzierałem się tanim kosztem
na szczyty upokorzenia
przypisanej mi egzystencji.
Nie powiem - na zdrowie!
I że wyrasta się.
Na człowieka.
Chyba, że - interesu.
Czasem posuwałem się dalej,
za róg,
po gazetę.
Cokolwiek by mnie nie spotykało -
zawsze to samo miałem szczęście,
odsłaniając jej rożki ostrożnie,
jak pokerzysta.
Więc znów przenosiłem w ustach,
nie powiem -
wodę?
miód?
urynę?
Wyczucie smaku coraz tępsze,
czy uroda podobniejsza?
Drewniane skrzydła - 34
Ty sobie tańcz.
Podwijaj wąsiki piruetów.
Zawisaj w powietrzu
o ułomek sekundy dłużej
niż można.
Płyń jak pstrąg bystrze
i z zadumą
naprzemian,
albo równocześnie.
Bez perełki potu
w malachitowych pobłyskach macicy czoła,
ujawnianych powściągliwie
lecz bez ociągania.
Czeka cię benefis,
gdy już staniesz się dość
niezaradny i pocieszny.
Czyli taki sam,
jak poklepujący cię,
z trochę tylko kłamanym wzruszeniem
po przygarbionych,
obolałych plecach,
ach!
Drewniane skrzydła - 35
Pomieszanie z poplątaniem
niezmordowanych fal
na wykresie biorytmów
odczynia wszystkie uroki,
których by nie było,
gdyby zmalała pewność
zmienności przeznaczenia
na dobre i złe.
W bezbrzeżnym oceanie
wszechświata lub atomu,
obojętne,
zakotwiczony o niewiary opokę,
wznoszę się jak milczący kościół
aktów strzelistych
do własnego losu.
Przedrzeźnia mnie
korek po szampanie
dryfujący mimo,
w ślad za wodowanych transatlantykiem,
który już zatonął.
Czasem zdarza się gruntować bezpiecznie
na mieliźnie.
Drewniane skrzydła – 36
Uśmiechałem się tylko połową twarzy.
Już nie pamiętam - którą?
Ty uczyłaś niepostrzeżenie,
cierpliwie.
Straciłaś na to pół życia
(nie powiem, że lepsze)
i wszystkie dobre chęci.
Dziś zobaczyłem go dopiero w lustrze.
Rozciągał się z rozkoszą,
uległy zbożnej symetrii
wśród kapliczek uszu.
Szkoda,
jaka szkoda,
że jest to uśmiech bezzębnego...
Drewniane skrzydła - 37
Stoją w postawie
nie wymagającej podpórek
i tym się szczycą.
Owocniejsza od nich
jest stara wierzba,
której gałęzie sterczą powyłamywane
od nadmiaru wyimaginowanych gruszek,
ciężkich złotą ambrozją marzeń.
W dziupli miejscowy Boruta
pochrapuje zmożony samogonem.
Biednemu -
Mistrz w oczy wieje
próchnicą zachodów.
Wierzbę podpiera drewnianymi widłami
gospodarz ostatniej,
misternie toczonej przez korniki
chaty - sarmaty.
Prosto w niebo pyka dymkiem
z własnoręcznie ulepionej,
glinianej fajki.
Stworzona na obraz
i podobieństwo własne
kornie chyli maleńką główkę
przed podniesieniem monstrancji słońca
nad wygasłym kominem
ogniska parcianych larów i penatów.
Dym - jako się rzekło - prosto w niebo ulata.
Ofiara została przyjęta.
Drewniane skrzydła - 38
Niektóre pochodzą z czasów,
gdy dwa palce podniesione w górę
sterczały nad zaciśniętą pięścią
jak uszy zająca.
Pazury wtedy może nie były takie czyste
ale i nie tyle przycięte.
Zajączek strzygł niebo uszami,
miedzą wniebowzięty,
dzielącą - jak chleb ubogim
stronę lewą od prawej.
Gloria pod pracowitą ręką
jak Król Jego się Mości,
do pasa (wciąż zaciskanego) -
a od święta i poniżej naga.
Zaraz było widać - gdy hasał
kto jest Kto?
Więc te są z odzysku,
tamte z importu, milutkie.
Wszystkie nam się kocą
(jak króle),
a wiek je odkłada
na zaś,
by się jak figa -
ocukrowały.
I jak tytuń uleżały.
Dlatego To, czasami,
nie wiemy - którą ręką się żegnać?
Hej!
Drewniane skrzydła – 39
Wąskie, zbyt puste korytarze -
by można z nich było wejść
gdziekolwiek - indziej,
wznoszą się jedne
nad jeszcze jednymi,
starannie ponumerowane,
aż po płaską dachu przykrywę,
pod którą wrze i bulgoce
niezaradnie
wciąż ta sama kasza,
przytęchła miałkością istnienia.
Tylko na końcu,
raz mrok,
raz jasność
skrywa labirynt perspektywy przeludnienia,
prowokowany tą nienaturalną,
melancholijną pustką,
sobie na pohybel wycackaną
przez bezpłodnych bastardów
Romea i Julii.
Zaraz wrzaskliwy bełkot gorzałkosia
rozbudzi nienasyconą,
śpiącą królewnę reprodukcji.
Na razie śpiąca królewna chrapie...
Drewniane skrzydła - 40
Transformacje –
to się nawet podoba.
Dziczeją cywilizacje.
Przesądy światło ćmiące –
plezą się nocą zawistnie bezgwiezdną.
Gwiazdy – w ciasnym pudełku wszechświata
jak zapałki
czekają swego losu,
by zczernieć nieodwołalnie.
Ich bezmyślnym kosztem
błękitnieją argusowe oczka
pod mrukliwym saganem
na codzienną erbatę.
To się wysoko liczy
w łaskawie nam sprawionym
pokerze z nieznajomym
szulerem pierwszej gildy.
Karty znaczył Sam Pan,
a jego naznaczyła nam
nasza własna wyobraźnia
królów wszechświata,
skażona wiarą w Kanę Galilejską.
Drewniane skrzydła – 41
Poznałem Ją po uśmiechu.
Jak po owocach –
jabłoń.
To nie była trudna sprawa.
Jest głębszy od goryczy zmarszczek.
Wśród coraz dotkliwiej rzezanych szram –
zostały po nim
najwyraźniejsze ślady.
Okazał się prawdziwszy od bruzd
i bardziej Jej własny.
Może zaistniał tylko dla mnie?
Może nie istniał w ogóle,
tylko ja go powołałem
ze wspomnień –
moich wyłącznie?
Bo twarze są bardziej podobne
do siebie
od uśmiechów.
Ale większość się nie uśmiecha, broń boże,
tylko krzywi sceptycznie
usta, jak ryba wyrzucona na półmisek plaży
i rezonuje bez rezonansu
w środku trzewi
źle znieczulonego bólu.
Drewniane skrzydła – 42
Ten dąb,
z gniazdem orła w koronie
(właśnie zadekretowanej)
obsiadły daleko widzące sowy
w okularach własnego pomysłu.
Nieugięta gloria konarów znosi wszystko.
Wiatr rozwiewał sztandary,
sztandary – wątpliwości.
Przekwitały pąki białych róż,
zanim przegłosowano ich kolor.
Wyższość zachodu nad wschodem
zatwierdzono przed świtem.
Sesję przerwała krótkotrwała burza.
Jeśli piorun trafi w koronę –
parlamentarzyści przeniosą się
na kolejne drzewo.
Ktoś już czeka w cieniu lipy,
ktoś pod jabłonią,
ktoś pod umówionym jaworem.
Drewniane skrzydła – 43
Objawiają się
wśród zapachu fiołków i uryny
odwieczne ograniczenia,
coraz docześniej odczuwalne.
Skąpy zasobnik młodego lasu,
w miarę jak łysieje –
odsłania pręty klatki,
które mniej chronią
niż zagradzają.
Życzliwy wódz niewolników
przysłał fajkę pokoju.
Więc ją zapalam,
choć odpowiednie napisy przed tym ostrzegają.
Wara mi wojować przeciw unii
patriarchów samostanowienia uległości.
Wybieram pilnie (psst!)
co bardziej lube.
Za to
(by nie sczezła harmonia mego świata)
wciąż bezwstydniej sobie urządzam
ekshibicje rozmemłanych parad
przed prężnymi dywizjami
bierek prętów.
Skułem się
przy pierwszej próbie rozbierania.
Drewniane skrzydła – 44
Myśli proste,
przez wszystkich tak samo rozumiane –
te są dopiero pokrętne!
Plenią się
całkowicie poza kontrolą.
Czyjąkolwiek,
nawet własną.
Choćby o takiej Ali,
co ma kota...
Jak nadejdzie Stary
i powie co kurwa mądrego,
to już niby dawno go nie ma
nad tobą,
a ty tropisz jak ochwacony ogar,
meandry jego intelektu,
pilnie dbając by nie stracić wątku
Ariadny intuicji
w labiryncie banalności.
(Myślenie jest uzależnieniem gatunku,
ale ewolucja nie ustaje w trudzie
degeneracji wszystkiego,
co gatunkowi nie wychodzi na dobre.)
A my –
jak już Kto rzuci byle Słowem,
z pokolenia na pokolenie prześcigamy się,
ach, w gorliwościach
i nawzajem pilnujemy
doSłownego wprowadzania w ciałka.
Hep!
Drewniane skrzydła – 45
Otrzymała wiele darów,
które ją wyróżniały
spośród mężów
i większości niewiast.
Żadnym nie szczyciła się
ponad własną miarę.
Dlatego niepostrzeżenie
minęła młodość
i wiek, jak dzieci choinkę,
kolejno,
z bardziej błyszczącej ozdoby
zaczął odzierać bez pardonu.
Jeszcze została na szczycie
kometa pokoju i dobrej woli,
ale ta też już zachodzi
ku bezmyślnym, łapczywym łapom
potomków Trzech Króli.
Milcząc przeżywa upokorzenia,
oszczędzone mężom
i większości niewiast.
Nieustannie chwali powściągliwością
okrutną dobroczynność stwórcy.
Błogosławieni ubodzy...
Drewniane skrzydła - 47
Za oknem -
jest wspólne.
Aż do granic niewyobrażenia
mamy je tak samo,
z małym urozmaiceniem
warstewki pierwszego planu,
śmietankowego kożuszka cienkusza swojskości.
Za oknem -
jest trwałość i prawość,
wszystko bez naszego wysiłku
i pasowania się z dekalogiem.
Za oknem -
jest Wszystko.
Naszym wymysłem jest -
nic.
I Sami
Sobie
rozliczamy z Tego
zasługi.
Czasem, nawet, owszem,
bywa to pociągające.
Do Niczego.
Drewniane skrzydła - 50
Po kuchni
dzień z nocą chodzą w parze.
W kuchni
mrok światłu buduje ołtarze.
Na półce pod oknem
tli w cieniach szkło,
pozłota porcelany,
nawet pyzaty koszyk na delicje
ma szlify słoneczne.
Ale jest w szeregach wyłom.
Nasza czarna dziura –
powszednia,
doskonale bezbarwna,
nawet nie ciemniejsza,
ani trochę.
Nic w niej nie widać.
Tylko – jeśli się wsłuchasz dłużej –
dobiega niespieszne tykanie zegara.
Zwykle całkiem niespodziewanie
zaczyna swe wolne, zrównoważone kuranty.
Bardzo piękne.
Wdzięcznie czas z trwaniem
wiodą się w parze,
gdzie cielęciny ofiarne ołtarze.
Drewniane skrzydła – 52
Niech porywa nas
czar par
i innych drobnych zdarzeń miarka,
z którą –
nim skończy się bal,
po salach biega zły
i sarka
krawiec przenajwiększej z firm.
Przez niego wszystko
tak źle leży.
Jego zgryz!
Bogać z nim,
gdy w nas się uśmiech
jak wilk szczerzy...
Drewniane skrzydła – 53
Wznosi się wielka fala
nad skromną muszlą,
z dawna pustą,
wyplutą bezmyślnie.
Potem zemknie chyłkiem,
z ogonem piany podwiniętym pod siebie.
Już tu nie wróci.
Pozostanie wierna muszla,
z nieutulonym wspomnieniem szumu
i głębi.
A ja się temu dziwiłem
przykładając muszle moich uszu
do znajdy,
choć powiedziano mi,
że tak jest i będzie.
Aż nie wtopi się w piasek,
jak mucha w bursztyn.
Stąd tyle dzwonu w krzysztale.
I ten jazgot bańbuł
przy myciu szlanek.
Drewniane skrzydła – 54
Ta nasza mądrość,
z którą się pieścimy bez ustanku –
jest jak Marylin,
zbyt rozkapryszona
i pulchna przaśnym rozpasaniem babki
wielkanocnej,
by przetrwać
inaczej niż barwnym cieniem.
Nawet okruchów nie stanie.
Niebieskie ptaki za oknem
poprawią na chwilę,
bez skrupułów,
swój nadwątlony wzlotami
bilans równowagi
potrzebnej do gruchania.
Ta nasza mądrość
często nas zdradza
z kimś najmniej właściwym,
ale i tak pozostaje
dla nas – nasza.
Jedyna, jak Ty dla mnie
(nie tylko...).
No, może pół żartem,
ale i pół serio.
Drewniane skrzydła – 55
Szalka, gdy się przechyli –
Janusowe zadanie
(z twarzą we dwie
albo cztery świata strony rwącego)
halnych westchnień
za tych, o których się troszczymy
i tych, którzy się o nas troszczą,
zostanie dopełnione
jak czara goryczy,
przez cyrulika-szarlatana
mądrze akurat przepisanej.
Wtedy ucho glinianego beana się urwie,
ale potopu po nas nie będzie.
Pozostanie
w okoliczności łagodzące wliczony
dylemat,
czy ważniejsze to,
z czego zrezygnowaliśmy dla innych,
czy to, co im potrafiliśmy dać?
Jakby Co...
Ale na razie panuje
zastanawiająca równowaga.
To oznacza,
że co powinno iść w górę –
ląduje;
co w dół –
wzlata.
Po równi. Bessa?
A co powinno
każdy wie,
wedle swej dalekowzroczności
i rzutów okiem na wsze strony,
boć jest ich wiele, zaiste.
Jakby Co...
Drewniane skrzydła – 56
To tylko opakowanie.
Najmniej trwałe.
Zawartość, na ogół,
jeśli szczęście dopisze
nasz ukochany ciąg dalszy –
ma dłuższy okres niewątpliwej ważności.
Ale-lele –
nie warto liczyć na zbyt wiele.
Więc nasze omiatane rękawami kredensy,
półki i stoliki
osiadają wielkoskrzydłe, barwne motyle
albumów.
Ocalanie od zapomnienia
jest dzisiaj łatwe i tanie.
Ja motyle odpędzam niedbale.
Ubóstwiam dobrze zrobione opakowania.
Nie jedna przed nimi stanęła świeczka
fallusa
i fallus świec bałwochwalczych.
Ale uważniej – domyślam się zawartości.
To tylko opakowanie,
kochana.
Nieszczelne.
Prawdziwe miody
wyciekają ze środka.
Drewniane skrzydła – 57
Oto smok
ociekający dobrocią.
Oto dobroć,
dociekliwie dosmaczana.
Oto ciek dobroczynnych smoktań.
O!
Za nimi snują się z babim latem
apoftegmata kartek kalendarza
(mecyje!),
jak licytowana kolia
fałszywych pereł.
Perły fałszywieją przez samą dobroć,
bo powstawać winny w cierpieniu.
Cierpienie i tak nas nie omija,
jest tylko poczciwiej –
bardziej cielesne.
Można palce w ranę włożyć.
O martwe bielmo lustra,
jak Zuzanna niecnie podglądanego w kąpieli,
odbijają się perłami gradu
spojrzenia
w nadciągającą nieodwołalnie bezmyślność.
Coraz więc bardziej ta dobroć,
nie uznająca bezczynności,
smoka męczy
i hoże dziewice.
Drewniane skrzydła – 58
Listeczek,
listeczek mi zostawiła
znajoma dziewczyna.
Był chrupki jak opłatek
i pomarszczony jak ja w uśmiechu.
Listeczek,
niby najwspanialszy listeczek.
Schowała żona do lodówki,
na zaś.
Tak powiedziała.
Nakryła stół nowym obrusem.
Zielony taki jakby
wiosny wyglądał był
z tłustego pąkala szafy.
Szeleści obrus w jej rękach
jak opłatek sałaty.
Za oknem księża już przestali
zawodzić na Boże Ciało.
Ach, żeby stał się cud...
Żeby ten listeczek tam był,
skoro go nie wymyśliłem
i nie zjadłem.
Tak nic dwa razy się nie zdarza
jak on.
Z tej przyczyny
do trzech anoj razy sztuka.
Drewniane skrzydła - 59
Współczesne aniołki -
inne mają kapliczki.
U nas, w domu rozłogach, ach,
mogę jednego zobaczyć
gdy licznik sprawdzam.
Zwykle wtedy nie o pyzatości myślę,
więc objawia mi się jak w kantyczce,
zwiastując harmonię
gipsu i tynku,
z dawien dawna wniebowziętą.
Nie ma drewnianych,
klaszczących milusińskim skrzydełek.
Cicho, jak towarzysząca mu ćma,
zawisa niezbyt wysoko przed oczami,
trochę oślepionymi
błyskawicą latarki.
Zawsze zwiastuje
taką samą chwilę zadumy
nad zuchwałym spokojem
przytulnych zakamarów,
niedostępnych na codzień profanom
w niebieskich perukach
sędziów nadpoczytalności.
Drewniane skrzydła - 60
To był sztuczny pejzaż.
Czuby ściętych drzew
poustawiałem na grządkach, za płotem.
Z nich wieżyczka drewnianego kościółka
strzelała jak modły.
Srebrna łuska gontów
błyszczała nibypstrągiem
w potoku światła.
Młodniak milczkiem wpił się w czarną żyzność,
z głęboką wiarą, że zapuści korzenie.
Plechy mroku
przyjęły się w dole najszybciej.
Zległem wśród nich nieopacznie
w towarzystwie zbyt tutejszej dziewczyny.
Odeszła gdy tylko zasnąłem,
zostawiając sny na karmę wygłodniałego mroku.
Ale, że się tego spodziewałem -
wiele to, owszem, kosztowało wysiłku
i oto siedzę prawie rozbudzony.
Bo to nie ja,
tylko cudze nauki poszły w las.
Nauki o wiecznym Jasiu i Małgosi.
Małgosia - dawno już temu
pozostawiła mnie w domku z pierników.
Las - sam sobie wymajam.
Tylko błądzenie - pozostało.
Drewniane skrzydła - 61
Chór maszeruje!
Po raz pierwszy w historii teatru
chór maszeruje!
Zganiam statystów
z filmu Felliniego,
ściągam przechodnie dziewczyny,
kolegów z klasy,
sportowców z boisk,
pieszych i automobilistów,
widzów i gości honorowych.
Wszyscy przechodzą przed baletem.
Biała piana nadaje im rytmu morza,
wszyscy ten rytm chwytają w lot,
synkopują,
skandują,
aż sam mistrz batutę ujął.
Słowa dobrze znane
zabrzmią inaczej.
Słowa wszystkim znane zaskoczą wszystkich.
Nim powrócą na miejsca -
przejdą przez scenę
w trakcie wielkiego finału.
Maszerować!
Tak maszerować!
Do ostatniego szeregu!
Maszerować póki kurtyna nie zasłonięta!
Tak!
Dobrze!
A teraz powrót na scenę!
Chór bisuje!
Po raz pierwszy w historii teatru
chór bisuje!!
Drewniane skrzydła - 62
Et nunc - Lacrima Christi ante portas!
Ale to był tylko żart
wobec współbiesiadników,
gdy wytaczaliśmy ostatnią amforę falernu.
Potem, zostawiwszy ich za spustoszonymi stołami
rozdzieliliśmy się dla niepoznaki.
Każdy biegł samotnie
tam - gdzie się spóźnił przez libację.
Ja biegłem najwolniej,
ale miałem prawo.
Wybrałem najdłuższy dystans.
Po drodze spotykałem
uczestników innych fet.
Dzieliliśmy się, nie przystając, wrażeniami
z chwil, godzin i dni
spędzonych truchtem.
Im było lżej - bo byli młodsi,
mnie - bo nie zabrałem transparentów.
Ale tylko wybiegając -
spotkałem nauczyciela łaciny z uczniem.
Bez przekładania jasne było, że biec należy.
Trawnikami, na skróty,
przez ruchliwe torowiska,
błotniste nibydroża
i nagłe zamiecie.
By wracać niewłaściwym autobusem
bez biletu...
Drewniane skrzydła - 63
Szedł ulicą
i stukał w ciemnościach, ach,
stukał młoteczkiem w bramę.
W klamki,
zamki,
kamienne portale.
wybierał -
która mu się nie oprze?
Stukało coraz bliżej,
coraz jaśniej
w mrocznej sztolni ulicy.
Aż zadzwoniło pod naszą bramą.
Cichutko, ostrożnie,
pracowicie.
Trzeba wstać,
sięgnąć po latarkę,
równie małą, jak jego młoteczek.
Jeszcze teraz,
gdy mrok nie wkradł się do domu -
moja latareńka wystarczy.
Trzeba tylko błysnąć
w bezdenne oczodoły.
Trzeba się na to odważyć.
Póki jest za bramą.
Drewniane skrzydła - 64
Berżeretki codziennych powitań
i posilna klucha uniesień
nad stolnicą horyzontu -
od lewicy do prawicy,
które wiedzą co czynią -
wszystko jest bardzo kaloryczne.
Ale nie od tego rosną brzuszki
literom w alfabecie
naszej poczytalności.
I panienki z kalendarza
mogą być spokojne.
To wyjątkowy dom,
wyjątkowych ludzi,
którzy potwierdzają reguły
gry o wszystkie nasze dzienne sprawy,
na drumli
pod wierzbą,
wśród wciąż tych samych rozstajów
(od lewicy - ku prawicy).
Niżej, koleinami,
toczą się opadłe gruszki.
To od nich wzdęcia
i pantagruelizm jelit.
Ale to przejściowe,
przejściowe...
Drewniane skrzydła - 66
Ten dom wznosi się nad wysokościami,
choć luta ułomność
cementuje jego ściany
i nic spiżem nie zabrzmiało,
gdy tarany barbarzyństwa
odprawiały swe coraz bardziej powszednie kwesty
przed niewysokim progiem.
Tylko ta bezbronna,
nawet wobec własnej ułomności,
krynica niewypłacalnej dobroci
wciąż, jak w Kanie,
zawraca skołatane głowy –
na ostatek.
A ostatki – jak to ostatki.
Niepoważny epizod
niewiernych kochanków.
Domownikom bardziej –
wśród seledynowych łanów gwiazd
dłużą się chwile rozstania,
niż mkną wspólne lata,
ale tego (owego)
to już nie jestem pewien.
Bo jakoś ciągle wielu jest tu po drodze.
Mówią –
ja tylko na chwilę...
I powstają z ociąganiem po godzinach.
Jakie-takie to wysokości,
dla zawieszonych w błękitach za karę.
Bez gruntu pod stopami.
I aureoli nad umorusanym czołem.
Drewniane skrzydła – 67
W moim mieszkaniu
zawsze było wiele okien.
Ale tylko w jednym,
zawisłym stromo nad ulicą,
wiatr wyrywał mi z rąk
zmurszałe okiennice,
jak żagle w czas burzy.
Pozostałe - od oceanu spokojnego półmroku
dzieliła rzetelna, kamienna grobla parapetu.
Można było na niej siąść,
spuścić nogi
i wolno lewitować.
Wymagało to tylko trochę koncentracji
i wiary.
Boję się teraz
by je nie pomylić.
I nie lubię
(uważają, że wpadam w panikę),
gdy się moi do nich zbliżają.
Bo lewitowanie -
jeszcze mi się czasem śni,
a wymienione okiennice szybko murszeją.
Ale pozostało mi okno -
z wciąż tym samym widokiem.
Warto je mieć,
choć bez dziecinnej wiary
lepiej zbyt blisko nie podchodzić.
Drewniane skrzydła - 68
Te fortuny opok
nad poziomy
najbardziej wzburzonego
kołtunów oceanu -
to tylko zajadłość
oślepłych od własnego żaru głębin,
pryszcz na doskonałej geometrii globu,
kolosalny nieużytek
ginących z głodu,
fotogeniczna girlaska okładek,
zdetronizowany Parnas
przodków po stokroć mądrzejszych
o naszą piętę Achillesową
racjonalizmu.
Ma się to jako
do górala,
który dla chleba, Panie,
dla chleba,
uprzedził gest Atlasa?
O ile?
O te góry?
Targować się?
Drewniane skrzydła - 69
Jeszcze nie czas,
a ja zaczynam już nucić
kolędę.
Starą kolędę,
z rozstrojonymi,
pobrzękującymi zardzewiałą blachą bańbułami
w zbyt bliskim tle
i męskim chórem,
puszczonym na za szybkich obrotach.
Powraca jeden i ten sam dwuwiersz
o Maleńkim...
Bez sensu.
Jakie to ma znaczenie?
Nocą tropię w snach przestępcę.
Znane jest rozwiązanie,
trzeba tylko wszystko logicznie interpretować.
Wreszcie ktoś nam tłumaczy
co i jak.
Wszyscy kiwają głowami,
rozumieją już,
ja nadal nie
(Mam swoją logikę).
Za dnia pojawia się napis na niebie.
Nikt go nawet nie dostrzega
przebiegając ulicami.
Tak mijamy siebie nawzajem
odpowiednio zróżnicowani,
ślepi i głusi,
kierując się tylko węchem.
(Żona, owszem, kicha z byle przeciągu.)
Drewniane skrzydła - 70
To jest teatr,
publiczny.
Turniej współczesnych minnesangerów
sukcesu.
Reżyser rzuca słowo.
Jakiekolwiek.
Każdy z widzów jest aktorem.
Mówi - co mu się nasuwa.
Byle szybko.
Nie koniecznie po kolei.
Najlepiej - zanim reżyser wskaże palcem.
Musi być zachowane tempo.
Już po chwili działa to jak haszysz.
Nikt nie chce przerwać coraz szybszego rytmu.
Skojarzenia są coraz dalsze,
jak stojący w ciaśniejącym kręgu.
Na szczęście mam swój sztandar.
Jak grzbiet książki,
ze strzępami powydzieranych niedbale kartek.
Przewracam nanizane na drucie
zalążki. a może resztki twoich tkanin.
Jest w nich harmonia,
ład i spokój tworzenia
bez ponagleń.
Inni to też czują.
Reżyser zachowuje się -
jakby osiągnął cel.
I znów rzuca nowe słowo.
Drewniane skrzydła - 71
Znalazłem się na szczycie
mojej biblioteki aleksandryjskiej.
To były szef, towarzysz Omar,
osadził mnie wśród dawnych podwładnych,
przedłużając pobyt pod jego władzą, nie powiem, miłosierną.
Panie przyjęły mnie pogodnie,
rozsmakowane w gustownych falbanach, ach,
obłoków i mgieł,
rozgrzane słońcem na tym wygnaniu
nad poziomy.
I tylko ja -
rozpocząłem zaraz odwrót.
Przez plac budowy poniżej,
ukryte wśród bujnych chaszczy
tandetne rozjazdy kolejek wąskotorowych,
po których przeciągano tabory
zdezelowanych wagoników,
przez niedokończony taras widokowy,
do siłowni szybu windy
z zakleszczoną kabiną.
Jeśli ruszy -
będę miał pod stopami czarną studnię,
aż do ziemi.
Można zejść marmurową klatką schodową -
piętro niżej będzie kawiarnia.
Tam już bywałem
ze swymi książkami,
myśląc, że dotarłem
wysoko.
Teraz uciekam tam -
niżej...
Drewniane skrzydła - 72
To przejściowe,
przejściowe,
jak sypialnie przetowłosych metres
w amfiladzie lat,
przez wszystkie pory,
z których żadna nie jest pierwsza-lepsza,
ale każda może być ostatnia.
Potem już tylko mur,
ale i on kiedyś zetleje,
choć długo po ostatniej metaforze ogarka
jego wielkich dni nieustępliwości.
I rzeknie ostatni kamień na kamieniu zgodliwie:
- Nie chcę być jednym z wielu,
wokół których się troszczysz i frasujesz.
Ja lepszą cząstkę obrałem.
Mniejszą.
Teraz ja, kamień,
unoszę się na wietrze.
I działo się jak mówił.
A był to,
był przecież
mój kamień ofiarny.
Drewniane skrzydła - 73
To podnoszenie oczek -
nie jest już zajęciem intratnym.
Więcej panu nie powiem.
(Tu coś błysnęło mi w okularach
od wewnątrz.)
Nie wiem,
czy kwiatom na stole,
dawno zeschniętym całkiem malowniczo,
udało się rzucić cień
jak miecz w tłum gości,
dawno nieobecnych.
Ich opuszczenie oczu jest trwałe.
Jakby tylko ono im pozostało.
Te wszystkie, zbyt znaczące gesta
są niedostrzegalne,
dostrzegalność zaś jest bez znaczenia.
Ja też coraz rzadziej oczy podnoszę,
nawet po prośbie.
Z dnia na dzień ostrożniej spozieram pod nogi.
Tam - od rzemyczka, do trzewiczka
dzieje się wiele,
wiele więcej,
niż w wysuszonych nie przeze mnie kielichach.
Drewniane skrzydła - 74
Ten obrus jest -
bezstresowy.
Dość ma wymyślonych kleksów
i zamaszystych zacieków,
by nie bać się
niezdarnego podniesienia
łyżki nad brodę.
Tym bardziej nieskalany
wschodzi nań talerz,
skazany na rozumienie
groźnych odmętów barszczu lubo grochówki.
Przysadzista chochla
już wyciąga ciekawie szyję,
czy skorzystam z prawa łaski?
Na najwyższej grzędzie flakonu
kwiaty -
błyszczą liśćmi,
jak rosół oczkami
domorosłego Argusa.
Gdy coś gdaczemy radzi -
zdejmuję celowniki okularów
by (nazbyt myśliwy) -
zostać przez chwilę sam na sam
z ciepłem,
które spływa do pępka
odkrywanego codziennie świata.
Oto -
pucołowatym ciałem staje się słowo,
które kiedyś daliśmy sobie.
Syn to uważnie obserwuje.
Drewniane skrzydła - 75
Z czeluści mojej bryjerki
dym wywodzę,
idący wprost do nieba niewiernych Tomaszy.
A na wierzchu bieleje
całun popiołu -
sztandar sromotnej kapitulacji
przed ogniem, który trawi wnętrze.
Takie to znajome,
jak pokrzepiające owo,
że fajka przecież drewniana.
Po obiedzie nabiję ją ponownie
na wiwat
przetrwania tego co trawi
i nastąpi oto znów pracowite
igranie z ogniem
w aromatycznym obłoczku,
przyjmowanym łaskawie w górze,
na sufitu połoninach
i w dole -
przez domowników.
Drewniane skrzydła - 76
Przeważną część mojego życia
spędziłem samotnie
na przestronnych balkonach galerii,
wśród doborowego towarzystwa,
barwnie i dostatnio odzianego.
Czekaliśmy zajęci sobą
aż się zacznie coś dziać za rampą.
Albo była przerwa.
Albo po wszystkim.
Ja pierwszy przekraczałem ławy
i schodziłem do kawiarni.
Tu nie słychać było oklasków
ani gwizdów.
Za to czasem -
jakaś długonoga baletnica
wiodła ogon tiulu
niby kometa przewodnia
dla zasobnych w złoto
i szukających pana.
Rozmarzony
pytałem o Fedorkę,
ale zawsze - dawno już wyszła.
Drewniane skrzydła – 77
Jestem spokojny
o Tą doskonałość,
po którą każdy sięga
mocarnie czy poczciwie.
Starczy jej wszystkim
bez ubytków.
Więc i mnie.
Ale bóg zaiste
jest tu niezbędny
by ją dostrzec
i docenić.
Stąd pewnie –
czuję się lepszy trochę
i szczęśliwszy,
gdy jej refleks mi przebłyśnie
w wierszu (przyjaciela żony)
lubo (Jej) kartoflance.
Tylko ja
coraz pilniej muszę sięgać
po szkiełko mędrca i dalekowidza,
ale jestem spokojny
o Tą doskonałość.
(Tą, nie tę.)
Drewniane skrzydła – 78
A jeszcze ten niezapisany wiersz –
wolny strzelec,
wyborowy.
Pewnie z legii cudzoziemskiej.
Nie o zrozumieniu mowa,
lecz trafieniu celnym,
ostatecznym.
Bo gdy jesteśmy sobie celem,
czy z tarczą,
czy na tarczy nas poniesie –
miedze służą grodzeniu poligonów.
Gdzieś nad tą szachownicą
pali fajkę Wielki Kombinator
i ognia,
ognia!
przeciwnikowi podaje.
My to znamy,
nie tylko jak z obrazka
w telewizorze.
– Człowiek, jak człowiek... –
mówi żona. –
Ale cóż komu dom zawinił?
Drewniane skrzydła – 79
Zwykle są to dobrze znane
stare kąty.
Nie zawsze przeze mnie proszeni goście
trochę nabałaganią,
czasem coś uszkodzą niechcący.
Zerwą firankę z bladego kretonu w kwiatki,
na zbyt maleńkim gwoździku
rozciągnięta jak anioł stróż
nad biblioteczką;
naruszą konstrukcję sznurków,
na której trzymają się pod sufitem
lampy, zasłonki i dzwonki.
I codziennie rano,
od lat,
dzieci sąsiadów
otwierają moje okno na ganek,
na którym się bawią.
Sprawdzają czy tu jeszcze śpi
ten stary miś,
pomrukujący ze środka groźnie.
Ja okno przed wieczorem zamykam
na udawane klamki i zasuwki,
prostując ostrożnie koślawe ramy kwater.
Nie wytrzymają dłużej niż do rana.
Kładę wszystko na miejsce,
bez złości,
bo ja je tylko znam.
Najbardziej trwały i krzepiący
jest ład książek.
Obiecuję sobie
znów poświęcić mu trochę czasu,
którego mam w sam raz.
Słońce codziennie,
miejsce w miejsce,
odśnieża grubo pobielane ściany,
i jak elektroluks wysysa kurz
ze szpar desek podłogi.
Jeszcze tylko wyklepać,
ustawić w symetryczną,
niepewną siebie pryzmę stos jasieczków
i można się obudzić wypoczęty.
Rozśpiewany.
Wciąż pamiętaną melodię mruczę.
Pewnie jak ów,
co go nie zbudzimy...
Drewniane skrzydła – 80
Piszę do Ciebie list –
spojrzeniami po niebie.
Śladem ptaków,
które wysoko nosiły się przy pogodzie.
Teraz niebo jest blade
jak kartka,
na której także nic do Ciebie
nie ma.
Więc piszę do Ciebie
wejrzeniami w sufit.
Tropem wniebowzięcia much.
Ale i on jest pusty.
Tylko o szybę pracowicie rozbija się
czarny motyl.
Stroszy do mnie wielkie
pawie oka.
Pewnie przezimował ze mną.
Otwieram okno po raz pierwszy w tym roku,
wypuszczając go
na gody,
czy pokarm ptakom?
Natychmiast robi się maleńki
jak kropka,
którą już mogę postawić.
Przed nią i za nią
dostatek nieskończoności.
I znów pusto.
Cisza dokoła...
Drewniane skrzydła – 81
Cisza dokoła...
Cisza odpoczynku,
cisza wyłączenia.
Jest – czego nie słuchamy
i czego nie słyszymy.
Tylko nie zdradliwość,
też milczkiem przyodziana.
W szaty króla,
który biedny i nagi –
nie przestaje być sobą,
przyszło mu bowiem
zbierać się do ołtarza.
Ja jestem
do kucania w wannie z brudami
i energicznych, skutecznych ruchów,
by wszystko w porę było czyste.
Zrobię królewskiemu oblubieńcowi
najwspanialszą niespodziankę.
Z wprawą sprostam
wszelkim wymogom dostojeństwa.
Nie pokażę przed czasem
ani skrawka gołego ciała.
Mam w tym niespodziewaną wprawę.
Jestem królewną
na ziarnku małości.
W piernatach prostactwa.
Wprost z żurnala.
Noc jasna,
czyste niebo,
brudne nogi.
Drewniane skrzydła – 82
Mój Boże!
Ostałem się tylko ja –
chętny do słuchania,
ale jest to (coraz bardziej)
tylko podsłuchiwanie.
Od kuchni, spiżarek,
wzdłuż ganków
opadających na podwórka,
unoszę się ociężały,
z trudem,
łowiąc strzępki wymówek.
To świętej pamięci sąsiadka
przedkłada sąsiadce,
która też już odchodzi,
swoje racje,
które doprowadziły do zguby
nieopatrznie powierzoną podopieczną.
Wszystkiego już dawno nie ma,
a może i nigdy nie było.
Zostały mi tylko w ręce
metalowe fleciki
ze stali zbrojeniowej,
które usiłuję wtykać w zetlały mur,
bez zbytniej wiary w podtrzymanie ganków,
nie mówiąc już
o dokończeniu organów,
które całe życie tak pilnie konstruowałem.
Drewniane skrzydła – 83
Medytowałem nocą
nad miałkością mąki
i polotem niezmożnego lodowca kurzu,
spływającego z tokmy
w doliny kredensu,
ale zaraz mnie skluszczyło
wzruszenie nad własną konsystencją.
Kredens Niebotyczniał
jak tybetańskie szczyty
pod macierzyńską mlecznością powały,
wśród zmaz dymu
przygasającej fajki –
podręcznego ołtarzyka
samopalenia czy wniebowzięcia?
Różnie różni prawią.
W nim czym to nie uwłaczało
Synowi
ojca marnotrawnego,
który zatracał się wieczorami
w doskonałej nicości
mycia naszych statków,
przed następną, ambitną wyprawą.
Ale ja tylko sięgnąłem śmiało
po złote runo metafory.
Me-e-e...
Drewniane skrzydła – 84
To źródło bije z własną siłą.
Może raz słabiej,
raz mocniej,
ale niezależnie od tego akurat,
czy woda jego smakuje,
czy ją wyplujesz.
Trafiają się i takie humory.
Głębokie i rozległe
są jego korzenie.
Tamując upust –
niszczysz delikatne unerwienie,
igrając z mrocznym Golumem eksplozji.
Spotykam i takich,
którzy opięliby ziemię
szczelnym pancerzem,
z kurkami w przewidzianych miejscach
i wulkanociepłownią.
To poeci.
Drewniane skrzydła – 85
Każdy ma limit słów.
Wypowie ostatnie – odchodzi.
Zasada gry jest taka,
że nie obdzielono zawodników po równi
i nikt nie zna swej puli
ale mierzy się po sprawiedliwości.
Złe słowa ponad miarę i przekleństwa
ujmują z dokładką od skarbczyka,
albo więcej.
A słowa niewypowiedziane
kiełkują następnymi
i procentują słowem pisanym
w książeczce oszczędności
naszego rachunku osobistego z przeznaczeniem,
które współtworzymy
jak komu pisano.
Jeśli dobrze ulokujemy –
ostanie dzieciom,
za większy lub mniejszy majątek,
pomnażając ich limit.
Ale inflacja się panoszy
i tylko najsprytniejsi
potrafią na tym zbić fortunę.
Gdy źle ulokujemy –
pozostaje tyle co dla nas.
Też nie do pogardzenia.
Psst!
Drewniane skrzydła – 86
Na ulicy znów postukiwania.
Przesuwają się zbyt szybko na pieszego,
zbyt wolno na rowerzystę.
Czasem – jakby cofały się
o jeden miniony takt
bliżej,
wybity niezbyt dokładnie.
Wyglądam za okno,
bez obawy, że coś zobaczę.
Jest już przed świtem,
ale niebo jeszcze
jak stołówkowy krupnik z gwiazd,
jak należy,
w obliczu tajemnic alkowy północy.
Na stole – dyskretne milczenie,
zapewnione przez żonę.
To nasz znajomy poeta
podaje mi –
na dystans wyciągniętej ręki
po tomik –
szanse pobratania.
Ale i on nic nie wie o krasnoludkach
poszukujących złoto
ukradzione im przez smoka,
dawno już upaństwowionego.
Jak i dziewice za oknem,
o swym podstępnym ocaleniu.
Gaszę światło.
Wciąż nie pojaśniało.
Szybko zaświecam napowrót.
Trudno,
położę się przy świetle,
[tu cyt!
skończyła się kartka.]
Drewniane skrzydła – 87
Już nie widzę szczegółów,
tylko same zasady
nie do pogardzenia.
Staram się nimi neutralizować kwasy
jakie powoduję.
Bąkam nauczki.
Kości zostały rzucone.
I to moje.
Myśliłem – gra się zaczyna!
A tu zbiegają się
z ciemnych, zafajdanych kątów
roześmiane hieny.
Wiem, że tak ma być
i że nawet
mogę się z tym nie zgadzać.
Dano mi do tego
wolną wolę.
Drewniane skrzydła – 88
Nie wystarczy jeden rzut oka,
choć jest to tylko obrazek
(bez obrazy),
nadmiernie skądinąd liryczny.
Lepiej by pewnie było
jednym, zręcznym kleksem
zapaskudzić cudzą niedowrażliwość.
Kogo na To stać?
Mnie (na kleks)?
Ciebie (na uwagę)?
Najpewniej nikogo na nic –
proletariusze białka!
(Na stole,
w szmaragdowym, szklannym oceanie
miski –
należycie słone herbatniczki
na kształt rybek.
Patrzę, które poukładały gwiazdy
głowami w przeciwległe strony?
Nie ruszam ich apatycznego bezładu.
Smacznego!)
Drewniane skrzydła – 89
Żona klękła –
przed komódką.
Wysunęła wiadomą sobie szufladę,
której nie otwiera codzień.
Zazieram –
w niej włosy anielskie,
baranek wielkanocny,
palma, świece, serwetki...
Żadne tam "graty i szpargały".
Święta, święta nas cichutko czekają.
Patrzę,
rodzinne przyszły na myśl strony,
buława wypadła mi z ręki
(buława racjonalizmu,
z którym chadzam na zbój).
Ach, i ja miałem w domu ową szufladę,
gdy byłem taki maleńki
jak Moja, nad nią pochylona...
To nieśmiertelna szuflada.
Miała ją mama,
miała babcia
i jej rodzicielka...
Pewnie po to
stolarz robił zwykle jedną szufladę głębszą.
Drewniane skrzydła – 90