JANUSZ TERAKOWSKI - „DREWNIANE SKRZYDŁA”

 

Patrzymy z zadumą

na rzeczy

które nam towarzyszą wiernie.

Od lat,

nie bacząc

czy wierność była oczekiwana.

Wierność jak wieczność,

nie bywa dostrzegana dość uważnie,

bo – zbyt zwyczajnie – trwa.

 

Patrzymy, czasem nawet

weźmie się coś w rękę,

ruchem rzucającego kaczki

na cichą wodę.

Nazywamy to porządkowaniem,

choć nie zupełnie – przed sobą.

 

Ach, wyrzucić,

ach, wyrzucić.

I tak wszystko

samo wróci

na swe miejsce,

jeśli takie ma.

Ach, wyrzucisz –

zaraz po Tem

wszystko będzie

tu z powrotem.

Świat –

si muove,

jak ta w oku łza.

 

    Idą,

idą drogą przyjaciele,

którzy się nigdy nie spotkali,

pielgrzymi bez celu,

celujący uczniowie

nie dość pochowanych nauczycieli

i niewczas wskrzeszonych we własnych krajach

proroków,

idą idole dolegliwych,

mordkowiczowie pęcaku poruty,

madrygaliści kaplicy śródsmentarnej

no i ty, nieco złudna postaci

zobaczona w lustrze,

za co cię pewnie skazano

na dożywocie.

Nie więcej.

 

    To mi się nawet podoba,

ta pielgrzymka bez kapelana.

Ty też, jak dotąd, nie narzekasz.

Wznosisz czoło

i to cię zajmuje wystarczająco.

 

    Mało mi potrzebne

feretrony, baldachimy i sztandary.

Wystarczy twoja podniesiona głowa.

 

    Starannie umocowałem kijek

w korpusie kukiełki.

 

         Lewa, lewa!

 

Drewniane skrzydła – 1

 

 

    A kiedyś –

(onego razu, raziczku)

za siedmioma górami

(które nie przyszły),

za siedmioma lasami

(już ich nie ma),

za siedmioma morzami

(bez jakiegokolwiek dna, Ulissesie),

za drobną opłatą

(obola)...

 

    Za rok, za dwa, za pół wieku

(wpierw),

jutro, pojutrze

(potem),

za godzinę, za minutę

(od dawna)...

 

    Ile cię cenić trzeba,

Mój Skarbie,

ten tylko się dowie –

kto cię traci

z każdym westchnieniem dotkliwiej.

Ej, do wiecznie zielonych granic

prawdopodobieństwa.

Jak nieodłącznie Małgosin

Jaś, kruszący za sobą

ostatnią pajdę chleba,

ptakom niebieskim na uciechę,

sobie na zgubę,

poczciwy...

 

    Czasami, we śnie,

tracę to poczucie nierzeczywistości.

I gdy otworzę oczy,

przez moment,

nie odliczam wielkopańskich gestów

serca,

pukającego w niemalowane drzewo

wiadomości.

 

    Jak onego razu,

gdy jeszcze nie wiedziałem co trzeba

o obolu.

 

Drewniane skrzydła – 2

 

 

    Ojciec połknął kamień.

Syn ocalał.

Pomścił braci na złym ojcu.

Jest dobry

– włada.

Jakżeby inaczej?

 

    Tak było na wysokościach.

Jest i będzie.

Ament.

 

    Nam się to podoba.

Cóż z tego, że nie zgadza?

Chowamy cichcem ojców,

sami przed sobą,

sławimy synów gdy zwyciężą.

Jak nakazują nauczyciele,

prawo

i dobre obyczaje.

 

    Tym bardziej –

nawet na dnie kotła nocy

wierzymy, że to nie Set

warzy smołę piszczelem brata.

Że to potępiony

zamienił aureolę na kozie różki

i pozostaje wiecznie

jedynym winowajcą.

 

    Jest więc pożyteczny

i niezbędny, żeby się wszystko zgadzało.

Jakżeby inaczej?

 

Drewniane skrzydła – 3

 

 

    W moim wszechświecie

wszechświtania i zawirowania

coraz bardziej namacalne.

Światło jak mrok równie oślepiające.

 

    W moim wszechświecie

doskonale własne słońce,

błogosławionej żywotności

nie tylko między niewiastami –

niepostrzeżenie słabsze i słabsze,

a mniejsze w sobie coraz ogromniej.

 

    W tym wszechświecie

krążę nad zaściankami padołu

pilnie wpatrzony w przypływy i odpływy

uczuć,

pewien swej stałości.

Błyszczę pozłotką mego słońca

lub gasnę w jego coraz smutniejszym cieniu.

 

    Te zawirowania

wytyczone przez rzetelnego choreografa –

mają odwieczne prawa

i zrozumiała symetrię.

Właśnie wracam do punktu wyjścia.

 

    Robi się infantylnie i mokro,

choć nie staję się

w chwilach wytchnienia od sentymentalnych grawitacji

ani młodszy ani mniej doświadczony.

 

Drewniane skrzydła – 4

 

 

    Lubię ową powszednią maskę świnki,

co ją wykorzystałaś do pozłoty,

nim – jak Atena Gromowładnemu –

wyskoczy ze zniewolonych doczesnością szlachtuzów

na świąteczny róg obfitości stołu.

 

    Ja puszczam do niej

zajączki prześmiechów,

ty milczysz nad stołem bez pardonu,

ale razem przypięliśmy ją szpilkami

zbyt uważnych spojrzeń,

posapując w coraz większym utrudzeniu i biedzie.

 

    Teraz, jak motyl,

w gablocie stosownie dobranej wnęki,

unosi się

honorem,

nad nieczynnym pudłem kolorowego telewizora,

nim przyzwoitka nocy

opuści woalkę w udanej żałobie

po pyzatej (jak ona) infantylności

karnawału niepotulnych.

 

    I tak –

tym bardziej będę się zakradał w ciemnościach

z latarką,

by ćwiczyć w strzelaniu na oślep –

prosto w ryj!

 

Drewniane skrzydła – 5

 

 

    Szukamy swego maleńkiego gryzmołka.

Gdzieś zostało zapisane,

może nawet przez któreś z nas,

że tak sobie idziemy,

rozglądamy mało-wiele,

przeczeszemy nogą kępkę koniczyny

(ja najrzadziej znajduję czterolistną)

i czasem jeszcze weźmiemy za ręce.

W domu gmeramy

i w książkach

jak proboszcz pod sutanną.

 

    To, co najmniej staranie zapisane –

może okazać się najważniejsze.

Nie wiadomo tylko kiedy,

dla kogo

i co z tego?

 

    Bo jeśli na początku było słowo

(które ci dałem),

to na końcu

snującego się powidoku wielokropka –

jaki znak będzie?

Może przyjaźni?

 

    Dajesz mi go ciągle

a ja zapisuję, zapisuję.

Na wolej skórze nadwrażliwości.

 

    Ty czekasz.

Trudno nawet powiedzieć, że na coś.

 

Drewniane skrzydła – 6

 

 

    I odwrócił się od nas zagniewany.

I to, co było po prawicy –

znalazło się na lewicy,

a co na lewicy –

po prawicy.

 

    Zagrzmiały znów trąby.

Jerychońskie

dla wszystkich,

którzy jeszcze ocaleli w środku.

 

    I nikt nie wątpił,

że jest to sąd ostateczny.

Bo tylko wiara

pozostawała jak opoka,

z której tryśnie źródło.

 

    Pod laską Mojżesza

albo pałeczką magika.

Obojętne.

 

Drewniane skrzydła – 7

 

 

    Słowo jest bardziej doczesne

od ptaka.

Ptak staje się tym łatwiej łupem

braku wyobraźni.

Wyobraźnia – łupą życiodajnego ziarna

Sezamu.

Sezam wyobraźni

okazał się grzechem pierworodnym

Adama.

Niedomiar – Ewy.

 

    Czasem zamieniamy się rolami.

Nie tylko dla zabawy.

 

    Wieczorem,

gdy sobie już dość pogrzeszymy –

rozlewa się czarny atrament poezji

nieróbstwa.

Aniele pióro snu

zanurzy się nieskalane,

otrze dziób o kałamarz okna

zamaszyście,

aż szkło bezdźwięcznie zadrży.

 

    Na pełznącą kartę dnia

spadnie czarny kleks

mrocznego poematu,

układanego nam ku pokrzepieniu.

Jak dziecko do snu.

 

    To rozumiem.

 

Drewniane skrzydła – 8

 

 

Hej, tam, pod lasem –

moi przyjaciele!

Ognisko palą,

ziemniaki pieką,

fajkę sobie podają.

 

Ściernisty dywanik

odpływa coraz dalej

jak tratwa

w mgłę, dym i mateczniki

coraz mniej pamiętanych pieśni.

 

To zmierzch unosi powiekę,

las ożywa,

rusza pohukując i strzelając

do przygasającego ogniska.

 

Okłada je

wilgotnymi aplikacjami westchnień

wszystkich bogobojnych pustelników

pnącej się w górę katedry nocy.

I niepoprawnych grzeszników

wtulonych w konfesjonały jałowca albo wykrotów.

Wolę się nie rozglądać.

 

Czekam, czy ­–

by najmniejsza z iskier ogniska,

uwieczniona

wśród misternej wycinanki wieżyczek katedry,

wróci do potomków Prometeusza?

 

Jeśli się dobrze wpatrzyć –

w głębi

nadrealności lasu wielodrzewia

zatli się świetlik leśniczówki.

 

Drewniane skrzydła – 9

 

 

    Za żywopłotem –

betonowe pole.

Za żywopłotem

grzybobranie.

 

    Czernieją białe głowy,

bieleją ubabrane nogi.

Bezrogi nauczyciel,

za odpowiednią opłatą,

wyjaśnia co i czym grozi.

Bardziej sędziwy zająknie się

wspominając o falbankach podwiązek,

samej z siebie – jadowitej bieli.

 

    Popękana aureola

niecnoty istnienia

pod wystrzępionymi falbanami spódnicy,

obejmująca bezwstydnie

joystick wielkiej gry –

nie jest bardziej symulowana

od ikonostasu świerkowych lasów

i hal,

które opuściła w poprzednim wcieleniu

otoczki z białych muszelek.

 

    Czy ci nie żal

poczciwego, naturalnego porządku,

w jakim nanizano schludnie

małe kokilki wielkiego szumu morza?

 

    Na horyzoncie płaszczy się

amarantowy o tej porze ocean blokowiska

przed zagonami betonowych łanów.

Balkonami pęcznieją kobiałki boczniaków.

Dojrzewają do kolejnej,

może już ostatniej,

doskonale płonej erupcji.

 

    Za żywopłotem śmietników –

betonowy piknik.

 

Drewniane skrzydła – 10

 

 

    To jest,

to jest ze wszech miar,

ze wszech miar niedostrzegalna,

niedostrzegalna działalność.

 

    Teraz Twój ruch.

Zawsze uwielbiałem dłonie.

Jeszcze zanim cię poznałem.

Gest uniesienia

i opuszczenia w bezwładzie.

Boski

i ludzki.

 

    Pewnie to wniebowzięcia kadłubka.

Nie dość istniejącym rękami

(z przeznaczenia i trafu)

mnożę pracowicie bibeloty

symulowane

dla mnie tylko właściwie.

 

    Niedostrzegalność mi doskwiera –

ale jest dobrą wprawką

do zwiastowania,

na które pokornie oczekuję.

 

Drewniane skrzydła – 11

 

 

    Wedle Krypty Gerona niedocieczoności

i tabernakulum Słów bezPańskich

jak psy,

przeganianych przez sforę gorzałkosiów,

coraz bardziej zajadłych

na jakiekolwiek prozodie

i artykulacje –

niech mi wolno będzie

pomarzyć o specjalnej ofercie

zrozumienia

(z bonifikatą dla nadwrażliwych),

którą za odpowiedzialną opłatą

dożywocia

gotów jezdem przyjąć

skwapliwie

i nie bez nabożeństwa

od byle

do wiosny

wielkoludów.

 

    Skoro sprawiedliwie ginę

zmożony bronią obosieczną

wielosłowia ­–

niech zgodnie z Nauką

wpierw sobie nią powalczę.

 

    Ament.

 

Drewniane skrzydła – 12

 

 

    Miło jest mieć

słabość,

która wprawdzie nie wywodzi się wprost

z Kany Galilejskiej,

jej okruszkami

nie pożywi się nawet płowa synogarlica

ostukująca zapamiętale

wysokie progi parapetu –

ale uczy wiekopomnej pokory.

 

    Ona nie ruszy z posad

bryły,

by grudki krowieńca.

Pewnie – jak rdza

posady przeżera,

choć nic się właściwie nie dzieje

przez owo mgnienie oka,

które jest miarką.

Za miarkę nieskończoności.

Soczewicy Edenu perlisy ząbek.

Za ząbek.

Mleczny, kąsający karmicielkę łapczywie.

Zbyt łapczywie.

 

    Wszystkie nasze dzienne sprawy

i słabości

odkładają się

w niepokalanej bieli złoża.

By uczący i nauczany – kiedyś,

mogli zapisać,

że Ala ma kota.

 

Drewniane skrzydła – 13

 

 

    Są pewne przekłamania.

To nie Ala...

Jeśli już Baba –

to Ali.

I jeśli ma kota –

to na Sezamu punkcie, jakże doskonałym?

Ano tak,

że tylko teoretycznie istnieje.

 

    Sezam już stary.

Stareńki.

Wciąż zapomina hasła,

któremu ma być posłuszny.

Ali Baba siedzi z garnuszkiem soczewicy

wedle domniemanych wrót

i kwestuje

u nielicznych tutaj maruderów

dawno zaginionych karawan.

I zgaduje,

zgaduje...

 

    Po wiekach –

byle sztubak będzie je pisał

stając u progu skarbczyka

nazbyt szczodrego dla nieskończenie pazernych:

Ala ma kota.

 

Drewniane skrzydła – 14

 

 

    Siedzimy na ulicach.

Rząd za rzędem.

Czekamy objawienia.

Nie spoglądamy w niebo.

Lepsi już są wśród nas.

Coraz mniej się z tym kryją.

 

    Kobiety w domach.

Czekają na nas.

Jak będzie po wszystkim –

przyjdziemy.

 

    Ja jeden wstaję.

Dla niepoznaki wchodzę do bramy

coraz ostrzej wionącej moczem.

Wiem, że jest przejściowa.

 

    Idę do siebie.

Wreszcie idę,

stęskniony za tobą

z każdym krokiem coraz bardziej.

Nie będę już czekał.

 

Drewniane skrzydła – 15

   

 

    Gdy unosi się nad ziemią

czarny Piotruś

Pan,

z dobrowolnie rozkrzyżowanymi

rąk drogowskazami –

może przez chwilę stać się łatwiej dostrzegalny

świetlisty szlak

przebyty kiedyś

nazbyt mimochodem,

dziś jak droga mleczna

w powijakach mgły.

 

    Nawet jeśli Piotrusia

przysposobił do wniebowstąpień ktoś bez pojęcia

o złych i dobrych

stronach świata

oraz akupunkturze baloników

nadętych nadgorliwymi mecherzynami.

 

Drewniane skrzydła – 16

 

 

    Klaskają drewniane ręce

uniesione nad głową –

jak skrzydła.

Powoli wysuwamy się do przodu

o piersi,

wypięte do odznaczeń.

 

    W tej pozie

nie dostrzegamy kijka

wkręconego w odpowiednie miejsce –

byśmy się toczyli

szybciej i głośniej

klaskając.

 

    Mnie też,

kiedyś,

kupowano na odpuście taką zabawkę.

Ale nie cieszyła się długo łaskami.

Nudna zabawa.

 

    A kto nas kupił?

 

Drewniane skrzydła – 17

 

 

         Tych wspaniałych upokorzeń –

coraz więcej.

I pogody

coraz więcej, ej...

 

         Powoli,

z godnością i ostrożnie

by nie urazić

(również siebie,

coraz bardziej samego)

wchodzę w progi

z dnia na dzień bardziej wysokie

i niewyobrażalne.

 

         Wrażenia

stają się trwalsze od rzeczywistości,

a rzeczywistość ode Mnie.

 

         Jakżeż nie wierzyć

w mądrość i dobroć,

gdy wiatr kłania się drzewu,

na którym już ani jabłka,

ani listka,

ani gniazda?

Ale mądrość pozwala rozpoznać

dobrodziejstwo owocowania.

Na pniu...

 

Drewniane skrzydła ­– 18

 

 

         Puchar –

ani srebrny,

ani złoty,

ani diamentowy.

Biały, mleczny całkiem,

prawie że.

 

         Nie toasty się w nim wznosi,

nie sakramentu udziela,

choć świetlista biel hostii

napełnia go po kraje.

 

         Nasz puchar jest cukiernicą.

Miałkiej słodyczy ostoją.

Wybieramy go do dna

wspólnymi siłami.

Potem napełniamy od nowa.

Jak przystało –

gospodarnie.

 

         I tak nam przesypuje się

dzień za dniem.

Po bożemu?

Wielkopańsko?

 

Drewniane skrzydła – 19

 

 

         Każdy jest w czyjejś służbie.

Najbardziej uzależnieni są

wolni strzelcy.

Każdy – od siebie.

Bez pardonu.

 

         Te rączki, brzuszki

i inne świńtuszki

stanowią jedynie

konieczne umundurowanie.

 

         Identyczne

w różnych zaciągach.                        

I awanse są podobne.

Tylko tam,

w środku,

jest za każdym razem inaczej.

 

         Na tę inność

skazani jesteśmy

jak na śmierć.

 

Drewniane skrzydła – 20

 

 

         Dawniej to był lód!

Jak ścięło -

szwadron mógł przecwałować.

A jak ruszyły kry!

Nie jeden most wpadał  w zęby...

 

         Dziś przesiaduję czujnie na brzegu.

Syn ze słuchawkami w czuprynie

wybiera się znów na drugą stronę.

Podają nieustannie i pokazują

gdzie, ile było wypadków

załamania,

koledzy wspominają,

matki płaczą,

meteorolodzy jak sowy

pohukują złowróżbnie.

 

         Dawniej - to był lód!

A że w sobie nieczuły,

jak przesąd światło ćmiący?

Miał być - to był.

 

         A nie - to nie.

 

    Drewniane skrzydła -­ 22

 

 

         Tam, w górze,

wschody i zachody.

Różowieje słońce

i skórka owocu.

Ona trwalej upamiętnia pąsy horyzontów,

ono - wielokroć jeszcze

zarumieni blade liczka.

 

         Tam, w górze,

błyszczy się i okazuje.

Prawdziwe dojrzewanie jest w środku,

ekstazie mroku.

Tu zaziera jedynie wraży robak

albo piorun noża skrzętnej gospodyni.

 

         Wszystko ma się ku pięknu powierzchowności.

Mnie się nie udało.

Mnie się wypluwa.

 

Co stwarza szansę

kolejnym rumieńcom.

 

         Drewniane skrzydła - 23                       

 

 

         Nazbyt wielką część życia

zajmuje Mi

ustępowanie z drogi

Najbliższym i Najdalszym,

którym się

nie spieszy, w gruncie rzeczy.

Czekanie na Wszystkich -

mających swój czas.

 

         Przesuwają się dostojne piramidy

wzdłuż mola,

na którym stoję - chcąc się rzucić wreszcie

na głęboką wodę.

 

         Zabawiam się

dorabiając nietypowe części zamienne

do cudzych zabawek.

 

         Coraz bardziej niebawem -

odpływ.

 

Drewniane skrzydła - 24

 

 

         To była stara bardzo zabawka.

Gdy puściłeś ją w ruch -

zataczała się,

utrzymując równowagę z widocznym trudem,

nie wzbudzającym podziwu.

 

         Stworzona przez złośliwego gnoma -

miała pewnie rozśmieszać.

 

         Oddychałem z ulgą

gdy wreszcie zamierała.

 

         Ale puszczam ją coraz częściej.

Obserwuję z uwagą

i boję się oddychać.

 

Drewniane skrzydła - 25

 

 

         Myślałem, że wszystko,

prawie,

robi się coraz bardziej szare -

ale to nieprawda.

To tylko ja -

przestałem swoje zabawki

stroić w bibułki, staniole i lampiony.

 

         Bardziej biedne i prawdziwe

nawet tego nie widzą.

Pewnie zawsze były nagie,

tylko nikt królowi tego nie powiedział.

 

         Ale w miarę,

jak tęczowe witryny kobry optyka

przyciągają coraz bardziej -

wyostrza się jakby

instynkt widzenia.

Wszystkiego,

co dotychczas poznawałem byłem

empirycznie,

po omacku.

Z całym zaufaniem,

 

Drewniane skrzydła - 26

 

 

    Wymościłem sobie Terrarium,

w którym wszystko jest

jak prawdziwe.

Nawet nieba powłóczyste spojrzenia

w dół.

I magmy bełkot

jednoznaczny.

 

    Tylko

coraz bliższe wniebowzięcie

będzie udawane.

 

Drewniane skrzydła - 27

 

 

    A tu mam poczwarkę.

W środku dojrzewa motyl

spaniały.

 

    Potem wychodzi z niej

gąsienica.

Włochata, rogata,

spragniona życia.

Nie brana do ręki.

Nie widząca samej siebie.

 

    Dziób wielkiego ptaka

zrobi z nią bolesny porządek,

albo

rozdepcze stopa myśliciela.

Albo –

powróci na swoje miejsce.

Do poczwarki.

 

    I znów będzie porządek,

który dodaje nam tyle godności,

kochanie.

 

Drewniane skrzydła – 28

 

 

         Droga prowadzi coraz bliżej

przepaści.

 

         Od początku było wiadomo,

że w niej skończy.

W każdej chwili mogła zboczyć niespodziewanie.

Nie zboczyła.

Powoli wiedzie

jeszcze i jeszcze ostrzejszym

skrajem krawędzi,

z każdym metrem węższa,

a bardziej stroma.

Ma już prawo,

krok za krokiem większe,

skończyć się po każdym zakręcie.

 

         Jeszcze raz zostawiam,

na wciąż oporniejszej skale

znak - że tu byłem,

świadom,

jak to każdy ma własny szlak

i nikt za mną najwyraźniej nie podąża.

 

         Ptaki zostały w dole.

Czasem jeszcze unoszą się

jak fusy herbaty

nad płaskim dnem filiżanki.

Nie próbuję niczego wróżyć.

Wiatr się przyczaił

i bardziej świszcze

oddech pielgrzyma,

spoglądającego czujnie

pod nieporadne nogi.

 

Drewniane skrzydła - 29

 

 

         Już czekam na dzwonek.

Za chwilę skończy się lekcja.

Albo pauza.

Obojętne.

 

         Zrobi się pusto.

Jak na ścianie nad łóżkiem -

gdy zdjąłem obraz,

który mi  całkiem,

przypuszczalnie,

przestał się podobać.

 

         Nie pamiętam tylko -

czy słusznie i jaki?

 

         Więc jest jeszcze puściej...

 

Drewniane skrzydła - 30

 

 

   Moje anioły

potrafią gotować i myć naczynia.

Ale już podając do stołu

zaczynają się unosić,

a przy deserze

są gdzieś w obłokach,

do których nie docierają,

broń boże,

zawiesiste aromaty grochówki.

 

    Tylko kłęby dymu

z mojej bryjerki

czasem zabłąkają się mimo woli.

Naprawdę niechcący.

 

    Wtedy kichają,

albo znużone przyziemnością służby

układają skrzydeł zwłoki

na pościeli kolorowej łączce.

 

    A ja przytupuję raźno kopytkiem,

wspominając miesiąc,

który zaczyna i kończy

swoje spacery wśród wież kościelnych -

rogami.

 

Drewniane skrzydła - 31

 

 

         Do tych pięknych zachodów słońca,

które posyłamy sobie nawzajem

w najlepszej wierze -

chciałem dodać

jeszcze piękniejszy widok

ze wschodem.

Ale się nie udało.

 

         Zawsze ktoś

(w środku),

znający się na rzeczy,

w posoce połogu

dostrzegał inicjację zejścia.

 

         Ma rację.

Niezmordowanie wschodzę

i wschodzę.

Wykrwawiam bezpożytecznie łez kryształowe okruchy.

Do mało fotogenicznego zmierzchu

na zapleczu jadłodajni moich dobroczyńców.

 

         Tam, w górze,

pięknie się wschodzi i zachodzi.

 

Drewniane skrzydła - 32

 

 

    To jest butla.

Z ciemnego, grubego szkła,

coraz pustsza

i cięższa dla słabnących rąk

 

    Trudno się zorientować

czy wytaczam ostatni kieliszek

i czy napełnię go do dna?

Więc tym bardziej rad jestem

z każdej kropelki.

Zbieram spływającą łzawo po szyjce,

jak paciorki różańca,

choć to raczej kapka posoki

na koronie cierniowej,

co najeżona ostała rożkami

przytartymi przez dawno przewidziane

zbiegi okoliczności.

I czas.

 

    Te fuzle z dna

wcale mi nie smakują.

Szczypią obolałe gardło.

Ale nie mogę się oprzeć

Adamowej ciekawości.

 

Drewniane skrzydła – 33

 

 

         Przenosiłem świat w ustach.

Już nie powiem - w zębach...

Aportowałem

do wymyślonych stóp,

by potem oblizywać się przed lustrem

ze starannie udawanym zadowoleniem.

 

         Tak wdzierałem się tanim kosztem

na szczyty upokorzenia

przypisanej mi egzystencji.

Nie powiem - na zdrowie!

I że wyrasta się.

Na człowieka.

Chyba, że - interesu.

 

         Czasem posuwałem się dalej,

za róg,

po gazetę.

Cokolwiek by mnie nie spotykało -

zawsze to samo miałem szczęście,

odsłaniając jej rożki ostrożnie,

 jak pokerzysta.

 

         Więc znów przenosiłem w ustach,

nie powiem -

wodę?

miód?

urynę?

Wyczucie smaku coraz tępsze,

czy uroda podobniejsza?

 

Drewniane skrzydła - 34

 

 

         Ty sobie tańcz.

Podwijaj wąsiki piruetów.

Zawisaj w powietrzu

o ułomek sekundy dłużej

niż można.

Płyń jak pstrąg bystrze

i z zadumą

naprzemian,

albo równocześnie.

Bez perełki potu

w malachitowych pobłyskach macicy czoła,

ujawnianych powściągliwie

lecz bez ociągania.

 

         Czeka cię benefis,

gdy już staniesz się dość

niezaradny i pocieszny.

 

         Czyli taki sam,

jak poklepujący cię,

z trochę tylko kłamanym wzruszeniem

po przygarbionych,

obolałych plecach,

ach!

 

Drewniane skrzydła - 35

 

 

    Pomieszanie z poplątaniem

niezmordowanych fal

na wykresie biorytmów

odczynia wszystkie uroki,

których by nie było,

gdyby zmalała pewność

zmienności przeznaczenia

na dobre i złe.

 

    W bezbrzeżnym oceanie

wszechświata lub atomu,

obojętne,

zakotwiczony o niewiary opokę,

wznoszę się jak milczący kościół

aktów strzelistych

do własnego losu.

 

    Przedrzeźnia mnie

korek po szampanie

dryfujący mimo,

w ślad za wodowanych transatlantykiem,

który już zatonął.

 

    Czasem zdarza się gruntować bezpiecznie

na mieliźnie.

 

Drewniane skrzydła – 36

 

 

         Uśmiechałem się tylko połową twarzy.

Już nie pamiętam - którą?

 

Ty uczyłaś niepostrzeżenie,

cierpliwie.

Straciłaś na to pół życia

(nie powiem, że lepsze)

i wszystkie dobre chęci.

 

         Dziś zobaczyłem go dopiero w lustrze.

Rozciągał się z rozkoszą,

uległy zbożnej symetrii

wśród kapliczek uszu.

 

         Szkoda,

jaka szkoda,

że jest to uśmiech bezzębnego...

 

Drewniane skrzydła - 37

 

 

         Stoją w postawie

nie wymagającej podpórek

i tym się szczycą.

Owocniejsza od nich

jest stara wierzba,

której gałęzie sterczą powyłamywane

od nadmiaru wyimaginowanych gruszek,

ciężkich złotą ambrozją marzeń.

 

         W dziupli miejscowy Boruta

pochrapuje zmożony samogonem.

Biednemu -

Mistrz w oczy wieje

próchnicą zachodów.

 

         Wierzbę podpiera drewnianymi widłami

gospodarz ostatniej,

misternie toczonej przez korniki

chaty - sarmaty.

Prosto w niebo pyka dymkiem

z własnoręcznie ulepionej,

glinianej fajki.

 

         Stworzona na obraz

i podobieństwo własne

kornie chyli maleńką główkę

przed podniesieniem monstrancji słońca

nad wygasłym kominem

ogniska parcianych larów i penatów.

 

         Dym - jako się rzekło - prosto w niebo ulata.

Ofiara została przyjęta.

 

Drewniane skrzydła - 38

 

 

         Niektóre pochodzą z czasów,

gdy dwa palce podniesione w górę

sterczały nad zaciśniętą pięścią

jak uszy zająca.

Pazury wtedy może nie były takie czyste

ale i nie tyle przycięte.

Zajączek strzygł niebo uszami,

miedzą wniebowzięty,

dzielącą - jak chleb ubogim

stronę lewą od prawej.

 

         Gloria pod pracowitą ręką

jak Król Jego się Mości,

do pasa (wciąż zaciskanego) -

a od święta i poniżej naga.

Zaraz było widać - gdy hasał

kto jest Kto?

 

         Więc te są z odzysku,

tamte z importu, milutkie.

Wszystkie nam się kocą

(jak króle),

a wiek je odkłada

na zaś,

by się jak figa -

ocukrowały.

I jak tytuń uleżały.

 

         Dlatego To, czasami,

nie wiemy - którą ręką się żegnać?

Hej!

 

Drewniane skrzydła – 39

 

 

         Wąskie, zbyt puste korytarze -

by można z nich było wejść

gdziekolwiek - indziej,

wznoszą się jedne

nad jeszcze jednymi,

starannie ponumerowane,

aż po płaską dachu przykrywę,

pod którą wrze i bulgoce

niezaradnie

wciąż ta sama kasza,

przytęchła miałkością istnienia.

 

         Tylko na końcu,

raz mrok,

raz jasność

skrywa labirynt perspektywy przeludnienia,

prowokowany tą nienaturalną,

melancholijną pustką,

sobie na pohybel wycackaną

przez bezpłodnych bastardów

Romea i Julii.

 

         Zaraz wrzaskliwy bełkot gorzałkosia

rozbudzi nienasyconą,

śpiącą królewnę reprodukcji.

 

         Na razie śpiąca królewna chrapie...

 

Drewniane skrzydła - 40

 

 

    Transformacje –

to się nawet podoba.

 

    Dziczeją cywilizacje.

Przesądy światło ćmiące –

plezą się nocą zawistnie bezgwiezdną.

Gwiazdy – w ciasnym pudełku wszechświata

jak zapałki

czekają swego losu,

by zczernieć nieodwołalnie.

Ich bezmyślnym kosztem

błękitnieją argusowe oczka

pod mrukliwym saganem

na codzienną erbatę.

 

    To się wysoko liczy

w łaskawie nam sprawionym

pokerze z nieznajomym

szulerem pierwszej gildy.

Karty znaczył Sam Pan,

a jego naznaczyła nam

nasza własna wyobraźnia

królów wszechświata,

skażona wiarą w Kanę Galilejską.

 

Drewniane skrzydła – 41

 

 

         Poznałem Ją po uśmiechu.

Jak po owocach –

jabłoń.

 

         To nie była trudna sprawa.

Jest głębszy od goryczy zmarszczek.

Wśród coraz dotkliwiej rzezanych szram –

zostały po nim

najwyraźniejsze ślady.

 

         Okazał się prawdziwszy od bruzd

i bardziej Jej własny.

Może zaistniał tylko dla mnie?

Może nie istniał w ogóle,

tylko ja go powołałem

ze wspomnień –

moich wyłącznie?

 

         Bo twarze są bardziej podobne

do siebie

od uśmiechów.

Ale większość się nie uśmiecha, broń boże,

tylko krzywi sceptycznie

usta, jak ryba wyrzucona na półmisek plaży

i rezonuje bez rezonansu

w środku trzewi

źle znieczulonego bólu.

 

Drewniane skrzydła – 42

 

 

    Ten dąb,

z gniazdem orła w koronie

(właśnie zadekretowanej)

obsiadły daleko widzące sowy

w okularach własnego pomysłu.

Nieugięta gloria konarów znosi wszystko.

 

    Wiatr rozwiewał sztandary,

sztandary – wątpliwości.

Przekwitały pąki białych róż,

zanim przegłosowano ich kolor.

Wyższość zachodu nad wschodem

zatwierdzono przed świtem.

 

    Sesję przerwała krótkotrwała burza.

Jeśli piorun trafi w koronę –

parlamentarzyści przeniosą się

na kolejne drzewo.

 

    Ktoś już czeka w cieniu lipy,

ktoś pod jabłonią,

ktoś pod umówionym jaworem.

 

Drewniane skrzydła – 43

 

 

    Objawiają się

wśród zapachu fiołków i uryny

odwieczne ograniczenia,

coraz docześniej odczuwalne.

 

    Skąpy zasobnik młodego lasu,

w miarę jak łysieje –

odsłania pręty klatki,

które mniej chronią

niż zagradzają.

 

    Życzliwy wódz niewolników

przysłał fajkę pokoju.

Więc ją zapalam,

choć odpowiednie napisy przed tym ostrzegają.

Wara mi wojować przeciw unii

patriarchów samostanowienia uległości.

Wybieram pilnie (psst!)

co bardziej lube.

 

    Za to

(by nie sczezła harmonia mego świata)

wciąż bezwstydniej sobie urządzam

ekshibicje rozmemłanych parad

przed prężnymi dywizjami

bierek prętów.

 

    Skułem się

przy pierwszej próbie rozbierania.

 

Drewniane skrzydła – 44

 

 

    Myśli proste,

przez wszystkich tak samo rozumiane –

te są dopiero pokrętne!

Plenią się

całkowicie poza kontrolą.

Czyjąkolwiek,

nawet własną.

Choćby o takiej Ali,

co ma kota...

 

    Jak nadejdzie Stary

i powie co kurwa mądrego,

to już niby dawno go nie ma

nad tobą,

a ty tropisz jak ochwacony ogar,

meandry jego intelektu,

pilnie dbając by nie stracić wątku

Ariadny intuicji

w labiryncie banalności.

 

    (Myślenie jest uzależnieniem gatunku,

ale ewolucja nie ustaje w trudzie

degeneracji wszystkiego,

co gatunkowi nie wychodzi na dobre.)

 

    A my –

jak już Kto rzuci byle Słowem,

z pokolenia na pokolenie prześcigamy się,

ach, w gorliwościach

i nawzajem pilnujemy

doSłownego wprowadzania w ciałka.

 

Hep!

 

Drewniane skrzydła – 45

 

 

         Otrzymała wiele darów,

które ją wyróżniały

spośród mężów

i większości niewiast.

 

         Żadnym nie szczyciła się

ponad własną miarę.

Dlatego niepostrzeżenie

minęła młodość

i wiek, jak dzieci choinkę,

kolejno,

z bardziej błyszczącej ozdoby

zaczął odzierać bez pardonu.

 

         Jeszcze została na szczycie

kometa pokoju i dobrej woli,

ale ta też już zachodzi

ku bezmyślnym, łapczywym łapom

potomków Trzech Króli.

 

         Milcząc przeżywa upokorzenia,

oszczędzone mężom

i większości niewiast.

Nieustannie chwali powściągliwością

okrutną dobroczynność stwórcy.

 

         Błogosławieni ubodzy...

 

Drewniane skrzydła - 47

 

 

         Za oknem -

jest wspólne.

Aż do granic niewyobrażenia

mamy je tak samo,

z małym urozmaiceniem

warstewki pierwszego planu,

śmietankowego kożuszka cienkusza swojskości.

 

         Za oknem -

jest trwałość i prawość,

wszystko bez naszego wysiłku

i pasowania się z dekalogiem.

 

         Za oknem -

jest Wszystko.

Naszym wymysłem jest -

nic.

 

         I Sami

Sobie

rozliczamy z Tego

zasługi.

 

         Czasem, nawet, owszem,

bywa to pociągające.

Do Niczego.

 

Drewniane skrzydła - 50

 

 

    Po kuchni

dzień z nocą chodzą w parze.

W kuchni

mrok światłu buduje ołtarze.

 

    Na półce pod oknem

tli w cieniach szkło,

pozłota porcelany,

nawet pyzaty koszyk na delicje

ma szlify słoneczne.

 

    Ale jest w szeregach wyłom.

Nasza czarna dziura –

powszednia,

doskonale bezbarwna,

nawet nie ciemniejsza,

ani trochę.

 

    Nic w niej nie widać.

Tylko ­ – jeśli się wsłuchasz dłużej –

dobiega niespieszne tykanie zegara.

Zwykle całkiem niespodziewanie

zaczyna swe wolne, zrównoważone kuranty.

Bardzo piękne.

 

    Wdzięcznie czas z trwaniem

wiodą się w parze,

gdzie cielęciny ofiarne ołtarze.

 

Drewniane skrzydła – 52

 

 

    Niech porywa nas

czar par

i innych drobnych zdarzeń miarka,

z którą –

nim skończy się bal,

po salach biega zły

i sarka

krawiec przenajwiększej z firm.

Przez niego wszystko

tak źle leży.

 

    Jego zgryz!

Bogać z nim,

gdy w nas się uśmiech

jak wilk szczerzy...

 

Drewniane skrzydła – 53

 

 

    Wznosi się wielka fala

nad skromną muszlą,

z dawna pustą,

wyplutą bezmyślnie.

 

    Potem zemknie chyłkiem,

z ogonem piany podwiniętym pod siebie.

Już tu nie wróci.

 

    Pozostanie wierna muszla,

z nieutulonym wspomnieniem szumu

i głębi.

 

    A ja się temu dziwiłem

przykładając muszle moich uszu

do znajdy,

choć powiedziano mi,

że tak jest i będzie.

 

    Aż nie wtopi się w piasek,

jak mucha w bursztyn.

 

    Stąd tyle dzwonu w krzysztale.

I ten jazgot bańbuł

przy myciu szlanek.

 

Drewniane skrzydła – 54

 

 

    Ta nasza mądrość,

z którą się pieścimy bez ustanku –

jest jak Marylin,

zbyt rozkapryszona

i pulchna przaśnym  rozpasaniem babki

wielkanocnej,

by przetrwać

inaczej niż barwnym cieniem.

 

    Nawet okruchów nie stanie.

Niebieskie ptaki za oknem

poprawią na chwilę,

bez skrupułów,

swój nadwątlony wzlotami

bilans równowagi

potrzebnej do gruchania.

 

    Ta nasza mądrość

często nas zdradza

z kimś najmniej właściwym,

ale i tak pozostaje

dla nas – nasza.

Jedyna, jak Ty dla mnie

(nie tylko...).

 

    No, może pół żartem,

ale i pół serio.

 

Drewniane skrzydła – 55

 

 

    Szalka, gdy się przechyli –

Janusowe zadanie

(z twarzą we dwie

albo cztery świata strony rwącego)

halnych westchnień

za tych, o których się troszczymy

i tych, którzy się o nas troszczą,

zostanie dopełnione

jak czara goryczy,

przez cyrulika-szarlatana

mądrze akurat przepisanej.

 

    Wtedy ucho glinianego beana się urwie,

ale potopu po nas nie będzie.

Pozostanie

w okoliczności łagodzące wliczony

dylemat,

czy ważniejsze to,

z czego zrezygnowaliśmy dla innych,

czy to, co im potrafiliśmy dać?

 

    Jakby Co...

Ale na razie panuje

zastanawiająca równowaga.

To oznacza,

że co powinno iść w górę –

ląduje;

co w dół –

wzlata.

Po równi. Bessa?

 

    A co powinno

każdy wie,

wedle swej dalekowzroczności

i rzutów okiem na wsze strony,

boć jest ich wiele, zaiste.

 

    Jakby Co...

 

Drewniane skrzydła – 56

 

 

    To tylko opakowanie.

Najmniej trwałe.

Zawartość, na ogół,

jeśli szczęście dopisze

nasz ukochany ciąg dalszy –

ma dłuższy okres niewątpliwej ważności.

 

    Ale-lele –

nie warto liczyć na zbyt wiele.

Więc nasze omiatane rękawami kredensy,

półki i stoliki

osiadają wielkoskrzydłe, barwne motyle

albumów.

Ocalanie od zapomnienia

jest dzisiaj łatwe i tanie.

 

    Ja motyle odpędzam niedbale.

Ubóstwiam dobrze zrobione opakowania.

Nie jedna przed nimi stanęła świeczka

fallusa

i fallus świec bałwochwalczych.

Ale uważniej – domyślam się zawartości.

 

    To tylko opakowanie,

kochana.

Nieszczelne.

Prawdziwe miody

wyciekają ze środka.

 

Drewniane skrzydła – 57

 

 

    Oto smok

ociekający dobrocią.

Oto dobroć,

dociekliwie dosmaczana.

Oto ciek dobroczynnych smoktań.

O!

 

    Za nimi snują się z babim latem

apoftegmata kartek kalendarza

(mecyje!),

jak licytowana kolia

fałszywych pereł.

 

    Perły fałszywieją przez samą dobroć,

bo powstawać winny w cierpieniu.

Cierpienie i tak nas nie omija,

jest tylko poczciwiej –

bardziej cielesne.

Można palce w ranę włożyć.

 

    O martwe bielmo lustra,

jak Zuzanna niecnie podglądanego w kąpieli,

odbijają się perłami gradu

spojrzenia

w nadciągającą nieodwołalnie bezmyślność.

 

    Coraz więc bardziej ta dobroć,

nie uznająca bezczynności,

smoka męczy

i hoże dziewice.

 

Drewniane skrzydła – 58

 

 

         Listeczek,

listeczek mi zostawiła

znajoma dziewczyna.

Był chrupki jak opłatek

i pomarszczony jak ja w uśmiechu.

Listeczek,

niby najwspanialszy listeczek.

 

         Schowała żona do lodówki,

na zaś.

Tak powiedziała.

Nakryła stół nowym obrusem.

Zielony taki jakby

wiosny wyglądał był

z tłustego pąkala szafy.

Szeleści obrus w jej rękach

jak opłatek sałaty.

Za oknem księża już przestali

zawodzić na Boże Ciało.

 

         Ach, żeby stał się cud...

Żeby ten listeczek tam był,

skoro go nie wymyśliłem

i nie zjadłem.

 

         Tak nic dwa razy się nie zdarza

jak on.

Z tej przyczyny

do trzech anoj razy sztuka.

 

Drewniane skrzydła - 59

 

 

         Współczesne aniołki -

inne mają kapliczki.

U nas, w domu rozłogach, ach,

mogę jednego zobaczyć

gdy licznik sprawdzam.

 

         Zwykle wtedy nie o pyzatości myślę,

więc objawia mi się jak w kantyczce,

zwiastując harmonię

gipsu i tynku,

z dawien dawna wniebowziętą.

 

         Nie ma drewnianych,

klaszczących milusińskim skrzydełek.

Cicho, jak towarzysząca mu ćma,

zawisa niezbyt wysoko przed oczami,

trochę oślepionymi

błyskawicą latarki.

 

         Zawsze zwiastuje

taką samą chwilę zadumy

nad zuchwałym spokojem

przytulnych zakamarów,

niedostępnych na codzień profanom

w niebieskich perukach

sędziów nadpoczytalności.

 

Drewniane skrzydła - 60

 

 

         To był sztuczny pejzaż.

Czuby ściętych drzew

poustawiałem na grządkach, za płotem.

Z nich wieżyczka drewnianego kościółka

strzelała jak modły.

Srebrna łuska gontów

błyszczała nibypstrągiem

w potoku światła.

 

         Młodniak milczkiem wpił się w czarną żyzność,

z głęboką wiarą, że zapuści korzenie.

Plechy mroku

przyjęły się w dole najszybciej.

 

         Zległem wśród nich nieopacznie

w towarzystwie zbyt tutejszej dziewczyny.

Odeszła gdy tylko zasnąłem,

zostawiając sny na karmę wygłodniałego mroku.

 

         Ale, że się tego spodziewałem -

wiele to, owszem, kosztowało wysiłku

i oto siedzę prawie rozbudzony.

Bo to nie ja,

tylko cudze nauki poszły w las.

Nauki o wiecznym Jasiu i Małgosi.

 

         Małgosia - dawno już temu

pozostawiła mnie w domku z pierników.

Las - sam sobie wymajam.

Tylko błądzenie - pozostało.

 

Drewniane skrzydła - 61

 

 

         Chór maszeruje!

Po raz pierwszy w historii teatru

chór maszeruje!

 

         Zganiam statystów

z filmu Felliniego,

ściągam przechodnie dziewczyny,

kolegów z klasy,

sportowców z boisk,

pieszych i automobilistów,

widzów i gości honorowych.

Wszyscy przechodzą przed baletem.

Biała piana nadaje im rytmu morza,

wszyscy ten rytm chwytają w lot,

synkopują,

skandują,

aż sam mistrz batutę ujął.

 

         Słowa dobrze znane

zabrzmią inaczej.

Słowa wszystkim znane zaskoczą wszystkich.

 

         Nim powrócą na miejsca -

przejdą przez scenę

w trakcie wielkiego finału.

 

         Maszerować!

Tak maszerować!

Do ostatniego szeregu!

Maszerować póki kurtyna nie zasłonięta!

Tak!

Dobrze!

A teraz powrót na scenę!

 

         Chór bisuje!

Po raz pierwszy w historii teatru

chór bisuje!!

 

Drewniane skrzydła - 62

 

 

         Et nunc - Lacrima Christi ante portas!

Ale to był tylko żart

wobec współbiesiadników,

gdy wytaczaliśmy ostatnią amforę falernu.

 

         Potem, zostawiwszy ich za spustoszonymi stołami

rozdzieliliśmy się dla niepoznaki.

Każdy biegł samotnie

tam - gdzie się spóźnił przez libację.

Ja biegłem najwolniej,

ale miałem prawo.

Wybrałem najdłuższy dystans.

 

         Po drodze spotykałem

uczestników innych fet.

Dzieliliśmy się, nie przystając, wrażeniami

z chwil, godzin i dni

spędzonych truchtem.

Im było lżej - bo byli młodsi,

mnie - bo nie zabrałem transparentów.

 

         Ale tylko wybiegając -

spotkałem nauczyciela łaciny z uczniem.

Bez przekładania jasne było, że biec należy.

Trawnikami, na skróty,

przez ruchliwe torowiska,

błotniste nibydroża

i nagłe zamiecie.

 

         By wracać niewłaściwym autobusem

bez biletu...

 

Drewniane skrzydła - 63

 

 

         Szedł ulicą

i stukał w ciemnościach, ach,

stukał młoteczkiem w bramę.

W klamki,

zamki,

kamienne portale.

wybierał -

która mu się nie oprze?

 

         Stukało coraz bliżej,

coraz jaśniej

w mrocznej sztolni ulicy.

 

         Aż zadzwoniło pod naszą bramą.

Cichutko, ostrożnie,

pracowicie.

 

         Trzeba wstać,

sięgnąć po latarkę,

równie małą, jak jego młoteczek.

Jeszcze teraz,

gdy mrok nie wkradł się do domu -

moja latareńka wystarczy.

 

         Trzeba tylko błysnąć

w bezdenne oczodoły.

Trzeba się na to odważyć.

 

         Póki jest za bramą.

 

Drewniane skrzydła - 64

 

 

         Berżeretki codziennych powitań

i posilna klucha uniesień

nad stolnicą horyzontu -

od lewicy do prawicy,

które wiedzą co czynią -

wszystko jest bardzo kaloryczne.

 

         Ale nie od tego rosną brzuszki

literom w alfabecie

naszej poczytalności.

I panienki z kalendarza

mogą być spokojne.

 

         To wyjątkowy dom,

wyjątkowych ludzi,

którzy potwierdzają reguły

gry o wszystkie nasze dzienne sprawy,

na drumli

pod wierzbą,

wśród wciąż  tych samych rozstajów

(od lewicy - ku prawicy).

 

         Niżej, koleinami,

toczą się opadłe gruszki.

To od nich wzdęcia

i pantagruelizm jelit.

 

         Ale to przejściowe,

przejściowe...

 

Drewniane skrzydła - 66     

 

 

    Ten dom wznosi się nad wysokościami,

choć luta ułomność

cementuje jego ściany

i nic spiżem nie zabrzmiało,

gdy tarany barbarzyństwa

odprawiały swe coraz bardziej powszednie kwesty

przed niewysokim progiem.

 

    Tylko ta bezbronna,

nawet wobec własnej ułomności,

krynica niewypłacalnej dobroci

wciąż, jak w Kanie,

zawraca skołatane głowy –

na ostatek.

 

    A ostatki – jak to ostatki.

Niepoważny epizod

niewiernych kochanków.

 

    Domownikom bardziej –

wśród seledynowych łanów gwiazd

dłużą się chwile rozstania,

niż mkną wspólne lata,

ale tego (owego)

to już nie jestem pewien.

Bo jakoś ciągle wielu jest tu po drodze.

Mówią –

ja tylko na chwilę...

I powstają z ociąganiem po godzinach.

 

    Jakie-takie to wysokości,

dla zawieszonych w błękitach za karę.

Bez gruntu pod stopami.

I aureoli nad umorusanym czołem.

 

Drewniane skrzydła – 67

 

 

         W moim mieszkaniu

zawsze było wiele okien.

Ale tylko w jednym,

zawisłym stromo nad ulicą,

wiatr wyrywał mi z rąk

zmurszałe okiennice,

jak żagle w czas burzy.

 

         Pozostałe - od oceanu spokojnego półmroku

dzieliła rzetelna, kamienna grobla parapetu.

Można było na niej siąść,

spuścić nogi

i wolno lewitować.

Wymagało to tylko trochę koncentracji

i wiary.

 

         Boję się teraz

by je nie pomylić.

I nie lubię

(uważają, że wpadam w panikę),

gdy się moi do nich zbliżają.

 

         Bo lewitowanie -

jeszcze mi się czasem śni,

a wymienione okiennice szybko murszeją.

Ale pozostało mi okno -

z wciąż tym samym widokiem.

 

         Warto je mieć,

choć bez dziecinnej wiary

lepiej zbyt blisko nie podchodzić.

 

Drewniane skrzydła - 68

 

 

         Te fortuny opok

nad poziomy

najbardziej wzburzonego

kołtunów oceanu -

to tylko zajadłość

oślepłych od własnego żaru głębin,

pryszcz na doskonałej geometrii globu,

kolosalny nieużytek

ginących z głodu,

fotogeniczna girlaska okładek,

zdetronizowany Parnas

przodków po stokroć mądrzejszych

o naszą piętę Achillesową

racjonalizmu.

 

         Ma się to jako

do górala,        

który dla chleba, Panie,

dla chleba,

uprzedził gest Atlasa?

 

         O ile?

O te góry?

Targować się?

 

Drewniane skrzydła - 69

 

 

         Jeszcze nie czas,

a ja zaczynam już nucić

kolędę.

Starą kolędę,

z rozstrojonymi,

pobrzękującymi zardzewiałą blachą bańbułami

w zbyt bliskim tle

i męskim chórem,

puszczonym na za szybkich obrotach.

Powraca jeden i ten sam dwuwiersz

o Maleńkim...

 

         Bez sensu.

Jakie to ma znaczenie?

 

         Nocą tropię  w snach przestępcę.

Znane jest rozwiązanie,

trzeba tylko wszystko logicznie interpretować.

Wreszcie ktoś nam tłumaczy

co i jak.

Wszyscy kiwają głowami,

rozumieją już,

ja nadal nie

(Mam swoją logikę).

 

         Za dnia pojawia się napis na niebie.

Nikt go nawet nie dostrzega

przebiegając ulicami.

Tak mijamy siebie nawzajem

odpowiednio zróżnicowani,

ślepi i głusi,

kierując się tylko węchem.

 

         (Żona, owszem, kicha z byle przeciągu.)

 

Drewniane skrzydła - 70     

 

 

         To jest teatr,

publiczny.

Turniej współczesnych minnesangerów

sukcesu.

Reżyser rzuca słowo.

Jakiekolwiek.

Każdy z  widzów jest aktorem.

Mówi - co mu się nasuwa.

Byle szybko.

Nie koniecznie po kolei.

Najlepiej - zanim reżyser wskaże palcem.

Musi być zachowane tempo.

 

         Już po chwili działa to jak haszysz.

Nikt nie chce przerwać coraz szybszego rytmu.

Skojarzenia są coraz dalsze,

jak stojący w ciaśniejącym kręgu.

 

         Na szczęście mam swój sztandar.

Jak grzbiet książki,

ze strzępami powydzieranych niedbale kartek.

Przewracam nanizane na drucie

zalążki. a może resztki twoich tkanin.

Jest w nich harmonia,

ład i spokój tworzenia

bez ponagleń.

 

         Inni to też czują.

Reżyser zachowuje się -

jakby osiągnął cel.

 

         I znów rzuca nowe słowo.

 

Drewniane skrzydła - 71

 

 

         Znalazłem się na szczycie

mojej biblioteki aleksandryjskiej.

To były szef, towarzysz Omar,

osadził mnie wśród dawnych podwładnych,

przedłużając pobyt pod jego władzą, nie powiem, miłosierną.

Panie przyjęły mnie pogodnie,

rozsmakowane w gustownych falbanach, ach,

obłoków i mgieł,

rozgrzane słońcem na tym wygnaniu

nad poziomy.

 

         I tylko ja -

rozpocząłem zaraz odwrót.

Przez plac budowy poniżej,

ukryte wśród bujnych chaszczy

tandetne rozjazdy kolejek wąskotorowych,

po których przeciągano tabory

zdezelowanych wagoników,

przez niedokończony taras widokowy,

do siłowni szybu windy

z zakleszczoną kabiną.

Jeśli ruszy -

będę miał pod stopami czarną studnię,

aż do ziemi.

 

         Można zejść marmurową klatką schodową -

piętro niżej będzie kawiarnia.

Tam już bywałem

ze swymi książkami,

myśląc, że dotarłem

wysoko.

 

         Teraz uciekam tam -

niżej...

 

Drewniane skrzydła - 72

 

 

         To przejściowe,

przejściowe,

jak sypialnie przetowłosych metres

w amfiladzie lat,

przez wszystkie pory,

z których żadna nie jest pierwsza-lepsza,

ale każda może być ostatnia.

 

         Potem już tylko mur,

ale i on kiedyś zetleje,

choć długo po ostatniej metaforze ogarka

jego wielkich dni nieustępliwości.

 

         I rzeknie ostatni kamień na kamieniu zgodliwie:

- Nie chcę być jednym z wielu,

wokół których się troszczysz i frasujesz.

Ja lepszą cząstkę obrałem.

Mniejszą.

 

         Teraz ja, kamień,

unoszę się na wietrze.

 

         I działo się jak mówił.

A był to,

był przecież

mój kamień ofiarny.

 

Drewniane skrzydła - 73

 

 

         To podnoszenie oczek -

nie jest już zajęciem intratnym.

Więcej panu nie powiem.

(Tu coś błysnęło mi w okularach

od wewnątrz.)

 

         Nie wiem,

czy kwiatom na stole,

dawno zeschniętym całkiem malowniczo,

udało się rzucić cień

jak miecz w tłum gości,

dawno nieobecnych.

Ich opuszczenie oczu jest trwałe.

Jakby tylko ono im pozostało.

 

         Te wszystkie, zbyt znaczące gesta

są niedostrzegalne,

dostrzegalność zaś jest bez znaczenia.

 

         Ja też coraz rzadziej oczy podnoszę,

nawet po prośbie.

Z dnia na dzień ostrożniej spozieram pod nogi.

Tam - od rzemyczka, do trzewiczka

dzieje się wiele,

wiele więcej,

niż w wysuszonych nie przeze mnie kielichach.

 

Drewniane skrzydła - 74

 

 

         Ten obrus jest -

bezstresowy.

Dość ma wymyślonych kleksów

i zamaszystych zacieków,

by nie bać się

niezdarnego podniesienia

łyżki nad brodę.

 

         Tym bardziej nieskalany

wschodzi nań talerz,

skazany na rozumienie

groźnych odmętów barszczu lubo grochówki.

Przysadzista chochla

już wyciąga ciekawie szyję,

czy skorzystam z prawa łaski?

 

         Na najwyższej grzędzie flakonu

kwiaty -

błyszczą liśćmi,

jak rosół oczkami

domorosłego Argusa.

 

         Gdy coś gdaczemy radzi -

zdejmuję celowniki okularów

by (nazbyt myśliwy) -

zostać przez chwilę sam na sam

z ciepłem,

które spływa do pępka

odkrywanego codziennie świata.

 

         Oto -

pucołowatym ciałem staje się słowo,

które kiedyś daliśmy sobie.

 

         Syn to uważnie obserwuje.

 

Drewniane skrzydła - 75

 

 

         Z czeluści mojej bryjerki

dym wywodzę,

idący wprost do nieba niewiernych Tomaszy.

A na wierzchu bieleje

całun popiołu -

sztandar sromotnej kapitulacji

przed ogniem, który trawi wnętrze.

 

         Takie to znajome,

jak pokrzepiające owo,

że fajka przecież drewniana.

 

         Po obiedzie nabiję ją ponownie

na wiwat

przetrwania tego co trawi

i nastąpi oto znów pracowite

igranie z ogniem

w aromatycznym obłoczku,

przyjmowanym łaskawie w górze,

na sufitu połoninach

i w dole -

przez domowników.

 

Drewniane skrzydła - 76

 

 

         Przeważną część mojego życia

spędziłem samotnie

na przestronnych balkonach galerii,

wśród doborowego towarzystwa,

barwnie i dostatnio odzianego.

 

         Czekaliśmy zajęci sobą

aż się zacznie coś dziać za rampą.

Albo była przerwa.

Albo po wszystkim.

 

         Ja pierwszy przekraczałem ławy

i schodziłem do kawiarni.

 

         Tu nie słychać było oklasków

ani gwizdów.

Za to czasem -

jakaś długonoga baletnica

wiodła ogon tiulu

niby kometa przewodnia

dla zasobnych w złoto

i szukających pana.

 

         Rozmarzony

pytałem o Fedorkę,

ale zawsze -  dawno już wyszła.

 

Drewniane skrzydła – 77

 

 

         Jestem spokojny

o Tą doskonałość,

po którą każdy sięga

mocarnie czy poczciwie.

Starczy jej wszystkim

bez ubytków.

Więc i mnie.

Ale bóg zaiste

jest tu niezbędny

by ją dostrzec

i docenić.

 

         Stąd pewnie –

czuję się lepszy trochę

i szczęśliwszy,

gdy jej refleks mi przebłyśnie

w wierszu (przyjaciela żony)

lubo (Jej) kartoflance.

 

         Tylko ja

coraz pilniej muszę sięgać

po szkiełko mędrca i dalekowidza,

ale jestem spokojny

o Tą doskonałość.

 

         (Tą, nie tę.)

 

Drewniane skrzydła ­ – 78

 

 

         A jeszcze ten niezapisany wiersz –

wolny strzelec,

wyborowy.

Pewnie z legii cudzoziemskiej.

Nie o zrozumieniu mowa,

lecz trafieniu celnym,

ostatecznym.

 

         Bo gdy jesteśmy sobie celem,

czy z tarczą,

czy na tarczy nas poniesie –

miedze służą grodzeniu poligonów.

 

         Gdzieś nad tą szachownicą

pali fajkę Wielki Kombinator

i ognia,

ognia!

przeciwnikowi podaje.

 

         My to znamy,

nie tylko jak z obrazka

w telewizorze.

– Człowiek, jak  człowiek... –

mówi żona. ­–

Ale cóż komu dom zawinił?

 

Drewniane skrzydła – 79

 

 

         Zwykle są to dobrze znane

stare kąty.

        

         Nie zawsze przeze mnie proszeni goście

trochę nabałaganią,

czasem coś uszkodzą niechcący.

Zerwą firankę z bladego kretonu w kwiatki,

na zbyt maleńkim gwoździku

rozciągnięta jak anioł stróż

nad biblioteczką;

naruszą konstrukcję sznurków,

na której trzymają się pod sufitem

lampy, zasłonki i dzwonki.

        

         I codziennie rano,

od lat,

dzieci sąsiadów

otwierają moje okno na ganek,

na którym się bawią.

Sprawdzają czy tu jeszcze śpi

ten stary miś,

pomrukujący ze środka groźnie.

        

         Ja okno przed wieczorem zamykam

na udawane klamki i zasuwki,

prostując ostrożnie koślawe ramy kwater.

Nie wytrzymają dłużej niż do rana.

        

         Kładę wszystko na miejsce,

bez złości,

bo ja je tylko znam.

        

         Najbardziej trwały i krzepiący

jest ład książek.

Obiecuję sobie

znów poświęcić mu trochę czasu,

którego mam w sam raz.

        

         Słońce codziennie,

miejsce w miejsce,

odśnieża grubo pobielane ściany,

i jak elektroluks wysysa kurz

ze szpar desek podłogi.

        

         Jeszcze tylko wyklepać,

ustawić w symetryczną,

niepewną siebie pryzmę stos jasieczków

i można się obudzić wypoczęty.

Rozśpiewany.

Wciąż pamiętaną melodię mruczę.

Pewnie jak ów,

co go nie zbudzimy...

        

Drewniane skrzydła – 80

 

 

         Piszę do Ciebie list –

spojrzeniami po niebie.

Śladem ptaków,

które wysoko nosiły się przy pogodzie.

Teraz niebo jest blade

jak kartka,

na której także nic do Ciebie

nie ma.

 

         Więc piszę do Ciebie

wejrzeniami w sufit.

Tropem wniebowzięcia much.

Ale i on jest pusty.

 

         Tylko o szybę pracowicie rozbija się

czarny motyl.

Stroszy do mnie wielkie

pawie oka.

Pewnie przezimował ze mną.

 

         Otwieram okno po raz pierwszy w tym roku,

wypuszczając go

na gody,

czy pokarm ptakom?

 

         Natychmiast robi się maleńki

jak kropka,

którą już mogę postawić.

Przed nią i za nią

dostatek nieskończoności.

I znów pusto.

Cisza dokoła...

 

Drewniane skrzydła – 81

 

 

         Cisza dokoła...

Cisza odpoczynku,

cisza wyłączenia.

Jest – czego nie słuchamy

i czego nie słyszymy.

Tylko nie zdradliwość,

też milczkiem przyodziana.

 

         W szaty króla,

który biedny i nagi –

nie przestaje być sobą,

przyszło mu bowiem

zbierać się do ołtarza.

 

         Ja jestem

do kucania w wannie z brudami

i energicznych, skutecznych ruchów,

by wszystko w porę było czyste.

 

         Zrobię królewskiemu oblubieńcowi

najwspanialszą niespodziankę.

Z wprawą sprostam

wszelkim wymogom dostojeństwa.

Nie pokażę przed czasem

ani skrawka gołego ciała.

Mam w tym niespodziewaną wprawę.

 

         Jestem królewną

na ziarnku małości.

W piernatach prostactwa.

Wprost z żurnala.

 

         Noc jasna,

czyste niebo,

brudne nogi.

 

Drewniane skrzydła – 82

 

 

         Mój Boże!

Ostałem się tylko ja –

chętny do słuchania,

ale jest to (coraz bardziej)

tylko podsłuchiwanie.

 

         Od kuchni, spiżarek,

wzdłuż ganków

opadających na podwórka,

unoszę się ociężały,

z trudem,

łowiąc strzępki wymówek.

To świętej pamięci sąsiadka

przedkłada sąsiadce,

która też już odchodzi,

swoje racje,

które doprowadziły do zguby

nieopatrznie powierzoną podopieczną.

 

         Wszystkiego już dawno nie ma,

a może i nigdy nie było.

Zostały mi tylko w ręce

metalowe fleciki

ze stali zbrojeniowej,

które usiłuję wtykać w zetlały mur,

bez zbytniej wiary w podtrzymanie ganków,

nie mówiąc już

o dokończeniu organów,

które całe życie tak pilnie konstruowałem.

 

Drewniane skrzydła – 83

 

 

    Medytowałem nocą

nad miałkością mąki

i polotem niezmożnego lodowca kurzu,

spływającego z tokmy

w doliny kredensu,

ale zaraz mnie skluszczyło

wzruszenie nad własną konsystencją.

 

    Kredens Niebotyczniał

jak tybetańskie szczyty

pod macierzyńską mlecznością powały,

wśród zmaz dymu

przygasającej fajki –

podręcznego ołtarzyka

samopalenia czy wniebowzięcia?

Różnie różni prawią.

 

    W nim czym to nie uwłaczało

Synowi

ojca marnotrawnego,

który zatracał się wieczorami

w doskonałej nicości

mycia naszych statków,

przed następną, ambitną wyprawą.

 

    Ale ja tylko sięgnąłem śmiało

po złote runo metafory.

 

    Me-e-e...

 

Drewniane skrzydła – 84

 

 

    To źródło bije z własną siłą.

Może raz słabiej,

raz mocniej,

ale niezależnie od tego akurat,

czy woda jego smakuje,

czy ją wyplujesz.

Trafiają się i takie humory.

 

    Głębokie i rozległe

są jego korzenie.

Tamując upust –

niszczysz delikatne unerwienie,

igrając z mrocznym Golumem eksplozji.

 

    Spotykam i takich,

którzy opięliby ziemię

szczelnym pancerzem,

z kurkami w przewidzianych miejscach

i wulkanociepłownią.

 

    To poeci.

 

Drewniane skrzydła – 85

 

 

    Każdy ma limit słów.

Wypowie ostatnie – odchodzi.

 

    Zasada gry jest taka,

że nie obdzielono zawodników po równi

i nikt nie zna swej puli

ale mierzy się po sprawiedliwości.

Złe słowa ponad miarę i przekleństwa

ujmują z dokładką od skarbczyka,

albo więcej.

 

    A słowa niewypowiedziane

kiełkują następnymi

i procentują słowem pisanym

w książeczce oszczędności

naszego rachunku osobistego z przeznaczeniem,

które współtworzymy

jak komu pisano.

 

    Jeśli dobrze ulokujemy –

ostanie dzieciom,

za większy lub mniejszy majątek,

pomnażając ich limit.

 

    Ale inflacja się panoszy

i tylko najsprytniejsi

potrafią na tym zbić fortunę.

 

    Gdy źle ulokujemy –

pozostaje tyle co dla nas.

 

    Też nie do pogardzenia.

Psst!

 

Drewniane skrzydła – 86

 

 

    Na ulicy znów postukiwania.

Przesuwają się zbyt szybko na pieszego,

zbyt wolno na rowerzystę.

Czasem – jakby cofały się

o jeden miniony takt

bliżej,

wybity niezbyt dokładnie.

 

    Wyglądam za okno,

bez obawy, że coś zobaczę.

Jest już przed świtem,

ale niebo jeszcze

jak stołówkowy krupnik z gwiazd,

jak należy,

w obliczu tajemnic alkowy północy.

 

    Na stole – dyskretne milczenie,

zapewnione przez żonę.

To nasz znajomy poeta

podaje mi –

na dystans wyciągniętej ręki

po tomik –

szanse pobratania.

 

    Ale i on nic nie wie o krasnoludkach

poszukujących złoto

ukradzione im przez smoka,

dawno już upaństwowionego.

Jak i dziewice za oknem,

o swym podstępnym ocaleniu.

 

    Gaszę światło.

Wciąż nie pojaśniało.

Szybko zaświecam napowrót.

Trudno,

położę się przy świetle,

[tu cyt!

skończyła się kartka.]

 

Drewniane skrzydła – 87

 

 

    Już nie widzę szczegółów,

tylko same zasady

nie do pogardzenia.

Staram się nimi neutralizować kwasy

jakie powoduję.

Bąkam nauczki.

 

    Kości zostały rzucone.

I to moje.

Myśliłem – gra się zaczyna!

A tu zbiegają się

z ciemnych, zafajdanych kątów

roześmiane hieny.

 

    Wiem, że tak ma być

i że nawet

mogę się z tym nie zgadzać.

Dano mi do tego

wolną wolę.

 

Drewniane skrzydła – 88

 

 

    Nie wystarczy jeden rzut oka,

choć jest to tylko obrazek

(bez obrazy),

nadmiernie skądinąd liryczny.

Lepiej by pewnie było

jednym, zręcznym kleksem

zapaskudzić cudzą niedowrażliwość.

 

    Kogo na To stać?

Mnie (na kleks)?

Ciebie (na uwagę)?

 

    Najpewniej nikogo na nic –

proletariusze białka!

 

    (Na stole,

w szmaragdowym, szklannym oceanie

miski –

należycie słone herbatniczki

na kształt rybek.

Patrzę, które poukładały gwiazdy

głowami w przeciwległe strony?

Nie ruszam ich apatycznego bezładu.

Smacznego!)

 

Drewniane skrzydła – 89

 

 

                  Żona klękła –

przed komódką.

Wysunęła wiadomą sobie szufladę,

której nie otwiera codzień.

 

     Zazieram –

w niej włosy anielskie,

baranek wielkanocny,

palma, świece, serwetki...

Żadne tam "graty i szpargały".

Święta, święta nas cichutko czekają.

 

     Patrzę,

rodzinne przyszły na myśl strony,

buława wypadła mi z ręki

(buława racjonalizmu,

z którym chadzam na zbój).

Ach, i ja miałem w domu ową szufladę,

gdy byłem taki maleńki

jak Moja, nad nią pochylona...

 

     To nieśmiertelna szuflada.

Miała ją mama,

miała babcia

i jej rodzicielka...

 

     Pewnie po to

stolarz robił zwykle jedną szufladę głębszą.

 

Drewniane skrzydła – 90