Rozmowa z gospodarzem schroniska PTTK pod Kopą Biskupią.

 

W Schronisku Pod Kopą Biskupią jesteśmy od roku 2002. Budynek ten był wtedy w fatalnym stanie. Pierwsza kontrola „Sanepid’u” nakazała wykonać natychmiastowy remont kuchni i całego zaplecza. Potem przebudowaliśmy jadalnię, pojawił się kominek...

Tworzy doskonały nastrój...

Dzięki niemu w jadalni jest ciepło nawet w najtęższe mrozy. Dawniej turysta w zimie wypijał herbatę i uciekał, nie dało się tutaj posiedzieć.

A teraz nie chce się stąd wychodzić… Jak Państwo tu trafili?

Przyjechaliśmy Pod Kopę po dwudziestu latach pobytu we Francji.

Także w górach?

Nie. Niestety nie. Nasze dzieje są dość skomplikowane. Urodziłem się w Łodzi, tam skończyłem prawo i zostałem radcą. Potem wyjechałem na rok do Anglii, skąd wróciłem tuż przed stanem wojennym i wstąpiłem do „Solidarności”. Nie byłem szczególnie poważnym działaczem, ale wolałem „zniknąć” na jakiś czas. I tak trafiłem do Jarnołtówka, prowadziłem tam kawiarnię Wczasową.

Prawnik za bufetem.

Odpowiednie doświadczenie zdobyłem w Londynie, nie pojechałem tam na staż...

A dlaczego właśnie Jarnołtówek?

Zawsze lubiłem przyrodę, w Łodzi bardzo brakowało mi zieleni, lasu, przeszkadzał mi tam brak wody, więc odkąd pamiętam lubiłem wycieczki. W liceum poznałem większość naszych gór, uczestniczyłem w obozach harcerskich, należałem do klubu kolarskiego. Wyrywałem się z miasta, gdy tylko mogłem.

I wtedy poznał Pan Góry Opawskie?

Nie. Przyznam się, że wówczas nawet nie miałem pojęcia, że na Opolszczyźnie są góry. Nota bene do tej pory mało kto pamięta, że część Gór Opawskich leży po polskiej stronie granicy. Opole chyba nadal kojarzone jest przede wszystkim z festiwalem. Ja sam trafiłem tutaj przez przypadek, znajomi prowadzili schronisko na Górze Chrobrego w Głuchołazach. Bardzo spodobało mi się u nich, więc bez trudu namówili mnie na otworzenie kawiarni. I tak się tutaj zadomowiłem. Przez blisko cztery lata byłem właścicielem Wczasowej, a w roku 1984 ponownie wyjechałem do Wielkiej Brytanii. Tam poznałem żonę.

Polkę?

Tak, akurat uczyła się wtedy języka w Londynie. Pojechała tam prosto po maturze, miała osiemnaście lat. Z Anglii przenieśliśmy się do Francji, bo Ewa miała tam rodzinę.

A dlaczego opuścił Pan Jarnołtówek?

Znużyła mnie ówczesna polska rzeczywistość. Wtedy problemem nie było jak towar sprzedać, lecz gdzie go kupić. Zaopatrzenie kawiarni musiałem „organizować”, z dostawcami trzeba było wszystko „załatwiać”. Po Pepsi – Colę jeździłem do Łodzi. Układy, znajomości – to było dla mnie zbyt deprymujące. Tym bardziej, że wcześniej – w Anglii – poznałem inny, „normalny” świat. Nie było mi łatwo zrezygnować, bo nigdy w życiu nie zarabiałem relatywnie tak dużo jak wtedy. Na weekendy przyjeżdżały tu ze Śląska autokary górników z rodzinami. Wszystkie kopalnie były czynne, zarobki pod ziemią wysokie, granice zamknięte, więc gdzie mieli wydawać swoje pieniądze? Pamiętam pewien wieczór po jednej z wielu dyskotek organizowanych we Wczasowej. Banknoty nie mieściły się w kasie, lecz patrząc na koszmarne pobojowisko zostawione przez gości poczułem, że mam już tego dość. Pieniądze nie są w stanie wynagrodzić każdego upokorzenia. Coraz gorzej czułem się w roli szefa knajpy.

To nie Pański żywioł?

Wtedy ludzie określani dzisiaj mianem biznesmenów, nazywani byli spekulantami i traktowani wrogo. Nie śpieszno nam zatem było wracać do Polski, tym bardziej, że w roku 1986 – we Francji – urodziła nam się córka Emeline. Akurat jest dzisiaj w schronisku.

Akurat? A co robi na co dzień?

Uczy się w liceum muzycznym w Opolu. Emeline „od urodzenia” gra na altówce. To wydłużyło nam powrót do Polski, bo żona została rok dłużej we Francji czekając, aż córka skończy muzyczny college.

Gdzie Państwo tam mieszkali?

Najpierw w Arras, później w Aulnay - sous - Bois pod Paryżem. Ewa pracowała w hotelu, była szefem pionu noclegowego.

Czyli jest doskonale przygotowana do pracy w schronisku.

Kilkanaście lat praktyki w kilkugwiazdkowych hotelach… Zaczynała jako pokojówka, lecz dzięki dobrej znajomości angielskiego (co we Francji jest dość rzadkie) szybko awansowała na kolejne stanowiska kierownicze. A ja przez blisko osiem lat pracowałem w bazylice Sacré-Coeur na Montmartre. Przez bazylikę przechodzi kilka milionów osób rocznie, do moich zadań należało opanowanie tych mas. Było nas siedmiu, poza kontolą ruchu turystycznego zajmowaliśmy się też organizacją mszy świętych, adoracji, noclegów. Dbaliśmy, aby sacrum nie kolidowało z profanum.

Solidny chrzest bojowy przed pracą w schronisku...

Mocno przeżywałem wizyty polskich grup, których przed rokiem 1989 było bardzo mało. Drogę powrotną do kraju mieliśmy zamkniętą, bo poprosiłem o azyl polityczny, który nam dość szybko przyznano. Dostaliśmy wtedy francuskie paszporty.

Czyli teraz mają Państwo podwójne obywatelstwo?

Tak. I już z nowymi dokumentami, w roku 1992 po raz pierwszy przyjechaliśmy do „nowej” Polski. Po kilku dniach spędzonych w rodzinnej Łodzi, wybraliśmy się do Jarnołtówka. Mieliśmy tu niewielki domek kupiony jeszcze „w epoce” Wczasowej. Stara miłość do Gór Opawskich odżyła we mnie natychmiast. Potem przyjeżdżaliśmy tu coraz częściej i tak zaczął się nasz stopniowy powrót do Polski. Ten domek był magnesem i kotwicą równocześnie. Miałem tutaj wielu znajomych jeszcze „z tamtych czasów”. Od nich dowiedziałem się, że dzierżawca Schroniska Pod Biskupią Kopą zamierza zrezygnować z prowadzenia obiektu. Pojechałem do oddziału PTTK we Wrocławiu, gdzie poinformowano mnie, że schronisko jest fatalnie zadłużone, gospodarz idąc z zaopatrzeniem zamarzł przy drodze, a jego żona wyprowadza się. Stanąłem więc do przetargu, wygrałem i...

Państwa życie odmieniło się znowu...

Rewolucja była błyskawiczna, bo w kwietniu zawiadomiono mnie, że w połowie maja muszę przejąć obiekt. Wprowadziłem się tutaj razem z ekipą budowlaną. Wyremontowaliśmy wszystkie pokoje, kuchnię, jadalnię, łazienki i całe zaplecze.

Zainwestowali Państwo mnóstwo pieniędzy.

Może się zwrócą, to nie ma większego znaczenia. Nigdy nie traktowałem schroniska jako źródła znaczących dochodów. Od razu wiedzieliśmy, że kury nie będą nam tu znosić złotych jajek. Ale my nie mamy ani wygórowanych potrzeb, ani ambicji milionerskich. Poza tym jesteśmy zabezpieczeni, we Francji mamy lokum, pewną pozycję, zawsze możemy tam wrócić. Najważniejsze dla nas jest aby mieszkać w Górach Opawskich, to one ściągnęły nas z powrotem do Polski. A schronisko jest naszym domem, jedynym prawdziwym, tu czujemy się najlepiej, wystarczy aby nie przynosiło strat.

Udaje się Państwu realizować tę „politykę”?

Jesteśmy bardzo uzależnieni od kaprysów pogody oraz od… telewizji.

Od TV? W jaki sposób?

Poprzednia zima była bardzo słoneczna, ale śnieżna. Dzięki pomocy nadleśnictwa udało mi się po raz pierwszy utrzymać drożność drogi dojazdowej przez cały sezon. Warunki były więc doskonałe. Cóż z tego, skoro zawiedli turyści, przestraszeni wiadomościami, w których ostrzegano wciąż przed lawinami na… Babiej Górze. Tamta zima była dla nas wyjątkowo trudna, schronisko puste, a koszty większe niż latem – ogrzewanie, pracownicy.

Mają Państwo stały personel?

Większość zatrudniamy tylko sezonowo. Ostatnio dość często pomaga nam córka – od poniedziałku do piątku gra na altówce, a w weekendy pracuje w bufecie. Pamiętam niebywałe zaskoczenie grupy licealistów z Francji, którzy przyszli do schroniska. Nie mogli uwierzyc, że „bufetowa” płynnie włada ich językiem. Turystów z zagranicy mamy z resztą coraz więcej, duża w tym zasługa Internetu. A i w okolicy wiedzą, że Pod Biskupią Kopą można porozumieć się w kilku językach. Gdy ostatnio tutejszy oddział Lasów Państwowych gościł dużą grupę cudzoziemców, to przywieźli ich specjalnie do nas, jako do lokalnych tłumaczy.

Czy poza Anglią i Francją znają Państwo inne obce kraje?

Lubimy nurkować, więc dość często bywamy w Egipcie, tam są najbliższe rafy koralowe. I – moim zdaniem – jedne z najpiękniejszych na świecie. Ja nie schodzę poniżej zasięgu rurki, ale żona już od dość dawna nurkuje z butlą. Co zwiedziliśmy jeszcze? Francję znamy dokładnie, Alpy – na tyle, na ile czas pozwalał nam na ich penetrację. Dwukrotnie byliśmy w Pirenejach, lubimy Hiszpanię, lecz – co ciekawe – nie byliśmy tam nigdzie nad morzem, czyli w najmodniejszych okolicach. Mamy tam natomiast swoje ulubione ścieżki w rejonie Szlaku Świętego Jakuba. Co ponadto? Trzy miesiące spędziliśmy w USA.

Turystycznie?

Wyłącznie. Nie mieliśmy z tym problemów, bo Stany dla Francuzów są niezbyt drogie i dostępne bez wizy. Wróciliśmy trochę rozczarowani, bo tam poza parkami narodowymi – moim zdaniem – niewiele można zwiedzać. We Francji warto zatrzymać się w każdej wiosce, w każdej jest coś ciekawego, każda ma swoją historię, każda jest inna, a regiony – Bretania, Normandia, Prowansja – to zupełnie odrębne całości.

A Czechy? Przecież kilkanaście minut marszu stąd jest przejście graniczne.

Dość często przechodzimy na tamtą stronę. Lubimy całe Góry Opawskie, znamy je dość dokładnie. Turystyka piesza jest nam bardzo bliska. Według mnie naprawdę dokładnie zobaczyć jakieś miejsce można tylko na piechotę, nawet na rowerze przemieszczamy się zbyt szybko, aby wszystko zauważyć. Tylko tempo marszu jest naturalne dla człowieka.

To Pan nie jeździ na rowerze?

Jeżdżę. W schronisku mam rower górski, a na dole szosowy. Ale we Francji „wykręcałem” więcej niż tutaj, tam klimat bardziej sprzyja jednośladom. W Arras należałem nawet do klubu zrzeszającego amatorów kolarstwa szosowego. Przejeżdżaliśmy do stu pięćdziesięciu kilometrów dziennie, a muszę zaznaczyć, że byłem jednym z młodszych członków. Panowie dobrze po sześćdziesiątce nie pozostawali w tyle.

Czy ma Pan tutaj swoje ulubione trasy rowerowe lub piesze?

Mam: wszystkie… Niedawno nocował u nas turysta, który od trzydziestu lat bardzo intensywnie chodzi po górach. Z prawdziwą przyjemnością słuchałem jego opowieści, ale na pytanie o najładniejszy szlak nie potrafił odpowiedzieć, wymienił ich wiele i co chwila przypominał sobie o następnym. Bardzo nieprzeciętna postać.

A jaki jest „przeciętny” Państwa gość?

Najwięcej tu mieszkańców Prudnika, Głuchołaz, Opola, Gliwic, ale nie brakuje też turystów z innych rejonów Polski. Względnie dużo jest tu stałych bywalców, osób, które od lat przychodzą pod Kopę Biskupią. Spora w tym zasługa małego, lecz wyjątkowo prężnego oddziału PTTK w Prudniku. Wspólnie organizujemy tu Andrzejki, „Rzut Babą” na Dzień Kobiet...

„Rzut Babą”?

Zawody odbywają się pod szczytem Kopy Biskupiej. Mężczyźni – w dwuosobowych „zespołach” – łapią swoje „baby” za ręce i nogi, rozhuśtują i wrzucają w kopny śnieg. Wygrywa ta drużyna, której „baba” pofrunie najdalej. Poza turystami pieszymi, latem dość często pojawiają się tu biegacze i rowerzyści, a zimą narciarze na ski – tour’ach. W zeszłym roku po raz pierwszy przyszło kilka osób na rakietach śnieżnych. Szkoda, że ten sposób poruszania się po górach jest w Polsce wciąż jeszcze tak słabo znany i stosowany, bo rakiety doskonale „otwierają” szlaki, które zimą są niedostępne dla pieszych. We Francji istnieją stowarzyszenia zrzeszające amatorów turystyki „rakietowej”.

Czy w zasypanym śniegiem schronisku, niekiedy nie czują się Państwo osamotnieni?

Nie, ponieważ całe życie marzyłem o takim miejscu. Ja zawsze chciałem mieszkać daleko od miasta, a żonie chyba też to nie przeszkadza. Poza tym trudno tutaj mówić o prawdziwej izolacji. Z Głuchołaz do Paryża jadę 13 godzin. A od Wrocławia lub Katowic dzieli mnie półtorej godziny, skąd po dwóch kolejnych ląduję nad Loarą.

Co było tutaj najtrudniejsze dla Państwa?

Ruszyć! Dźwignąć schronisko z ruiny. To była dla nas wielka niewiadoma, potężne wyzwanie i ciężka praca. A walka o przetrwanie trwa tutaj nieustannie. A to zabraknie prądu w zimie, akurat gdy mamy pełne schronisko gości, a to wiatr zerwie linię telefoniczną, a to śnieg zaczyna zagrażać konstrukcji stropu. Połowa dachu schroniska jest płaska... W górach! Nie wiem kto to zaprojektował... Przy intensywnych opadach ktoś z nas codziennie wchodzi na dach i odgarnia śnieg. Poprzedniej zimy okna jadalni przez cztery tygodnie były całkowicie zasypane, więc światło paliło się wewnątrz non stop. Wyzwań powszednich mamy tu bez liku: awarie samochodu, zaopatrzenie, wywóz śmieci, szambo... Czy Pan wie jak trudno pozbyć się stąd tego? No, i te ciągłe naprawy bieżące – schronisko było odnawiane i remontowane „za komuny”, więc większość materiałów w tajemniczy sposób znikała stąd i pojawiała się na prywatnych budowach. Teraz okazuje się, że elementy, które powinny być wykonane z betonu, są z „samego” piasku, a tam gdzie powinna leżeć izolacja, nie ma nic.

A goście? Czy z nimi również miewa Pan problemy?

Myślę, że procent frustratów, malkontentów i pieniaczy jest wśród turystów taki sam, jak w całym naszym społeczeństwie...

Alkohol?

Coraz rzadziej. Dawniej, gdy w Czechach kosztował dużo mniej niż w Polsce, musiałem kilkakrotnie wzywać Straż Graniczną po „denatów”, którzy nie byli w stanie stąd zejść...

To teraz – dla równowagi – poproszę o dawkę miłych wspomnień.

Niezwykle przyjemne były tu wszystkie nasze Sylwestry, powróciliśmy do legendy wspaniałych noworocznych zabaw z odległych czasów dobrej prosperity schroniska. Zawsze dużym przeżyciem są dla mnie organizowane tu, cykliczne meetingi grupy AA – ależ oni potrafią się bawić! Najpierw długo w noc rozmawiają przy kominku, potem modlą się, a później piją na umór... Pepsi, Ptysie, Kubusie i szaleją do białego rana... Dobrze wspominam spotkania mikołajkowe dla dzieci z ubogich rodzin, prowadzone przez prudnicki oddział PTTK. Bardzo ciekawym wydarzeniem był tu zjazd uczestników komunikatora „Tlen” – ludzie doskonale znający się z „wirtualu”, dopiero tutaj po raz pierwszy widzieli się w „realu”. Przez Biskupią Kopę prowadzi trasa Nocnego Rajdu Andrzejkowego – lubię ich późne wizyty. Zawsze z wielką sympatią witam w schronisku uczestników spotkań seniorów wrocławskiego oddziału PTTK, wiele wśród nich osób, przychodzących tu od pół wieku. Szczególnie ważne są dla mnie właśnie wyrazy uznania turystów, którzy potrafią porównać obecne schronisko z dawnym. Ta aprobata jest tym cenniejsza, że prowadząc ten obiekt, kieruję się przede wszystkim wyczuciem, od lat nie byłem w żadnym schronisku poza Ślężą. Żałuję, gdyż wiem, iż wiele mógłbym się nauczyć, lecz nie mam teraz czasu na takie wycieczki. Trudno równocześnie być gospodarzem własnego schroniska i gościem innych.

Państwa najlepszy dzień w schronisku to...

...ten, gdy po zakończeniu remontu jadalni, pierwszy raz rozpaliliśmy ogień w kominku. Zamknęliśmy wtedy pewien bardzo trudny etap, wyszliśmy z nieładu, brudu, zaniedbania. To był punkt zwrotny w historii schroniska.

A jak wygląda typowy dzień gospodarzy schroniska?

Jeżeli nie mamy gości, to możemy wstać względnie późno, bo pierwsi turyści rzadko przychodzą tu przed godz. 10.00. Ja zazwyczaj jestem na nogach pierwszy, w sezonie niemal codziennie zjeżdżam po zaopatrzenie, a ostatnio coraz częściej jeżdżę na dół po emerytów, którzy nie mogą już o własnych siłach dojść do schroniska. To dla nich jedyna szansa powrotu w góry. Żona też nauczyła się prowadzić terenowy samochód, na początku było to dla niej spore wyzwanie, lecz teraz radzi sobie doskonale. Jest dzięki temu bardziej niezależna, nie czuje się więźniem schroniska i moim - na zasadzie albo mąż pojedzie ze mną, albo muszę iść pieszo. Teraz Ewa sporo czasu poświęca schroniskowej kuchni.

Czy w menu są francuskie dania?

Serwujemy zupę cebulową, na białym winie, z grzankami, przygotowywaną według tradycyjnych paryskich receptur. Ale podajemy też nasz „autorski”, regionalny żurek opawski, a drugą spécialité de la maison jest karczek po armeńsku. Pracował u nas kucharz z Armenii, przygotowywał tak wyśmienite potrawy, że część turystów przychodziła tu specjalnie dla niego, zdążył zostawić nam kilka doskonałych przepisów zanim został deportowany... Wielka szkoda, bo był wprost wymarzony.

O czym jeszcze – poza kucharzem z Armenii – marzą gospodarze Schroniska Pod Biskupią Kopą?

O wygranej… Nie, nie mam na myśli Totolotka. Rzecz w tym, że z solidnej „małej stabilizacji” przenieśliśmy się na bardzo niepewny grunt, podjęliśmy spore ryzyko. Ale chyba właśnie to nam było potrzebne. Czujemy się nadal dynamiczni, życie stawia przed nami coraz to nowe wyzwania, zmusza do myślenia. W momencie, gdy wielu naszych rówieśników myślało już o bezpiecznych przystaniach, my rozpoczynaliśmy kolejny etap. Z własnej i nieprzymuszonej woli, z przekonaniem i przyjemnością.

 

Rozmawiał: Kuba Terakowski

 

Wywiad przeprowadzony został dla magazynu „n.p.m.”.

Z powodu zmiany gospodarzy schroniska, tekst ten nie pojawił się drukiem. Nie ma też autoryzacji.


Strona główna