Czemu chcesz odejść z Magury Małastowskiej?

Nie chcę odchodzić, kocham to miejsce, nigdzie nie czuję się tak dobrze jak tutaj, ale muszę odejść. Najbardziej powszechna proza życia...

Pieniądze.

Pokonała mnie zima.

Jak to? Przecież nie była śnieżna.

No właśnie. Rzecz w tym, że już drugi rok z rzędu nie ma śniegu, więc nie działa sąsiadujący z nami wyciąg, który zawsze był podstawą utrzymania schroniska przez kilka zimowych miesięcy.

I co dalej?

Szukam pracy, dam ogłoszenie w gazecie - młoda, doświadczona w branży turystyki kwalifikowanej... tylko poważne oferty... (śmiech)

A jakie masz wykształcenie?

Skończyłam „podstawówkę”.

I...

Poprzestańmy na tym, w pobliżu mieszka pan Andrzej Stasiuk, który chlubi się tym, że chodził do szkoły podstawowej, więc i ja jestem z tego dumna. Poza tym Magura leży wyżej niż stasiukowy Wołowiec, więc sama świadomość, że znany pisarz mieszka pode mną jest bardzo przyjemna... (śmiech).

Nic więcej nie powiesz?

Nie, bo żadna szkoła nie ma wpływu na to co tutaj robię i dlaczego tutaj jestem. Tu profesor może sobie nie poradzić, a ktoś z czterema klasami okaże się doskonałym gospodarzem, wykształcenie nie ma znaczenia, liczy się doświadczenie.

A ono - po pięciu latach na Magurze - jest Twoim atutem

Prowadzenie schroniska jest moim powołaniem, przyjmowanie ludzi, spotkania, rozmowy, a nade wszystko służenie pomocą.

Jaką?

Zwyczajną, w sprawach najdrobniejszych, prozaicznych, których na co dzień nie zauważamy.

Na przykład?

Na przykład turysta nie ma talerza, a chciałby zjeść swoją zupkę chińską, więc mu ten talerz pożyczam.

I nie przeszkadza Ci, że potem musisz ten talerz umyć?

Wolę to zrobić sama, niż przetykać umywalkę zatkaną makaronem...

Czym jeszcze można służyć w schronisku?

Wysuszyć buty, spodnie, rękawice, dać plaster, pożyczyć nożyczki, poradzić gdzie pójść, co zobaczyć. Tylko soli nie lubię pożyczać, bo jest taki przesąd w Beskidzie Niskim, że gospodarzom rozdającym sól kury przestają się nieść... (śmiech).

A masz kury?

Nie mam. Miałam kotkę, którą podrzucił mi tu gospodarz z Bartnego. Miałam też psa - Babę.

Psa?

Sukę. Mieszkała tu ze mną przez cztery lata, zniknęła w grudniu - pobiegła do lasu i ślad po niej zaginął. Obawiam się, że padła ofiarą wilków lub złapała się we wnyki. Ktoś podobno widział Babę w Bielance, ktoś w Małastowie, ale to nic pewnego.

Wspomniałaś o lokalnych przesądach, pochodzisz stąd?

Tak, urodziłam się w Gorlicach - osiemnaście kilometrów od miejsca, które zatrzymało mnie na pięć lat.

Jak trafiłaś na Magurę Małastowską?

Na rowerze - szukając miejsca dla siebie i pracy, ponieważ z poprzedniej zostałam dyscyplinarnie zwolniona.

Za co?

Zbyt stanowczo żądałam przestrzegania Kodeksu Pracy. Z braku zajęcia jeździłam więc na rowerze po okolicy i tak trafiłam do bacówki w Bartnem, gdzie gospodarz - Andrzej Wiórko - akurat szukał pracownika na Magurę, bo prowadził wtedy obydwa obiekty. Był koniec września, Baśka z Bartnego przywiozła mnie tu czerwonym „maluchem” i tak zostałam... Chociaż nie miałam zostać, bo Andrzej twierdził, że dziewczyna nie poradzi sobie tutaj sama, w lesie, w schronisku, gdzie wszystko trzeba zrobić, narąbać drewna, wbić gwoździa, uszczelnić okna.

Jak go przekonałaś?

Przetkałam sama całą kanalizację w schronisku, wszystkie rury oraz studzienki odpływowe, porąbałam dwadzieścia metrów buka i ściągnęłam do piwnicy tonę węgla w workach. Ale prawdziwym testem była dla mnie pierwsza zima, gdy przez cztery miesiące musiałam co trzy godziny dokładać do pieca, funkcjonowałam wtedy jak w zegarku, to był dla mnie najważniejszy sprawdzian psychiczny i fizyczny.

W jednym z poprzednich wywiadów gospodarz bacówki nad Wierchomlą powiedział, że z Ciebie jest prawdziwy kawał chłopa... Nie wyglądasz...

I nie czuję się tak, ważę pięćdziesiąt kilogramów - trochę mało jak na kawał chłopa... Aczkolwiek wiem, że niejeden facet nie sprostałby wyzwaniom, które stawia Magura.

A więc niepotrzebny tu do niczego prawdziwy macho?

Jest mi bez porównania łatwiej na Magurze, odkąd mieszka ze mną Szymon, chociaż waży niewiele więcej ode mnie... (śmiech). Doskonale się uzupełniamy, on jest bardzo staranny i świetnie koncentruje się na wykonywanej pracy, ja mam bardziej podzielną uwagę - to niezwykle potrzebne w schronisku. Bez problemu równocześnie gotuję, sprzątam, palę w piecu, obsługuję windę - jak uproszczona wersja Napoleona, który potrafił dyktować jedenaście listów na raz...

Chwileczkę! Jaką windę?

Tutaj nie ma żadnego okienka, ani bufetu, schronisko zostało tak zaprojektowane, że kuchnia znajduje się w piwnicy pod jadalnią, a jedynym połączeniem pomiędzy tymi pomieszczeniami jest szyb, który tu widzisz. Jeżdżą w nim na bloczku dwie skrzynki - prawa na posiłki, lewa na brudne naczynia.

To jak się składa zamówienia?

Wołając do windy.

Pierogi ruskie, proszę?

Dokładnie tak.

Gdzie płacę?

Do lewej skrzyneczki... Ale ludzie boją się wkładać pieniądze do windy, może obawiają się, że znikną po drodze... (śmiech).

A jeżeli ktoś jest tu po raz pierwszy i tego nie wie?

W jadalni jest tabliczka informacyjna, poza tym mamy sprawdzoną metodę, jeżeli ktoś wchodzi i nie wie co ze sobą zrobić, to znaczy, że jeszcze nigdy u nas nie był, wtedy wychodzimy na górę.

Skąd wiesz, że ktoś się waha?

Monitorujemy jadalnię... (śmiech). Tutaj wszystko doskonale słychać, najpierw skrzypią drzwi (specjalnie nie są naoliwione), potem trzeszczy próg (celowo go nie wymieniłam), później skrzypi podłoga. To proste - ktoś, kto wchodzi do schroniska po raz pierwszy jest wyraźnie zdezorientowany, porusza się bez niepewnie, albo błądzi bez sensu, rozpoznajemy ludzi po krokach...

A ja jak brzmiałem?

Bardzo cicho, docierały do nas tylko pojedyncze słowa.

Słowa? To rozmowy z góry też tu słychać?

Słychać, ale my nikogo nie podsłuchujemy! Rozmowy nie są tu kontrolowane... (śmiech). Ten szyb jest wdzięczny i niewdzięczny zarazem. Uciążliwe bywają grupy, które przyjeżdżają tu poszaleć, pół biedy gdy rozrabiają do północy, gorzej gdy do czwartej nad ranem, bo my - w przeciwieństwie do nich - musimy wstać o świcie. Ale nie to jest tutaj najtrudniejsze.

A co jest?

Doproszenie się w PTTK o jakikolwiek remont, czy naprawę, a zwłaszcza o wymianę dachu, który jest wizytówką tego miejsca. Budynek ma 55 lat, jest kryty gontem, który dosłownie się „sypie” i wymaga już całkowitej wymiany, bo zagraża bezpieczeństwu turystów. Z pozostałymi problemami potrafię sobie poradzić, lubię je, to jest moje życie, tutaj odnalazłam siebie.

Chciałabyś zostać tu na zawsze?

To znaczy do końca życia? Nie w tych warunkach. Mieszkamy w piwnicy, wilgoć w pokoju, grzyb na suficie, wprost za tą ścianą jest ziemia.

A piętro wyżej? Czy coś poza całonocnymi imprezami Ci przeszkadza?

Nie obsługuję ludzi, którzy przyjechali tu na quadach i motocyklach. Taką mam zasadę, bo uważam, że ich obecność w górach jest nieporozumieniem. Owszem, powinni mieć prawo do swoich tras - może gdzieś na nieczynnych poligonach - ale nie na szlakach turystycznych. Poza tym dziwnym trafem to właśnie oni są szczególnie aroganccy, zsiadając z quada za 30.000 uważają, że wszystko im się należy. Potrafią mieć pretensje o to, że w schronisku nie ma akurat czekolady na gorąco, herbaty z rumem lub piwa.

Kierowcy robią awantury o brak piwa? Żartujesz?

Nie żartuję. Ale bywają tu coraz rzadziej, chyba poszła wśród nich fama, że ich nie lubię.

Nie boisz się? Na Starych Wierchach pobili gospodarza za to, że ośmielił się zwrócić im uwagę.

Nasz znajomy - przyjaciel świata - Wojtek Wojtas - przyszedł tu do mnie tydzień po objęciu schroniska. Właśnie oprawiałam trzonek do siekiery, bo nie miałam czym porąbać drewna, a z braku czegoś innego wykorzystałam stylisko łopaty, więc siekiera wyszła mi dość długa... (śmiech). Wojtek gdy to zobaczył powiedział, że jestem odpowiednią osobą w odpowiednim miejscu i z pewnością nic mi się tutaj nie stanie. Uwierzyłam i nie boję się ani ludzi, ani wilków, ani strzyg, wiedźm, czy zapomnianych cmentarzy, których pełno tu dookoła.

I nic złego Ciebie tutaj nie spotkało?

Nic.

A co dobrego?

Dużo. Zanim tu przyszłam Magurę oblegało towarzystwo wzajemnej adoracji, wykorzystujące to miejsce jako „metę” do własnych imprez. Brali, nie dając nic w zamian i skutecznie psuli opinię schronisku. Zmieniłam to, teraz najważniejsi na Magurze są turyści, ludzie z plecakami, z gór, ze szlaków. I oni to czują, wracają tu - to jest dla mnie największa radość.

A prywatnie?

Po pierwsze, że tutaj poznałam Szymona. Po drugie, że odkrywam tu samą siebie, wystawiam na różne próby, walczę o przetrwanie, uczę się. Gdy tu przyszłam drzwi do jadalni pomalowane były upiorną siną farbą olejną - całą zdarłam sama. Ściany w kuchni pokrywała gruba warstwa sadzy, tłuszczu i brudu, podłoga była dziurawa, piec - nazwałam go Grubą Bertą - chorował na przepuklinę, miał olbrzymie wybrzuszenie na środku, a spiżarnia była ostoją grzyba, pleśni, myszy i robactwa.

Trudno to sobie wyobrazić w tej przytulnej kuchni. Pamiętasz pierwszy dzień?

Mhm. Obeszłam  całe schronisko i przyniosłam sobie trochę drewna, aby rozpalić w piecu. Okazało się, że dym wychodzi każdą szczeliną, jajecznicę smażyłam kwadrans, a myszy tak chrobotały, że w ogóle nie spałam tej nocy. Zastanawiałam się co będę robić gdy nie będzie tu nikogo. Zaczynała się jesień, czas gdy Beskid Niski pustoszeje.

Dużo jest takich dni, gdy nie ma tu nikogo?

W ubiegłym roku od połowy listopada do Bożego Narodzenia widzieliśmy dwie, może trzy osoby. W styczniu było identycznie.

I co robisz gdy jest tak pusto?

Nie nadążam z naprawami, odsypiam zaległości, czytam, słucham Trójki. Telewizji nie mamy tu w ogóle, ale ostatnio namiętnie oglądamy stare filmy, bo Szymon przywiózł DVD i przedpotopowy telewizor.

Czarno - biały?

Nie, już kolorowy, ale nie ma tylnego dekla, a żeby działał, to na złączu musi leżeć kilogram cukru, a na nim kilo soli.

A nie mogą być dwa kilogramy cukru?

Nie, to nie wszystko jedno, bo druga torba cukru nie zmieści się. Wcześniej na złączu stały słoiki z dżemem, ale były zbyt lekkie i obraz „śnieżył”... (śmiech).

Co ostatnio oglądaliście?

„Jasminum”. A w kinie „Pasję” Mela Gibsona.

Szymon powiedział mi, że uratowałaś schronisko przed spaleniem.

Całkiem możliwe, bo zapaliła się sadza w kominie, co często kończy się pożarem. Zorientowałam się przez przypadek, akurat wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam, że dym wydostaje się z komina pomiędzy cegłami, a drobne smużki wychodzą też spod gontów. Pobiegłam do kuchni, przyłożyłam ucho do komina, usłyszałam charakterystyczne skwierczenie - jak rozgrzanego tłuszczu na patelni - i już wiedziałam co się dzieje: płonęły sadze w środku. Zamknęłam wszystkie wloty powietrza i czekałam aż sadza wypali się i zgaśnie. Na szczęście obyło się bez tragedii. Od tego czasu zawsze kiedy tu wracam uśmiecham się sama do siebie, gdy tylko pomiędzy drzewami zobaczę budynek schroniska. Oddycham z ulgą i cieszę się nawet jeżeli wracam z tylko Gorlic, po zaledwie kilku godzinach nieobecności.

A czy przez te pięć lat wyjechałaś stąd na dłużej?

W grudniu spędziliśmy trzy dni w Bieszczadach, przez rok odkładaliśmy na ten wyjazd - wszystkie dziesięcio- i dwudziestogroszówki wrzucaliśmy do specjalnego słoja... No i jeszcze przez trzecią zimę prowadziłam Magurę na zmianę z Piotrem Piekarą. Pojechałam też raz do Warszawy na wystawę impresjonistów i raz do Krakowa na „World Press Photo”.

Nie miałabyś ochoty poleżeć przez dwa tygodnie w słońcu, na plaży, gdzieś nad ciepłym morzem?

Wolałabym pojechać na Ukrainę, nigdy tam nie byłam, marzą mi się Gorgany, Czarnohora, Huculszczyzna, Zakarpacie...

O czym jeszcze marzysz?

Chciałabym kupić ziemię, wybudować dom, który pomieściłby więcej niż dwie osoby i nadal zajmować się tym, co teraz robię.

Nie mogłabyś robić nic innego?

Mogłabym robić wszystko, mogłabym zamiatać ulice albo układać towar na półkach w sklepie, ale najlepiej czuję się w schronisku. Chciałabym jednak robić to, co lubię, bo przecież życzę sobie jak najlepiej... (śmiech)

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 5/2008


Strona główna