Czytam „n.p.m.”, więc domyślam się, że zaczniesz od pytania czy lubię góry...

Nie dałeś się zaskoczyć.

Nigdy nie myślałem o górach w tych kategoriach. Od urodzenia mieszkam w Rabce, więc góry były zawsze wokół mnie. Tu po raz pierwszy miałem narty na nogach, w „podstawówce”, na lekcjach WF’u, pan Kalisz wyciągał nas z sali gimnastycznej do parku, szaleliśmy tam do upadłego.

Szybko zdobyłeś pierwsze „szlify”.

Pod Modyniem – w rodzinnej wsi moich dziadków – jeszcze przez wiele lat twierdzono, że nie umiem jeździć na nartach. Używano tam wtedy „desek”, które do czubów przywiązane miały sznurki służące do kierowania. Rzeczywiście nie bardzo umiałem posługiwać się nimi, więc może mieli rację?

A kiedy się nauczyłeś?

Sznurków chyba do tej pory nie potrafiłbym używać, natomiast na nartach zbyt szybko poczułem się pewnie. Pamiętam jak wybrałem się z kumplami na Maciejową, która już wtedy była słynnym stokiem, miała prawie osiemset metrów „wyrwirączki”, czyli liny położonej na śniegu, w którą trzeba było włożyć zaczep i jechać do góry. Poszliśmy czerwonym szlakiem aby nie zabłądzić i – wstyd przyznać – ale nie wiadomo kiedy minęliśmy Maciejową. Nie spotkaliśmy nikogo, nie zauważyliśmy żadnych śladów, kołowrót wyciągu zamontowany był niżej niż obecnie, a bacówkę dopiero planowano postawić. Zapędziliśmy się aż pod Stare Wierchy...

Góry dały Ci po nosie.

Z tej pierwszej wyprawy narciarskiej najwyraźniej pamiętam smak porażki. A następnej zimy góry znowu zakpiły sobie ze mnie. Tata mojego kolegi – Wojtka Jurczakiewicza – był ratownikiem GOPR, więc miał w domu dużo dobrego sprzętu, a nam nasze „deski” przestały już wystarczać. Pewnego zatem razu po szkole, gdy tata Wojtka był na dyżurze, „wypożyczyliśmy” sobie dwie pary nart i poszliśmy na Grzebień. Wieczór był mroźny, księżyc stał w pełni, na szczyt dotarliśmy dopiero około dziewiątej, mieliśmy czas tylko na jeden szybki zjazd. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie miedze, których wysokie progi próbowaliśmy pokonać pod skosem... Najpierw „do góry kołami” utknął w głogu Wojtek, a chwilę później ja.

Zaiste „dramatyczna” historia, musiał Was nieźle podrapać...

Nie o to chodzi. Problem polegał na tym, że obaj wisieliśmy w krzakach głowami na dół, bezskutecznie usiłując odpiąć narty. Minęło sporo czasu zanim udało nam się uwolnić. Mocne przeżycie jak dla dwunastolatków. W każdym razie gdy około północy zeszliśmy do Rabki, ratownicy właśnie ruszali nas szukać...

Domyślam się, że z marszu przyjęto Was wtedy do GOPR.

Tata Wojtka (Adam) jakoś o tym zapomniał. A ja coraz więcej czasu spędzałem w górach. Zaczęło się od wycieczki, której... nie było. W liceum, na początku roku szkolnego, mieliśmy całą klasą pojechać na Halę Krupową. Jesień w górach jest albo piękna, albo fatalna, a wtedy było jeszcze gorzej. Wycieczkę odwołano, lecz ja nie dałem za wygraną i z trójką kumpli poszedłem w chmury. Przeżywaliśmy tę przygodę tak bardzo, że z wrażenia – sam już dzisiaj nie wiem dlaczego – przez całą drogę recytowaliśmy wszystkie wiersze, które przyszły nam do głowy. A Halę Krupową uhonorowaliśmy trzecią częścią „Dziadów”.

Obyło się wtedy bez interwencji GOPR?

Sam już zaczynałem wówczas myśleć o ratownictwie, a gdy skończyłem liceum, mój kolega z ławki – Staszek Mlekodaj – zaproponował abyśmy wstąpili do GOPR.

I wstąpiliście?

Wstąpiliśmy. To było takie normalne i naturalne. Zdałem maturę, byłem pełnoletni, na co miałem czekać? Równo trzydzieści lat temu, w lutym 1978 wezwano mnie na egzamin. Pamiętam, że Bolek Pietruszka kazał mi wykonać pług w Kotle Maciejowej, gdzie skorupa śniegu była tak twarda, iż nie mogłem wbić buta.

Oblałeś?

Zaliczyłem, chociaż myślałem, że panewki wyskoczą mi ze stawu biodrowego. GOPR był mój! Całą grupą przyjętych wtedy młodych ratowników stworzyliśmy słynną grupę DG. Mieliśmy swój hymn i piosenki, które w żadnym wypadku nie nadają się...

Do zaśpiewania?

Do publikacji!

A skrót DG? Co oznaczał?

Tego też cenzura nie przepuści... Robiliśmy w GOPR wszystko, byliśmy na każde wezwanie, pierwsi, albo przed wezwaniem.

Przed wezwaniem? Prowokowaliście wypadki, jak strażacy wzniecający ogień?

Siedzieliśmy w centrali non stop, podpadliśmy wszędzie gdzie można, ale kochaliśmy wszystkich i wszyscy nas też... lubili. Najlepszy był „numer”, gdy na oficjalnym spotkaniu zapytano ówczesnego Naczelnika Grupy Podhalańskiej GOPR, co oznacza skrót DG? Wybrnął z opresji bezbłędnie – powiedział, że Dywizja Górska... Ale mówiąc poważniej nasza grupa bardzo dużo chodziła po górach, spędzaliśmy w nich mnóstwo czasu, zupełnie niezależnie od wypraw. I stąd stwierdzenie, że czasem zjawialiśmy się na miejscu wypadku nawet przed wezwaniem.

Byłeś już wtedy zawodowym ratownikiem?

Nie tak szybko. Tak prędko się nie da. Pracowałem wówczas w Teatrze Lalek „Rabcio”, jako adept, czyli kandydat na „prawdziwego” aktora. Zwiedziłem pół Europy, grałem i na scenie, i lalkami – pacynkami, kukiełkami, jawajkami.

Co to są jawajki?

Do jawajki wkłada się rękę i trzyma jej głowę, ale ruchem rąk lalki kieruje się za pomocą drutów. Kukiełki montowane są na kijach, a marionetkami porusza się od góry, za pomocą sznurków. Grałem w sztukach, które zdobyły nagrody na międzynarodowych festiwalach – O Zwyrtale Muzykancie, Królowa Śniegu, Cudowna Lampa Aladyna.

„Rabcio” podupadł po Twoim odejściu...

Wręcz przeciwnie, zyskał tracąc mnie, bo – co tu kryć – okropnie fałszowałem i wszystkie moje piosenki musiały być puszczane z playback’u. W roku 1985 definitywnie zrezygnowałem z wątpliwej kariery i poprosiłem Naczelnika o przyjęcie do pracy. Zatrudnił mnie i tak zostałem „zawodowcem”. Przeszedłem wszystkie stopnie: kurs starszego ratownika w Tatrach, potem kurs instruktorski – także w Tatrach. Zdałem, dostałem patent instruktora ratownictwa górskiego. W roku 1990 zostałem szefem szkolenia GOPR na Podhalu. Wraz z Andrzejem Górowskim prowadziłem szkolenia śmigłowcowe i jaskiniowe, organizowałem kursy dla wojska, policji, służb specjalnych.

Czego ich uczyłeś?

To był specjalnie opracowany program – wspinaczka skalna, elementy „speleo”, kurs śmigłowcowy. Przy czym oni umiejętności te zdobywali dokładnie w przeciwnym celu niż GOPR, bo nam służą do ratowania zdrowia i życia... I co dalej? W roku 1993 odchodzący na emeryturę Naczelnik GOPR – Wojtek Bartkowski – zaproponował abym został szefem wyszkolenia na całą Polskę i pracował w Zakopanem. Nie spodziewałem się tego, byłem najmłodszy wśród instruktorów, nie miałem jeszcze 35 lat.

Przyjąłeś propozycję?

Oczywiście! To było dla mnie nadzwyczajne wyróżnienie. I olbrzymie wyzwanie oraz odpowiedzialność równocześnie. A w GOPR po mojej nominacji zawrzało. Szefami szkoleń we wszystkich grupach byli ratownicy znacznie starsi ode mnie, niekiedy ludzie, którzy na swoim terenie tworzyli GOPR – dla nich byłem szczeniakiem. Czułem się już następnym pokoleniem, różniło nas podejście do pracy, nieustannie podnosiłem poprzeczkę. Ten okres wspominam doskonale.

Jak długo trwał?

Równo pięć lat, do roku 1998.

Mieszkałeś wtedy w Zakopanem?                                                                 

Nie, nadal w Rabce. Pół etatu miałem tutaj, cały tam. Prowadziłem zupełnie cygańskie życie, niestety – kosztem rodziny – co uświadomiłem sobie nieco zbyt późno. Miałem wolne cztery niedziele w roku – to wszystko. Jeździłem po całej Polsce – plecak, wór jaskiniowy wypchany „żelastwem” i w drogę. Nie było tyle sprzętu co dzisiaj, więc wszystko musiałem wozić ze sobą – pociągami, autobusami...

Ciężko?

Ciężko, ale dobrze. Ja tak sobie wymyśliłem, że nigdy w życiu nie usiądę za biurkiem i będę robił to, co chcę i lubię. A jak będę mógł się z tego utrzymać, to dobrze.

Jako Naczelnikowi chyba trudno Ci uniknąć biurka.

W październiku 1998 „wróciłem” do Rabki i zostałem Naczelnikiem na Podhale. Robię to co lubię, lubię to co robię, ale „biurkokracja” faktycznie osacza mnie coraz bardziej. Nie ma szkoły naczelników, a muszę znać się na przetargach, finansach, księgowości, zaopatrzeniu, zatrudnieniu, przepisach, zarządzaniu, promocji i... zdobywaniu pieniędzy. W roku 2000 miałem bardzo poważny wypadek. Jechałem do Białegostoku szkolić Straż Graniczną, prowadziłem samochód, chłopaki spali... Do tej pory nie wiem co się stało – pewnie zasnąłem – i zderzyliśmy się. Oni wyszli z wypadku bez szwanku, ja ze skomplikowanym złamaniem ręki i nogi. Bardzo długo trwało zanim wróciłem do formy.

I – chcąc nie chcąc – więcej czasu musiałeś spędzać za biurkiem.

Nie zmarnowałem tej wątpliwej okazji, całą uwagę mogłem poświęcić Grupie – kwestiom menedżerskim, sprawom bazy, ludzi, budynków, remontów, sprzętu. Udało się sprawić nowe dachy, garaże, samochody, skutery śnieżne, quady.

Bardzo dużo zrobiłeś dla Grupy.

Zrobiłem tylko to, co powinienem, a wypadek „pomógł” mi, bo mniej „latałem” po górach. Dopiero trzy lata temu zacząłem z powrotem jeździć na nartach. Ale do siedziby GOPR wróciłem prosto ze szpitala. Przyjechał po mnie mój przyjaciel Gumiak, zabrał do samochodu i pyta dokąd mnie zawieźć? No jak to dokąd, wiadomo – do centrali – odpowiedziałem.

A rodzina?

Wtedy już cała była w USA. Odwiedzam ich czasem, ostatnio na lotnisku O’Hare mój brat stwierdził, że zdrowo mi „odbiło”, bo normalnie jak ktoś z Podhala wyjeżdża do Stanów, to rodzina żegna go w Balicach, a w Chicago było dokładnie na odwrót – jako jedyny leciałem w przeciwnym kierunku. A ja uważam, że tu jest mój dom, tu są moje góry, moje Pogotowie i tu jest moje miejsce. Za oceanem została moja mama, bracia, żona i syn.

Niewiele miałeś czasu dla niego. Cztery niedziele w roku…

Zabierałem go na dyżury, połowę dzieciństwa spędził ze mną na Turbaczu. Zaprzyjaźnił się tam z dziewczynką od bacy i pasterskimi psami. Chodził z owcami po całej hali, nieźle mnie wystraszył gdy zniknął po raz pierwszy. Latam, szukam, wołam i nic. Wreszcie zauważyłem go w głębi kierdla, chciałem podejść, ale gdy zbliżyłem się do owiec, to wstały bacowskie owczarki, a z nimi nie ma żartów. Dolina tak gryzła turystów, że podnosiła mi statystykę interwencji… Psy stoją, warczą, nie puszczą, a ten berbeć woła do mnie – chodź tata, nie bój się ich! Bardzo dobrze wspominam tamte czasy.

Góralu, czy Ci nie żal?

Każdy powinien mieć prawo wyboru swojego miejsca na świecie. Każdy ma gdzieś swoją górę, górkę, pagórek, albo dolinę, gdzie jego dom. A mój dom jest tutaj. Tu – na moją prośbę – przywieziono mnie ze szpitala. Gdy leżałem połamany w Białymstoku, to marzyłem tylko o jednym – aby wrócić do siebie. Wykaraskałem się z tego no i jestem, pracuję chodzę, żyję, udało mi się wiele.

Na przykład?

Na przykład wprowadzić quady do ratownictwa górskiego. Dogadałem się z przedstawicielem jednej z firm, gdy pojazdy te dopiero zaczynały pojawiać się w Polsce. Dostałem do testowania w mojej grupie pierwsze quady, a potem po dwa dla pozostałych grup. Dzisiaj trudno w to uwierzyć, lecz musiałem przełamać duży opór, bo część ratowników twierdziła, że quady są zupełnie bezużyteczne. A teraz nie pozwoliliby ich sobie odebrać. Podobnie było z GPS’ami, Kupiliśmy po jednym dla każdej z grup już w roku 1997. I wyobraź sobie, że jeden z naczelników zwrócił go twierdząc, iż nie będzie im do niczego potrzebny…

Co jeszcze?

Centrum Koordynacji Ratownictwa Górskiego, które jest tutaj w Rabce – na dole. Drugie takie działa w Tatrach. Nawet na Szwajcarach zrobiło wrażenie. Mało? Mamy najlepsze psy w Polsce. Nasi ratownicy – Andrzej Górowski i Maciej Kopytek – są pierwszymi Polakami, którzy otrzymali patent instruktorów IRO (International Rescue Organization) na szkolenie psów. Nasz border colie Baster dostał od IRO 192 punkty na 200 możliwych. To nie są moje osiągnięcia, lecz Grupy Podhalańskiej, ja tylko – jako Naczelnik – dbam o zapewnienie odpowiednich warunków. Co jeszcze? Rocznie około 8000 tysięcy dzieciaków uczestniczy w naszych zajęciach edukacyjnych. Organizujemy prelekcje – od najprostszych, po spotkania z niewidomymi. Mamy tu całodzienną ścieżkę dydaktyczną, ze wspinaczką, jazdą quadem, elementami pierwszej pomocy. Ostatnio zadzwoniła do mnie nauczycielka – panie Naczelniku dziękuję, bo wpadłam w panikę, gdy jeden z uczniów złamał nogę i to dzieciaki podpowiedziały mi co robić i jak wezwać pomoc. A skąd to wiedzieli – pytam. Bo byli u Was na zajęciach...

Serce rośnie, chociaż to nie dzieci powinny uczyć nauczycieli.

Dyżurka tutaj miała cztery metry na cztery, co to w ogóle za pomysł? Przecież tam mieści się serce całej wyprawy! Teraz jest taka, jak być powinna. Magazyny sprzętowe mamy z prawdziwego zdarzenia, zdobyliśmy drugiego Land – Rover’a z pełnym zestawem reanimacyjnym, za nim stoi gotowa do drogi naczepa ze skuterem lub quadem. Wyjeżdżamy w ciągu dwóch minut od przyjęcia zgłoszenia.

Ilu ratowników masz w Grupie Podhalańskiej GOPR?

14 zawodowych i 300 ochotników, w tym ponad 150 aktywnych.

Kobiety?

Władek Mlekodaj na pytanie czy kobiety mogą wstępować do GOPR odpowiedział kiedyś – mogą, ino po co? To się zmieniło, mam ponad 10 naprawdę dobrych dziewczyn.

W ilu wyprawach brałeś udział?

Dokładnie w 265. Po wypadku statystyka trochę mi spadła.

Co było Twoim największym sukcesem?

Nie wiem czy umiem odpowiedzieć na takie pytanie. W roku 1996, podczas pierwszego w Polsce Kongresu IKAR zaprezentowałem nowe metody ratownictwa z powietrza, techniki „wyjmowania” poszkodowanych z wody z użyciem systemy „long line”, organizację przepraw. Uczestniczyli w nim instruktorzy z całej Polski. W następne wakacje – podczas „powodzi stulecia” nasze umiejętności zostały sprawdzone w dramatycznych okolicznościach. „Wyjąłem” z wody 60 osób. A może największym sukcesem jest to, że – pomimo wypadku – nadal mogę chodzić po górach?

Ilu ludziom uratowałeś życie?

Tego nie wiem. Największym przeżyciem jest dla mnie moment dotarcia do człowieka, który otarł się o śmierć. Bezcenna jest ulga i radość, którą widać wtedy w jego oczach. Chociaż ja – jako ratownik – cały czas mam świadomość, że odnalezienie poszkodowanego, to dopiero połowa sukcesu…

A co Ci się nie udało?

Co się nie udało, to się uda…

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 2/2008


Strona główna