Rozmowa z Marią Łapińską - gospodynią schroniska PTTK nad Morskim Okiem

 

Czy to prawda, że wagarowała Pani w Tatrach?

Byłam dość pilną uczennicą, lecz przyznaję, że kilka razy zdarzyło mi się uciec ze szkoły na Halę Gąsienicową. To wpływ brata, którego przy ładnej pogodzie musiałam siłą ciągnąć na lekcje, on już wtedy świata poza górami nie widział. I wspiął się wysoko, powyżej ośmiu tysięcy metrów, więc chyba można powiedzieć, że wagarował nie na darmo.

Pochodzi Pani z Podhala?

Nie, urodziłam się w Bochni i tam spędziłam dzieciństwo. Ale moja ciocia mieszkała w Zakopanem, więc odkąd pamiętam na wszystkie wakacje przyjeżdżaliśmy tutaj. Ciocia jest pierwszą z osób, którym zawdzięczam Morskie Oko. Pracowała wtedy w schronisku, odwiedzałam ją bardzo często, tu poznałam Wojtka Łapińskiego – mojego przyszłego męża.

Miłość od pierwszego wejrzenia?

Ależ skąd! Wojtek miał wówczas szesnaście lat, ja niewiele ponad dziesięć, więc nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Wpadliśmy sobie „w oko” dopiero gdy po oblanej maturze z matematyki przyjechałam tu na miesiąc do pracy. Matematykę zaliczyłam we wrześniu, ale ten miesiąc trwa już dobrze ponad trzydzieści lat. Wojtek przywiózł mnie tutaj do pracy, długo jechaliśmy gazikiem z Zakopanego, coś „zaiskrzyło” po drodze (nie, nie w silniku, lecz między nami) i tak już zostało. Wojtek przyznał się potem, że „upatrzył” mnie sobie kilka miesięcy wcześniej – podczas pochodu pierwszomajowego. On stał pod „starym TOPR’em” przy Krupówkach, ja maszerowałam w grupie licealistów, rozpoznał mnie i... gdy później dowiedział się, że będę pracować w schronisku, nie pozwolił nikomu innemu pojechać po mnie na dół...

Przyjechała Pani do Zakopanego specjalnie na pochód?

Uczyłam się wtedy w Zakopanem, a w pochodzie uczestniczyłam obowiązkowo, takie były czasy.

Pracę w schronisku zaczynała Pani od podstaw?

Od pomocy bufetowej. Przez myśl mi wówczas nie przeszło, że tu zostanę. Gospodarze – Wanda „Dziunia” i Czesław Łapińscy wydawali mi się tacy niedostępni, bałam się okropnie przychodzić do biura. Mam nadzieję, że ja nikogo tak nie onieśmielam.

Trzydzieści lat minęło jak jeden dzień?

Były też dni, które trwały latami. Ciężkie zimy, małe dzieci, które tu się rodziły i mieszkały razem z nami w jednym małym pokoju na tyłach schroniska. Do dzisiaj ten pokoik nazywamy „dziecinnym”, teraz służy moim wnukom, gdy przyjeżdżają.

Ma Pani dwoje dzieci?

Tak. Kuba ma 22 lata i Patrycja - 30. Właśnie dzięki córce nadal tutaj jestem… Nikt nie wiedział, że mąż jest chory na serce, a pracował tu w nieustannym stresie, w koszmarnym, permanentnym kieracie psychicznym i fizycznym. Lata osiemdziesiąte były dla nas najtrudniejsze, osaczały nas niewyobrażalne dzisiaj problemy z zaopatrzeniem. Wszystko musieliśmy „zdobywać”, bez znajomości nie sposób było nic kupić, organizowaliśmy całe wyprawy – po mięso do Nowego Sącza, po słodycze do Skawiny. Zapasy przywoziliśmy do schroniska ciężarówkami. W apogeum tego „obłędu”, w środku sezonu – pamiętam jak dziś – trzeciego sierpnia 1985 roku, postanowiliśmy przez jeden dzień odpocząć. Pojechaliśmy do Bochni, do mojej mamy, poszliśmy nad rzekę, mąż uczył pływać Kubę, sielanka i luz absolutne. Kilka godzin później Wojtek już nie żył. Miał wtedy 36 lat. Gdy stwierdzono zgon zaczęłam krzyczeć, że Wojtek zaharował się w schronisku na śmierć, że nigdy nie wrócę nad Morskie Oko. Wtedy, o czwartej nad ranem córka wymusiła na mnie przysięgę, powiedziała, że tata nigdy nie odszedłby stąd, więc muszę obiecać, że nie opuścimy schroniska. I dotrzymałam słowa.

Nie była Pani tym przerażona?

Byłam. Zostałam sama z dwójką dzieci, ze schroniskiem, wcześniej zajmowałam się tylko sprawami personalnymi, kwestiami hotelowymi oraz kuchnią, a Wojtek czuwał nad zaopatrzeniem i obsługą techniczną obiektu. Teraz spadło na mnie wszystko. Nigdy nie było mi tak ciężko jak wtedy.

Nikt nie pomógł?

Wszyscy pomagali. Rodzina zaopiekowała się dziećmi, prezes PTTK uwierzył, że sobie poradzę, wsparł mnie cały personel schroniska. Była tu już wtedy – i jako jedyna z tamtych czasów jest nadal – „moja” Ela, niestrudzenie pracująca w bufecie. Przeszła wszystko: śmierć Wojtka, przebudowę schroniska. Tylko ona mieszkała ze mną w Morskim Oku przez całe cztery lata remontu. Byłyśmy tu same, Ela „nieoficjalnie”, a ja zatrudniona przez PTTK na pół etatu – jako... stróż obiektu.

Pracowała Pani jako stróż własnego schroniska?

I to aż przez cztery lata: od roku 1988 do 1992. Musiałam za coś utrzymać dzieci, a zarabiałam „grosze”, więc w roku 1989 pojechałam do Norwegii. Zbierałam truskawki, odnawiałam tory wyścigowe, malowałam domy, tylko prace wysokościowe mi nie „wychodziły”.

Ma Pani lęk wysokości?

Niestety, mam. Nabyty po śmierci męża, przypuszczalnie na skutek nadmiaru przeżyć, bo w młodości ekspozycja nie robiła na mnie wrażenia. Jakiś czas po pogrzebie zabrałam dzieci na spacer do Marchwicznego Żlebu. Miała to być mała przechadzka przed obiadem, beztroska i bezpieczna, bo poszedł z nami mój brat – ratownik oraz taternik. Do góry szło mi się świetnie, jedna półka, druga... Gdy obejrzałam się stwierdziłam, że za nic w świecie nie zejdę tędy z powrotem. Niemal wpadłam w histerię, miałam wrażenie, że wszystko kruszy się pode mną i zaraz spadnę. Nie było wyboru, poszliśmy dalej pod górę, na samą Marchwiczną Przełęcz, stamtąd przez Opalone na Świstówkę i szlakiem wróciliśmy do Morskiego Oka. Niewinny spacer zamienił się w kilkugodzinny koszmar. Wtedy dowiedziałam się, że mam lęk przestrzeni, a przecież wcześniej, bez najmniejszego zawrotu głowy, wielokrotnie przeszłam Orlą Perć, byłam na Kościelcu, czy Świnicy. Ostatnio wybrałam się ze znajomymi nad Czarny Staw, i – proszę sobie wyobrazić – schodząc musiałam trzymać się kogoś za ramię, a to przecież banalna ścieżka!

Przestała Pani chodzić po Tatrach?

Moim ukochanym miejscem jest Dolinka za Mnichem, łatwo tam dojść, więc nadal odwiedzam ją gdy tylko mogę. Ostatnio wybrałam się z wnuczką na borówki, na Halę pod Mnichem. Po sezonie, gdy robi się pusto lubię posiedzieć nad Stawkami Staszica.

A była Pani na Rysach?

Nie, nie byłam i od polskiej strony nie zamierzam. Nie chcę się bać. Planujemy natomiast „Wielką Rodzinną Wyprawę” na Rysy ze Słowacji. Zabierzemy krewnych, znajomych, dzieci...

Czy Pani dzieci, urodzone i wychowane w Tatrach, nie czują teraz przesytu gór?

Ich dzieciństwo z pewnością nie było typowe. Piękne, lecz momentami bardzo trudne. Patrycja codziennie dojeżdżała stąd do szkoły na Harendzie. Najtrudniej było zimą, zrywałam ją o piątej rano, zwoziłam skuterem śnieżnym na PKS do Łysej Polany, w śnieżycy, trzaskającym mrozie, po ciemku. Zdarzało się, że autobus nam uciekł, goniłam go do Wierch Porońca. W szóstej klasie zdecydowałam się przenieść małą do mojej mamy, do Bochni. Tam już mogła uczyć się normalnie. Ale lawinowa fobia została jej chyba już na całe życie.

Aż trudno uwierzyć, że w drodze do szkoły, zagrożeniem dla dziecka może być „piąty stopień”.

Codziennie przechodziłam z córką w poprzek Żlebu Żandarmerii – jednego z największych lawinisk w polskich Tatrach. Patrycja słyszała w schronisku tyle mrożących krew w żyłach opowieści, że nie dziwię się tej psychozie strachu. Pamiętam jak kiedyś, wracając do schroniska w środku sezonu lawinowego, mała w ogóle odmówiła wyjścia z lasu poniżej Żandarmerii. Stała jak zamurowana i nie potrafiła pokonać lęku, a przecież musiała przejść przez Żleb, bo dom był po jego drugiej stronie. Poszłam sama, myślałam, że pójdzie za mną. Nie ruszyła się. Nie mogłam krzyczeć, aby nie sprowokować lawiny, wróciłam po nią – sama z duszą na ramieniu, bo zagrożenie było realne – i siłą przeciągnęłam Patrycję przez Żleb. Do tej pory mi to wypomina. I do dzisiaj ma kilka pamiątek z drogi do szkoły: ślady odmrożeń na policzkach, uszach, palcach.

Po takich przeżyciach córka z pewnością wyprowadziła się nad morze.

Nic podobnego! Patrycja mieszka w Zakopanem i zaczyna mnie tu zastępować. Radzi sobie doskonale, personel bardzo ją chwali, ale nie wiem czy to dobry znak… Obawiam się, że jest trochę zbyt pobłażliwa… Natomiast letni domek rzeczywiście mamy nad morzem – w Dębkach. W lipcu pojechałam tam z wnukami na pierwszy od dwudziestu lat urlop. Od śmierci męża nigdy nie wyjechałam stąd na dłużej.

Żadnych wakacji?

Raz w listopadzie byłam w Świnoujściu, raz na Cyprze i raz pojechałam na tydzień do Tunezji. Natomiast latem zawsze miałam „ostry dyżur” w schronisku.

Należy współczuć?

Nie trzeba. Nigdzie nie czuję się tak dobrze jak nad Morskim Okiem. Po kilku dniach pobytu na nizinach zaczynam tęsknić tak okropnie, że tylko szybki powrót do domu może mnie „uratować”. Lubię tu wracać. A zresztą po co mam jeździć w świat, skoro „cały świat” tu przyjeżdża? Nie musiałam wybierać się nawet do Watykanu, papież sam zjawił się tutaj.

Podobno Jan Paweł Drugi przybył tu bez uprzedzenia.

To prawda, zaskoczenie było absolutne. W południe przyjechał jakiś ksiądz i zaczął bardzo dokładnie wypytywać mnie o turystów, chciał wiedzieć kiedy ruch w schronisku maleje. Był czerwiec, więc wieczorami Morskie Oko pustoszało. Około godz. 17.30 papież stanął w progu. Spodziewano się Go na Rusinowej Polanie, czekał tam tłum wiernych, ale śmigłowiec w ogóle nie wylądował, wrócił do Zakopanego. Tam Ojciec Święty przesiadł się w drugi samochód.

Dlaczego w drugi? A kto pojechał pierwszym?

Kierowca, który „pociągnął” za sobą dziennikarzy do Chochołowskiej… W Morskim Oku nie było nikogo z prasy, żadnej telewizji. Prywatną audiencję miałam w schronisku, tu w biurze gdzie teraz rozmawiamy. To wtedy Papież po raz ostatni widział Tatry... Przy tym stole gościłam Edmunda Hillary’ego – pierwszego zdobywcę Everestu. Był tutaj książę Karol – bardzo smakowała mu moja litworówka. Odwiedzili mnie policjanci i strażacy z World Trade Centre, dostałam od nich specjalne „zezwolenie na ściganie terrorystów”. Był u mnie prezydent Lech Wałęsa, był premier Miller, a ministrów nie zliczę... Znam chyba wszystkich największych polskich himalaistów, znam i tych „mniejszych” oraz tych, którzy w Himalajach nigdy nie byli, ale dla których Tatry nie mają tajemnic. Naprawdę ciekawie mieszka się tutaj.

Na nic nie można narzekać?

Zimy są tutaj długie i trudne, mamy wtedy poważny problem z dojazdem do schroniska. Od sześćdziesięciu lat dbamy o utrzymanie drogi. Przez pewien czas odśnieżaniem zajmowała się firma „zewnętrzna”, lecz droga albo była nieprzejezdna tygodniami, albo musieliśmy po nich poprawiać. Kilka lat temu straciłam cierpliwość, stanęłam do przetargu, wygrałam i teraz sama dbam o utrzymanie trasy. Zazwyczaj jest drożna, lecz wymaga to ciężkiej pracy oraz sprostania tatrzańskim wyzwaniom. Ostatniej zimy Żandarmeria „wypluła” taką ilość śniegu, że nie poradził sobie z nim nawet pług wirnikowy. W maju asfalt był już czarny po obu stronach Żlebu, lecz przez lawinisko przebić się mogły wciąż tylko auta z napędem na cztery koła. Zorganizowałam „pospolite ruszenie” – ratownicy, dziewczyny z kuchni, znajomi, przypadkowi turyści, zabrałam piłę motorową i wycinając w śniegu blok po bloku udało nam się przebić przez lawinę.

Nie wolałaby Pani mieszkać w kamienicy, gdzie dozorca odgarniałby śnieg i posypywał chodnik piaskiem?

Nigdy w życiu!

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 3/2006


Strona główna