Piąta Przechadzka: 07-20.06.2008 r.

 

 

Komu w drogę, temu czas: sobota 7/6/8 Świnoujście – Wisełka

 

Dopijam niespiesznie kawę – obudziłam się po piątej. W tle śpiew ptaków przerywany krzykiem mewy, niebo jest lekko zaciągnięte chmurami, ale nie, dziś padać nie będzie, prognozy o deszczu wszak nie mówią, tego dnia, przynajmniej.  Z kwatery wychodzę po szóstej, swobodnym krokiem zmierzam ku miejskiej przeprawie promowej, jestem lekko poddenerwowana, przyznaję.

 

Poznajemy się na stacji PKP: Kuba, Magda, Basia, Aga, Iza, Krzysztof, Anna, Tomek C. i ja, dołączą jeszcze do nas dwie kolejne osoby: Tomek S. i Maria, a po drodze spotkamy Jerzego. Niektórzy z nas wyjawiają powody, dla których zdecydowali się wziąć udział w Piątej Przechadzce – ja realizuję swoje wieloletnie marzenie. W „Przechadzce”, ciekawe, subtelne określenie, nie ma w nim miejsca na zmęczenie, bąble i kryzysy, jakie czekają na niektórych z nas.

 

Dzielimy się na dwie grupy, większość z nas wybiera trasę alternatywną z Lubina, przez Jezioro Turkusowe, ja i Basia decydujemy się na wariant klasyczny – czyli plażą.

 

Potrzebujemy sporo czasu, ja i Basia, żeby dostać się na plażę wschodnią, idziemy wzdłuż drogi, potem przez las, w towarzystwie komarów – nie mam wrażenia, jakbym zbliżała się do plaży. Decydujemy się ominąć latarnię, mimo że to najwyższy obiekt tego typu w Polsce, nas przyciąga morze, błękitne, tego dnia skąpane w słońcu. Plaża jest płaska i ubita, idealna do chodzenia; w tle rysują się Międzyzdroje. Docieram tam po ok. trzech godzinach, lokuję się na molo, gdzie zakładam ochraniacze na nogi – piasek jest fajny, pod warunkiem, że nie jest w moich butach. Samo miasteczko, a przede wszystkim główne wejście na plażę i mole, przez automatycznie rozsuwane drzwi, trochę mnie rozczarowuje. Po przerwie na rybkę wyruszamy na zwiedzenie Alei Gwiazd, po czym schodzimy z powrotem na plażę – zaczynają się klify Wolińskiego Parku Narodowego. Przy Głazach Piastowskich urządzamy mini sesję fotograficzną i kierujemy się ku Wisełce. Z łatwością znajdujemy zejście i po ok. pół godziny już siedzimy na tarasie zajadając truskawki. Reszta grupy dociera na miejsce niedługo po nas.

 

Mam poczucie nierealności, czy to dzieje się naprawdę?

 

Zawszę możesz zrobić jeszcze jeden krok: niedziela 8/6/8 Wisełka – Pobierowo

 

Dzień zaczynamy od mszy w pobliskim kościele, po której dołącza do nas Tomek S. Decydujemy się rozpocząć dzień od trasy alternatywnej – chcemy zobaczyć latarnię „Kikut”. Na przedzie idzie Anna, dociera do mnie, jak fantastyczną formę Anna prezentuje, gdy ja z wysiłkiem próbuję nadążyć, a Anna ot tak, frunie. Walcząc z komarami docieramy pod Kikut – bezzałogowa latarnia, wysoka na 18,2 m jest zamknięta dla zwiedzających. Czekamy na Marię i czarnym szlakiem wracamy na plażę.

 

W okolicach Międzywodzia wybrzeże zasnuwa mgła. Horyzont szybko się zawęża, w tle raz po raz rozbrzmiewa sygnał „buczka” z Dziwnowa. Mgła rozrzedza się i zagęszcza na przemian to odsłaniając to ukrywając falochron przy porcie w Dziwnowie, gdzie robimy sobie krótką przerwę. Podobne wrażenie pojawi się przed Pobierowem – wrażenie zamknięcia w bańce z mgły; zanika orientacja, nie wiem gdzie jestem, nie wiem, ile jeszcze mam do przejścia.

 

Pierwszy kryzys przychodzi na odcinku między Dziwnówkiem a Pobierowem. Mam ciężkie nogi, każdy krok to dla mnie wysiłek, a przez mgłę nie mogę ocenić, gdzie się znajduję i ile jeszcze zostało. Anna i Tomek znikli już we mgle – trzymam się blisko Krzysztofa, nie chcę w tej bańce iść sama. Kiedy z mgły wyłania się kształt zjeżdżalni, nieczynnej jeszcze, bo to wciąż przed sezonem, dociera do mnie, że to już, że udało się, że dotarliśmy do Pobierowa!

 

Przewrotnie, nasza kwatera znajduje się na drugim końcu miasteczka. Owszem, swoje dobre strony taka lokalizacja ma, a raczej będzie miała – jutro, ale teraz przejście na koniec ulicy Grunwaldzkiej jest dla mnie wyczynem bolesnym, graniczącym z cudem – czyżby moje nogi zapomniały, jak się chodzi?

 

Wieczorem kuśtykam na dół, do „przestrzeni wspólnej”, łączącej funkcje kuchni z pokojem telewizyjnym. Mecz Polska-Niemcy przyciągnął już trzech widzów, zasiadam jako czwarta, wytężam wzrok, ale głowa zaczyna się kiwać, niechybnie, samoczynnie jakby, powieki się zamykają – aż poddaję się i idę spać. Może to i dobrze, przegraliśmy ostatecznie dwa do zera, ale o tym dowiem się dopiero jutro po południu.

 

Obszar Polski nam się zmniejsza: poniedziałek 9/6/8 Pobierowo – Dźwirzyno

 

Uderza mnie brak orzeźwiającego zefirku. Wczoraj niwelował gorąco, dziś, w parnym i nieruchomym powietrzu, spływam potem od stóp do głów a przejście plażą do Trzęsacza przywodzi mi na myśl wędrówkę po rozgrzanej patelni. Przed samym miasteczkiem wchodzimy na klify, skąd rozpościeram się zapierający dech w piersiach widok na Bałtyk pocięty drewnianymi falochronami.

 

W wątek romantyczny związany z niegdysiejszym kościołem w Trzęsaczu, z którego ostała się tylko południowa ściana, a który początkowo oddalony był od morza o 1.800 metrów, wprowadza nas Magda. W pobliskim Rewalu niektórzy z nas szukają aptek – kontuzje i bąble dały o sobie znać.

 

W Niechorzu, po przeciągającym się drugim śniadaniu, kiedy to Iza stwierdza, że zazwyczaj w Warszawie nie zajada Grześków siedząc na chodniku, żegnamy się z Basią i ruszamy dalej. Ostatnie zakupy żywnościowe robimy w Pogorzelicy – mamy do pokonania kilkanaście kilometrów. Odcinek między Pogorzelicą a Mrzeżynem to dawny teren poligonu wojskowego, stąd nie jest skażony żadną infrastrukturą.

 

Falochron Mrzeżyzna widać już z daleka. Widać, ale czy to dobrze? Wydaje mi się, jakby żaden krok mnie do niego nie przybliżał, owszem, widzę go raz pod takim kątem, raz pod innym – jednak odnoszę wrażenie, jakby mimo moich wysiłków stał w miejscu. Kiedy zauważam, że jedna z konstrukcji na falochronie jest koloru czerwonego, dociera do mnie, że jestem bliżej niż dalej. Uff.

 

Z Mrzeżyna wyjść nie można bez wstąpienia na rybkę do knajpki „U Rybaka”, co czynimy. Dorsz czy też mintaj z surówką, do tego zupa rybna i mały Brok – i już jesteśmy zadowoleni i zregenerowani.

 

Kwaterę mamy w Dźwirzynie, miejscowości, która teraz wydaje się dalej, niż faktycznie jest. Wydaje się nawet być nieosiągalna.

 

Ruszamy.

 

Grillujemy: wtorek 10/6/8 Dźwirzyno – Ustronie Morskie

 

Odcinek z Dźwirzyna do Ustronia Morskiego nie należy do najdłuższych – wychodzimy więc niespiesznie, tym razem nie zrywamy się po szóstej. Kołobrzeska latarnia rysuje się na horyzoncie jak tylko wejdziemy na plażę. Do tej pory znałam tylko plażę wschodnią Kołobrzegu w aurze jesienno-zimowej, wersja letnia jest więc dla mnie lekkim zaskoczeniem. Do miasta wchodzimy jednym z wcześniejszych wejść. Ulicą Bałtycką mijamy zakłady produkcyjne aż docieramy do mostu na Parsęcie, gdzie rozdzielamy się; część z nas kieruje się w stronę latarni, Tomek S. zmierza do sklepu Bergson, Magda odchudza swój plecak. Umawiamy się za godzinę pod latarnią.

 

Widzę, że port jest już otwarty – ale dziś królują w nim dzieci, zamiast przechadzki wzdłuż falochronu wybieram więc ławkę w cieniu. Okazuje się, że nie tylko mnie cień ten zwabił – nadciąga chmara młodszej młodzieży i ewakuuję się na górę, na słoneczne ławeczki pod latarnią.

 

To w Kołorzegu, największym mieście na trasie nasze przechadzki, stuka nam pierwsza setka. Brawo! To także w Kołobrzegu Tomek S., po zakupie skarpetek coolmax odzyskuje dobry humor i na chwilę staje się żywą reklamą produktów marki Bergson. Krzysztof schodzi na plażę już obok sanatorium Bałtyk, przedziera się przez miejsce, gdzie zimą królują łabędzie, i kieruje się ku Ustroniu. Przy końcu nadmorskiej promenady reszta z nas dzieli się na dwie grupy: ja schodzę na plażę, pozostałe osoby idą szlakiem; później część odbije z powrotem na plażę a część pójdzie przez Bagicz.

 

W mojej opinii wschodnia plaża w Kołobrzego do najciekawszych nie należy – jest wąska, miejscami kamienista, ale nie jest to ta swoista mozaika kamieni, która zachwyci oko na terenie Słowińskiego Parku Narodowego, ale raczej ich niepoukładane składowisko.

 

Idę wolno, krok za krokiem; nigdzie się nie spieszę. Ustronie już rysuje się na horyzoncie, a ja czasu mam dużo. Zachwycam się kamieniami otulonymi czapami z mchu, który tańczy w takt fal nadając statecznym kamieniom zwiewności i lekkości. Jest ich zatrzęsienie, tych kamieni z mchami, różnych rozmiarów, bardziej i mniej mchem otulone; fotografuję je w każdej postaci. 

 

Nasze wejście znajduje się przy drugim molo, proszę bardzo – Ustronie takie małe a mola ma aż dwa. Przy molo czeka już Krzysztof, po ok. 20 min dołączają do nas Anna i Magda, która skutecznie interweniuje w sprawie zbyt głośniej muzyki dobiegającej z pobliskiego kutra.

 

Wieczorem, z inicjatywy Agi, Izy i Magdy, organizujemy grilla na tarasie. Kiełbaski w bułce z musztardą smakują tak genialnie, że Tomek S. nie wzbrania się przed kolejnymi porcjami. Rozmowa przy stole schodzi na Krynicę Morską, Piaski czy dziki w Gdańskiej Oliwie. Koło 23ej idziemy do swoich pokojów, jutro czeka nas całkiem spory odcinek – do Łazów.

 

Mieleńska ile?: środa 11/6/8 Ustronie Morskie – Łazy

 

Poranną „odprawę” mamy na tarasie. Z niepokojem przyglądam się niebu, deszcz jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę. Zdziwiona tym, jak prężnym krokiem szłam rano po wodę na herbatę, do ok. 30 km zaplanowanych na dzisiaj podchodzę optymistycznie. W drodze do Gąsek zatrzymujemy się przed wąskim strumykiem. Wąski, ot tak, lekko ponad metr, na moje niewprawne oko; ale że głęboki to strumyk, podpatruję, co inni decydują się robić. Oprócz mnie wszyscy skaczą, z plecakiem czy bez, tudzież przeprawiają się na boso, stopy przecież wyschną, ale ja nie mogę, nie dam rady, na samą myśl o skoku nad wodą szeroką na metr zaczynam się w popłochu rozglądać, po chwili, uspokojona, zakręcam do tyłu – w oko wpadło mi nie co innego jak mostek.

 

W Gąskach zatrzymujemy się na drugie śniadanie, poza ścisłym obrębem latarni – tego dnia w miejscu tym niepodzielnie panują dzieci. Drugą przerwę robimy w Sarbinowie. Pierwsze wrażenie? Trzy lata temu promenada była ze dwa razy wyższa... – myśl w głowie mi się kołacze. Kawa, coś słodkiego, i ruszamy dalej do Mielna, ponownie w dwóch grupach: jedna plażą, druga szlakiem przez Chłopy. Mielno wita nas już daleka niebieską zjeżdżalnią i wielkim napisem „Tyskie”. Punktem odniesienia staje się „Meduza”, miejsce, w którym niegdyś bywał Krzysztof, a które obecnie pełni funkcję hotelu trzygwiazdkowego, bodajże. Spoglądam na ostatnie piętro, zdominowane przez przeszklone apartamenty. „Ciekawe, jak się tam mieszka”, myślę sobie.

 

Rybkę czy zupę jemy w barze przy głównej ulicy. Rybka pyszna, surówka w niczym jej nie ustępuje, mimo tego jestem lekko niepocieszona – miałam wielką ochotę na małe jasne, ale małych jasnych tu nie podaję; jaka szkoda. Odwlekamy moment odejścia, przed nami ostatni odcinek, przez Unieście i Czajczę do Łazów. Idę razem z Izą i Agą. Na plażę wchodzimy w Unieściu, ale najpierw mijamy BAR, gdzie lat temu trzy na rybkę z buraczkami chadzałam... Wszystko gra aż do miejsca, gdzie jezioro Jamno uchodzi kanałem do Morza Bałtyckiego. Ujście obchodzimy mostkiem i... po chwili zostaję w tyle. Dotychczasowa przyjemność przemienia się w wysiłek, a ten ustępuje miejsca przemęczeniu. Włączam w głowie zdartą już płytę, że „zawsze mogę zrobić jeszcze jeden krok”, nawet jeśli z trudem mi to przychodzi a Łazy, zamiast przybliżać się, znikają mi na horyzoncie.

 

W Łazach okazuje się, że Mieleńska 16, miejsce naszej kwatery, znajduje się zaraz na początku miasteczka, gdzie na sztywnych już nogach powoli docieram. Połczyn Zdrój miałam wypić na plaży – nie daję rady, sączę na dobranoc, usypiam jak dziecko.

 

Wieczorem zmieniamy harmonogram: jutro zamiast do Jarosławca idziemy do Darłówka. 

 

Morzem prosto w twarz: czwartek 12/6/8 Łazy – Darłówko

 

Z Łazów do Dąbkowic wychodzimy plażą, tzn. większość z nas – ze względu na nogę Maria wybiera szlak lasem. Dąbkowice to bardzo specyficzna miejscowość na mierzei oddzielającej Bałtyk od Jez. Bukowego – ma tylko dwóch stałych mieszkańców. Ich domek jest malutki, wydaje się być zagubiony gdzieś na końcu świata. Wdrapujemy się na ultra-wysokie schody, i przechodzimy podestem, delikatnie, bokiem, a nie po środku (deski nie robią wrażenia wytrzymałych), na teren zamkniętego już ośrodka wypoczynkowego, który znajduje się w stanie dramatycznego rozkładu, rzec by można. Drugie śniadanie jemy na ławeczkach z widokiem na jezioro, nie to, żeby tam na nas czekały – „pożyczamy” je z innego, bardziej nowoczesnego ośrodka. W przepływające kaczuszki aparatem celuje Krzysztof. Pogoda jest – idealna.

 

Zostawiamy za sobą Dąbkowice i traktem leśnym przechodzimy do Dąbek. Wzmocnieni kefirem i batonikiem czy też drożdżówką z mlekiem ruszamy dalej. Chociaż plaże w Dąbkach są szerokie i piaszczyste, samo miasteczko nie bardzo mi się podoba, robi na mnie wrażenie prowizorycznego, razi mnie, tak jak w wielu innych przypadkach, jego architektoniczny miszmasz.

 

W drodze do Darłówka wiatraki to pojawiają się, to znikają; jeszcze wczoraj wydawały się stać na wodzie gdzieś na horyzoncie, a dziś są prawie że na wyciągnięcie ręki. Plaża w okolicach Darłówka to dla mnie odcinek wyjątkowo ciężki – piasek jest grząski, zapadam się. Im bliżej Darłówka, tym bardziej czuję się poddenerwowana – nie mam dobrych wspomnień związanych z tym miejscem. Później, kiedy już wyjdę, odświeżona i wzmocniona kolacją, na krótką przechadzkę po porcie, kiedy przycupnę na jego krańcu, tuż obok łowiącego ryby miejscowego rybaka, znikąd pojawi się fala, zaleje nas obojga – ot, taki przytyk w nos od Bałtyku, na wyluzowanie.

 

Wieczorem Howard Webb odbiera nam zwycięstwo stając się na jakiś czas wrogiem publicznym numer jeden w Polsce. Nasi piłkarze remisują 1:1 z Austrią i szanse na wyjście z grupy są de facto pogrzebane.

 

Czapki z głów: piątek 13/6/8 Darłówko – Ustka

 

Ulicę Kaszubską 10 w Darłówku opuszczamy ok. godziny 9ej – czeka nas względnie krótki odcinek, kilkanaście kilometrów do Jarosławca. Tradycyjnie do wyboru mamy dwie trasy: plażą i szlakiem. Tradycyjnie plażę wybiera Krzysztof – reszta z nas do Wicia dociera wałem nadmorskim. W Wiciu, gdzie jemy drugie śniadanie, zaczyna kropić, chowamy się więc pod daszkiem. W jednym z dwóch pomieszczeń zauważamy gniazdo z pisklętami, niewiadomo kiedy przylatuje jeden z rodziców i stoi na straży dopóki nie odejdziemy. Nawet w Wiciu widać, że sezon za pasem – buczą wiertarki, robotnicy składają kawiarnie i bary.

 

Z Wicia do dawnego pasa lotniskowego idziemy traktem leśnym, raz po raz wyłania się stara droga z drewnianych bali. „Jak ona prowadzi”, zastanawiam się, bo droga pojawia się raz z lewej, raz z prawej strony, ot tak.

 

W taką pogodę morze zachwyca, stapia się z niebem w jedność, gdzieś na horyzoncie, a jego gładka toń mruży się od spadających kropel deszczu. Dziś czuję się jak w bańce o kolorze stali, to niesamowite, jak bardzo inny Bałtyk potrafi być każdego dnia.

 

Samo podejście do Jarosławca mnie zasmuca: w ryzach nabrzeże trzyma wylany beton i mur z betonowych rozgwiazd. Do Jarosławca, zduszonego po jednej stronie tymże falochronem, a o drugiej poligonem wojskowym, wchodzimy od strony przystani rybackiej. W tle rozbrzmiewają strzelania.

 

Pada coraz mocniej, decydujemy się schować przed wzbierającym deszczem w knajpce przy ulicy Rybackiej, gdzie serwują dania przepyszne: barszcz z kołdunami, pierogi z truskawkami, kwaśnicę czy zupę szczawiową. Ja zamawiam kwaśnicę, do tego małego kanclerza, możliwe, że to od połączenia kanclerza i deszczu już w nocy w Ustce zaatakuje mnie niemożliwy ból gardła.

 

Krzysztof decyduje się iść do Ustki na pieszo, w tym deszczu, w tym ziąbie, okrąży poligon i dotrze do Ustki dopiero pod wieczór. Czapki z głów.

 

Transportem objeżdżamy poligon, wjeżdżamy do Ustki aby po chwili z niej wyjechać – nasze pierwotne kwatery, na ulicy Słupskiej, znajdują się za miastem. Ach, kwatera kwaterze nierówna! Te na pierwszy rzut oka jakieś pochyłe się wydają, zaciągnięte wilgocią, niemiłe, zimne i odpychające; natychmiast postanawiamy szukać czegoś nowego i znajdujemy – na ulicy Marynarki Polskiej. W porównaniu z poprzednią, ta kwatera wydaje się być oazą luksusu!

 

Jak Rowy, to „Chłopska”: sobota 14/6/8 Ustka – Rowy

 

W Ustce usypiam w takt padającego za oknem deszczu. Niebo jest zasnute stalowymi chmurami, boję się jutra. W nocy uderza ból gardła w połączeniu z temperaturą.

 

Na szczęście rano niebo jest w miarę przejrzyste, deszcz ustał, zza niewielkich chmur przebija się słońce. W sklepach wzdłuż ul. Marynarki Polskiej czy na promenadzie nadmorskiej nigdzie nie mogę dostać tabletek na ból gardła – jest to swoista dla mnie nauczka, na przyszłość będę o nich pamiętać. Na końcu promenady rozdzielamy się: Maria od razu wybiera trasę szlakiem, reszta z nas skręca na plażę, za chwilę i tak podzielimy się na grupy tradycyjną i alternatywną. Tym razem wybieram plażę, Anna i Tomek szybko stają się kropeczkami na horyzoncie.

 

To bardzo malownicza część plaży, klify wznoszą się wysoko a sama plaża jest wąska i miejscami kamienista. W przypadku sztormu jest nie do przejścia. Spoglądam na powalone drzewa, sosny, brzozy, buki; niektóre leżą zeschnięte, inne są wciąż zielone – musiały paść niedawno, patrzę na czapy piasku, które, mam wrażenie, dopiero co się na plażę osunęły. Wrażenie wzmacniają kłębiaste chmury, które przesuwają się nad naszymi głowami, od białych po sino-szare, cumulusy raz po raz przysłaniają słońce.

 

W porywistym wietrze docieramy do Rowów, tuż po mnie na miejsce przybywa Krzysztof, schodzimy wejściem przy porcie i kierujemy się do centrum, do knajpy „Chłopska”. Posilamy się pomidorową, pierogami, część z nas zamawia piwo, inni pozostają przy herbacie czy kawie. Czuję się coraz gorzej, mimo, że chcę pójść z resztą grupy do Lasu Smołdzińskiego, decyduje się zostać w Rowach, z żalem. Okazuje się, że podjęłam właściwą decyzję – po 15ej gorączka się wzmacnia, jedyny wysiłek na jaki mnie stać to zaparzenie herbaty. Ale znam swój organizm na tyle, żeby spodziewać się, że jutro rano będę się czuła w miarę OK. I tak faktycznie jest.

 

Magia: niedziela 15/6/8 Rowy – Łeba

 

Choć budzik nastawiam na szóstą, to o tej porze wychodzę. Miasteczko wciąż śpi – plażowicze jeszcze nie wstali. Do Łeby mam przeszło 30 kilometrów. Trochę się boję – sama, taki kawał. Z drugiej strony, pociąga mnie przygoda.

 

Odcinek Rowy – Łeba, na którym nadwerężę sobie prawą nogę, mieści się na terenie Słowińskiego Parku Narodowego i jedynym słowem, które ten teren opisuje najtrafniej i najdokładniej jest, w mojej opinii, słowo „magia”. Plaże pokryte są wysmaganym wiatrem piaskiem, białym, gładkim, czasem pomarszczonym. Miejscami są na kilkadziesiąt metrów szerokie, ozdobione mozaiką kolorowych kamyków. To je tak dobrze pamiętam sprzed dwóch lat; poukładane, regularne.

 

Przerwy robię krótkie, tylko na kanapkę i picie, ja sunę, ja wzdłuż tych plaż lecę. W pustce, przez sześć godzin idę przed siebie, pokonuję kolejne horyzonty nie spotykając na swojej drodze ani jednego człowieka.

 

Mijam zejścia na Latarnię Czołpino i Wydmy Czołpińskie – to tą trasą idzie grupa, spotkamy się dopiero wieczorem, w Łebie, na rybce w przybytku sklep-smażalnia niedaleko ulicy Nad Ujściem.

 

Okolice Łąckiej Góry stanowią kontrast nie do opisania. Raz po raz ruchome wydmy wypluwają z siebie kolejne grupy zwiedzających, niektórzy z nich robią sobie zdjęcie z przewróconym koszem na śmieci w tle.

 

Decyduję się nie wchodzić na wydmy, widziałam je już dwukrotnie, a spacer po nich z ekwipunkiem na plecach nie wydaje mi się prospektem zachęcającym. Strzałka na Łebę wskazuje 8 kilometrów, i tyle dokładnie jest – po dwóch godzinach, zmęczona, z bolącą kostką i kolanem, docieram do falochronu przy porcie. „Zawsze mogę zrobić jeszcze jeden rok”, powtarzam sobie.

 

Jutro grupa wyrusza dalej do Białogóry, potem Władysławowo i cel naszej Przechadzki – Hel. Maria i ja decydujemy się na jeden dzień na regenerację sił w Łebie. Okazuje się, że była to bardzo dobra decyzja – moje nogi potrzebują BenGay’a, dużo BenGay’a.

 

A miało być dwa-zero: poniedziałek 16/6/8 Łeba

 

Dzień zaczyna się przyjemnie, jem śniadanie, kanapki z ziołowym serkiem topionym i pomidorem – smakuje wybornie, oraz zabieram gazetę i notatnik na plażę.

 

Z rana pogoda jest piękna, niebo jest błękitne, jest przyjemnie ciepło. Znajduje sobie miejsce w knajpce przy plaży, jedynej otwartej na kilka dni przed sezonem, i nad małym z sokiem nadrabiam zaległości czytelnicze. Ponieważ mam pranie na oknie, zrywam się z powrotem do kwatery na ul. Łąkową jak tylko na niebie zbierają się chmury burzowe. Do jutra front niżowy ma przejść na wschód Polski, tak przynajmniej mówią prognozy.

 

Około 17ej umawiamy się z Marią na śledzika w sklepie-smażalni. Zamawiam korzennego, do tego po moskaliku i rolmopsie – morze chyba dodaje mi apetytu. Po późnym obiedzie wybieramy się na przechadzkę po plaży, wstępujemy między innymi do hotelu Neptun, jedynej budowli w mieście z pokojami z widokiem na morze.

 

Gofry z bitą śmietaną: wtorek 17/6/8 Łeba – Białogóra

 

Dzień zaczynam wcześnie, wstaję kwadrans po piątej. Drogę znam tylko do Stilo – dalej będzie jedna wielka niewiadoma, tak przypuszczam. Dziwię się, jak wielu spacerowiczów tak wcześnie rano przechadza się na plaży. Jednak z każdą minutą wykruszają się, aż pozostaje tylko jeden. Hmmm, kto to jest? Śladów kijków nie widzę, a na poranny spacer dystans robi się za długi. Kiedy osoba ta staje bokiem, dostrzegam zarys plecaka. A kiedy zatrzymuje się i najwyraźniej na mnie czeka, nie mam już żadnych wątpliwości – to Maria.

 

W dalszą drogę ruszamy razem. Niebem sunie bita śmietana, która koło Stilo zaczyna nad lądem nabierać odcienia sino-szarego. Kiedy mijamy Stilo, równolegle do nas, nad lądem, przetacza się burza. Ciemne chmury rozjaśniają błyskawice, słychać grzmoty. Tymczasem nad otwartym morzem marsz gofrów z bitą śmietaną nie ustaje...

 

Przerwy śniadaniowe robimy w Stilo i Lubiatowie, potem ruszamy już prosto do Białogóry, gdzie docieramy po godzinie 13ej. Na kwaterze na ulicy Morskiej mój pokój jest duży, przestronny, z dwoma wygodnymi fotelami i ogrzewaniem, którego nie idzie wyłączyć.

 

Późnym popołudniem, z koźlaczkiem w ręku, siadamy na nieużywanych schodach zejścia na plaży. Kiedy Maria wraca na kwaterę, wyciągam się na jednym stopniu jak długa i wsłuchuję się, jak wiatr obija się o moje ubranie.

 

Bacardi, ananas i truskawki: środa 18/6/8 Białogóra – Jastrzębia Góra

 

Z Białogóry wychodzimy tuż po 7ej, ja z bolącym kolanem i spuchniętą już kostką. Zastanawiam się, jak bym się czuła, gdybym musiała przerwać teraz swoją wyprawę – jestem jakieś 75km od celu. W porównaniu z 350 km, z jakimi stanęliśmy twarzą w twarz w Świnoujściu, cel wydaje się blisko. Teraz, kiedy słyszę pytanie „Skąd idziemy?”, sama się dziwię słysząc odpowiedź – „ze Świnoujścia”.

 

Rozkładam ramiona i lecę, tu jest tak niezmiernie dużo przestrzeni. Jedyne co mnie ogranicza to horyzonty. W mieście takiego poczucia nie mam.

 

Dębki witają nas... palmami kokosowymi – to knajpę szykują. Przed sezonem praca wre. Odcinek między Białogórą a Dębkami jest dla mnie najtrudniejszy ze względu na nogę. Na szczęście pogoda marszowi sprzyja, jest ciepło, ale nie gorąco. Mijamy Karwieńskie Błota i jednym z pierwszych wejść wchodzimy do Karwii. Kiedy szukam apteki, Maria znajduję przemiłą kawiarenkę, gdzie przy ladzie szeregami stoją same cudowności: ekspres do kawy Lavazzo oraz ciasteczka rozmaite i ciasta: strucle, karpatki, napoleonki i sernika rodzajów pięć – wiem, liczyłam bo sernika amatorką wielką jestem.

 

O tym, że sezon jest tuż tuż, przekonujemy się po wejściu z powrotem na plażę. Spytajcie Marii, która to na zdjęciach uwieńczyła: parawan przy parawanie, leżak obok leżaka... Podczas gdy dzieci budują zamki z piasku i biegają z wiaderkami wody, niektórzy z dorosłych wyglądają na lekko znudzonych, znużonych...

 

W okolicach Ostrowa ostatni raz byłam jakieś 15 lat temu, może to kwestia wspomnień, które w zwyczaju mają rzeczywistość malować w barwach innych niż one faktycznie były, ale ja tego miejsca nijak nie rozpoznaję, za wyjątkiem klifów Jastrzębiej Góry, oczywiście. Plażę od sosnowego lasu dzieli pas umocnień z kamieni, w tle, tuż obok pierwszego wejścia do Jastrzębiej nad dalszymi umocnieniami pracuje koparka.

 

W Jastrzębiej umawiamy się z Marią na wieczorny spacer, idziemy wzdłuż promenady, na plażę schodzimy arcystromym zejściem. Na szczycie klifu rysuje się sylwetka na pół oberwanego domu – z rozmowy z gospodarzem dowiem się, że właściciel sam podkopał klif, żeby otrzymać odszkodowanie, co mu się nie udało, bo miał zakaz wykonywania jakichkolwiek prac. Czy to prawda? Nie wiem.

 

W drodze powrotnej wstępujemy do baru „Max”. Bar jest okrągły, a w środku wznosi się imponująca ekspozycja alkoholi z całego świata. Wybieram ciemnie bacardi z colą, Maria decyduje się na koktajl na bazie świeżego ananasa.

 

Pulpety i jajecznica: czwartek 19/6/8 Jastrzębia Góra – Kuźnica

 

Z Jastrzębiej Góry wychodzimy osobnymi trasami, ja idę plażą, przez Rozewie i Chłapowo do Władysławowa. Jego panorama, z falochronem przy porcie i wieżą najwyższego w mieście budynku, wsuwa się powoli na horyzont. Ogarnia mnie coś na kształt euforii. Drugie śniadanie jem przy porcie, ponownie, bułka z topionym serkiem i pomidorem smakuje inaczej.

 

Na Marię czekam przy wyjściu Chałupy 3. Tuż za Władysławowem toczą się prace na plaży: pracują koparki, itp. Zadaję sobie pytanie, dlaczego na długo oczekiwanym urlopie ludzie nie przejdą paręset kroków dalej, tylko rozkładają się zaraz koło wejścia, gdzie szum morza tonie we wrzasku koparek. Odpowiedzi nie znajduję.

 

Chałupy 4, Chałupy 25, przejście do Kuźnicy dłuży się niemiłosiernie. Jutro okaże się, że cały Półwysep Helski to mordęga, plażą. Spadek przy wodzie jest często tak wysoki, że trzeba iść piaskiem. Na odcinku Rowy-Białogóra frunęłam, tutaj człapię krok za krokiem.

 

Na plaży w Kuźnicy dosypano nowego piasku – ma inny kolor, który już za chwilę zniknie pod stopami plażowiczów.

 

Kiedy Maria wybiera się na pulpety do knajpy Maszop, z widokiem na przystań, od strony zatoki, ja przyrządzam pyszną jajecznicę z pieprzem na pomidorach, jak ja za tym smakiem tęskniłam!

 

To już?: piątek 20/6/8 Kuźnica – Hel

 

Budzik nastawiam na szóstą, ale to chyba nie deszcz tak o szyby dzwoni, nie może być. A jednak, to deszcz, w piątek, ostatniego dnia przechadzki, w parapet sobie brzęczy. Najweselszej miny, przyznaję się, nie mam. Marsz w deszczu mi się nie uśmiecha, z drugiej stromy, Bałtyk był przez ostanie dwa tygodnie dla nas tak łaskawy, że nie mogę mieć ani krzty złego humoru.

 

Kiedy deszcz się wzmacnia, w ruch idą kurtka i peleryna. Jest w deszczu coś, co bardzo mi się podoba – to dźwięk, kiedy kropla uderza w supra-tex mojej kurtki. Przypominają mi się odległe czasy, kiedy w tak uderzających kropel usypiałam pod namiotami, na obozach czy na wyspach Aran.

 

Półwysep Helski to mordęga. Napisałam to raz, napiszę to raz jeszcze – to mordęga. Piach, piach i jeszcze raz piach. Czasem pomaga wejście wyżej na plażę, mniej się zapadam, ale po paru minutach z każdym krokiem zapadam się ponownie, odpycham się kijami, idę, mobilizuję siły.

 

Odpoczynek planujemy w Juracie, miejscowości najbardziej kurortowej z kurortowych, o architekturze interesującej, o cenach niemożliwych. Wstępujemy po batoniki Bounty, i za Juratą dzikim zejściem schodzimy z powrotem na plażę.

 

Chmury już się rozeszły, biel piasku miesza się z błękitem nieba. Po dwóch godzinach zaczynam zadawać sobie pytanie czy Hel gdzieś tam w ogóle jest? I nie mam wątpliwości, że ci, którzy szli przed nami, na tym etapie byli już nieźle sponiewierani.

 

Na główną plażę helską wchodzę około 15:30. „Gdzie są wszyscy”, pytam w myślach, bo plaża jest zaskakująco pusta w ten pierwszy dzień sezonu. Na horyzont wsuwają się tereny po drugiej stronie zatoki, płynie tramwaj wodny, z Gdańska zapewne. Wchodzę w ostry zakręt, zatoka odwija się cała, jak sreberko po michałkach, port, cypel, koniec, TO JUŻ?

 

*

 

Dowiedziałam się, że jeżeli czegoś bardzo chcę, to mam w sobie potencjał, żeby to zrealizować.  Że za każdym horyzontem rysuje się następny. Że choć oglądam się za siebie, to idę do przodu.