NOC NA LUBONIU

W "martwym sezonie" zdarzało mi się niekiedy zastępować gospodarzy schroniska na Luboniu Wielkim. Tak było i tym razem - w listopadzie, kilka lat temu. Agata i Krzysztof zeszli na dół, by mój krótki pobyt w schronisku wykorzystać dla załatwienia kilku swoich spraw. Zostałem sam. Zapadł zmierzch, zamknąłem schronisko i dość wcześnie poszedłem spać. Obudziłem się w środku nocy. To niezwykłe, że wiatr potrafi tak doskonale udawać ludzkie głosy - pomyślałem i zasnąłem z powrotem. Nie na długo, bo znowu pod schroniskiem usłyszałem ludzi - to nie może być złudzenie - stwierdziłem. Wstałem i podszedłem do okna: przy drzwiach stało kilka osób. Szybko ubrałem się, zapaliłem światło i zszedłem na dół by otworzyć drzwi nocnym wędrowcom. Było mi wstyd, że kazałem im tak długo czekać na mrozie. Przed schroniskiem nie było nikogo... Zawołałem raz - cisza. Zawołem po raz drugi - nikt nie odpowiedział. Niemożliwe żeby odeszli tak szybko - pomyślałem, przecież musieli zauważyć, że zapalam światło w schronisku. Zamknąłem drzwi, wróciłem na piętro schroniska, zgasiłem światło, stanąłem przy oknie. Po kilku minutach z cienia drewutni wyszło czterech młodych mężczyzn, i szybko skierowali się w stronę ścieżki prowadzącej na Przełęcz Glisne... Dopiero wtedy poczułem ciarki na plecach.

Nazajutrz, przez telefon Krzysztof wyjaśnił mi, że we wsi na dole grasuje szajka, okradająca puste domy letniskowe. Przypuszczalnie przestępcy zauważyli odjeżdżających gospodarzy schroniska i przyszli na górę po łup, przekonani, że obiekt stoi pusty.

Kuba Terakowski


Strona główna