Zbliża się koniec roku, czas refleksji, podsumowań, rozliczeń...

Dla mnie ten rok był szczególny, bo po raz ostatni prowadziłem bazę namiotową na Lubaniu. Byłem jej szefem przez ponad ćwierć wieku, spędziłem tam w sumie blisko pięć lat, szmat życia...

A jak trafiłeś na Lubań?

Wszystko przez Lenina...

Włodzimierza Ilicza?

Dokładnie tak. W roku 1972 tata zabrał mnie na Rajd Lenina. Pod jego patronatem organizowano wówczas sporo różnych hec. Poszliśmy na Babią Górę, spodobało mi się natychmiast, mnóstwo ludzi, wszyscy poobwieszani odznakami...

Partyjnymi?

Turystycznymi. Można kpić z tamtych rajdów, lecz faktem jest, że zachęcały młodych i mobilizowały starszych do chodzenia po górach. Jako dziecko nie dostrzegałem wymiaru politycznego tych imprez..

Ot, zwykła wycieczka w góry.

Dla mnie niezwykła. Tata pracował w Andrychowskich Zakładach Przemysłu Bawełnianego, przy których działał wtedy duży oddział PTTK. Pojechaliśmy z nimi na tak zwaną „wycieczkę zakładową” - prawie zapomniany już dzisiaj rodzaj turystyki. Autobus wywiózł nas na Krowiarki, skąd zamierzaliśmy wejść na Diablak. Pogoda była piękna, tyle tylko, że padał deszcz, wiał wiatr, a mgła miała konsystencję waty.

Urocze...

Prawda? Ale w rejonie Sokolicy zrobiło się strasznie zimno i zaczął sypać śnieg, więc zeszliśmy zielonym szlakiem do Górnego Płaju, który zaprowadził nas do ciepłego schroniska na Markowych Szczawinach. Nie dziwisz się więc chyba, że po takim „chrzcie” trudno mi było nie ulec magii gór...

Rozumiem to doskonale!

Zacząłem więc regularnie włóczyć się po Beskidach, z „paczką” świetnych przyjaciół. Później przyszła pora na eksplorację gór bardziej „egzotycznych” - w demoludach - bo takie to były czasy: Bułgaria, Rumunia, Czechosłowacja.

Ukraina?

Ależ skąd! O Ukrainie nie było wtedy mowy. Nie puszczali. Pierwszy raz Gorgany i Czarnohorę zobaczyłem dopiero latem 1990, na rekonesansowym wyjeździe krakowskiego Studenckiego Koła Przewodników Górskich. Wtedy trzeba było jeszcze mieć swojego nadzorcę - putiewaditiela i specjalne dokumenty, na przykład marszrutnyj listok. Kontrolowano nas kilkakrotnie. Ale już w roku 1991 prowadziłem tam obóz wędrowny „Almaturu”.

Masz uprawnienia przewodnickie?

Od urodzenia lubiłem dominować... (śmiech). Już w liceum organizowałem wycieczki, a w czasie studiów skończyłem kurs przewodników beskidzkich. To właśnie wtedy zacząłem bywać na Lubaniu, tam zaliczyłem praktykę wakacyjną, prowadząc bazę namiotową z Szymkiem Malinowskim. Był lipiec 1979 roku...

Sam wybrałeś sobie Lubań?

Sam tego chciałem.

Dlaczego?

Pierwszy raz przyszedłem do bazy namiotowej na Lubaniu kilka lat wcześniej, z moją andrychowską „paczką” przyjaciół. Wpadliśmy tam tylko po pieczątkę GOT i na wodę z sokiem. Tego dnia wyruszyliśmy ze Starych Wierchów, więc na Lubań udało nam się przyjść o zachodzie słońca. Zobaczyłem bazę ze szczytu, oświetloną ostatnimi promieniami... Urzekł mnie ten widok, polana i jej otoczenie, dolina Dunajca, widok na Tatry, postanowiłem tam wrócić.

I słowa dotrzymałeś.

Nic jeszcze wtedy nie wskazywało na to, że zostanę na Lubaniu przez tyle lat. Na kursie, podczas praktyk myślałem, że po prostu miło spędzam w bazie czas i nic ponadto. Ale rok później - pod koniec studiów - gdy wydawało mi się, że przede mną ostatnie wakacje w życiu (a potem praca), postanowiłem poprowadzić bazę przez całe dwa miesiące lata.

Twoje ostatnie wakacje wydłużyły się nieco...

Zostałem nauczycielem - dziesięć miesięcy w szkole, dwa na Lubaniu. Najpierw „bazowałem” w niepełnym jeszcze „wymiarze”, a od roku 1992 przez całe wakacje - zawsze z kolegami z SKPG, z żoną i córką, a także ze znajomymi spoza Koła.

Nie opuściłeś ani jednego sezonu?

Trzy razy nie udało mi się wyrwać na Lubań: gdy wzięli mnie do wojska po studiach, w pierwszej pracy jeszcze zanim zostałem belfrem i w roku 1985 gdy urodziła się Kasia i nie chciałem zostawiać żony samej z małym dzieckiem. Ale już następne wakacje, moja wówczas niespełna dwuletnia córka spędziła w bazie na Lubaniu. Nie było wtedy pampersów, między namiotami łopotały pieluchy, a gdy padało żona dosuszała wilgotne na sobie...

Żartujesz?

Ależ skąd! Nie mogła przecież założyć dziecku mokrych, więc owijała się nimi sama. Zresztą suszenie pieluch wcale nie było tam prostsze od ich prania. Lubań jest jedną z baz najtrudniejszych do prowadzenia, bo wciąż brakuje wody. Źródło ma małą wydajność i jest daleko.

Jak daleko?

W dół - dokładnie cztery minuty.

A w górę, z pełnymi wiadrami pewnie dwa razy dłużej?

Nie, też cztery minuty, bo idzie się szybko, aby krócej dźwigać... (śmiech). Po dwóch - trzech tygodniach noszenia wody nie ma znaczenia ani ciężar kanistrów, ani kierunek marszu - w górę, czy w dół - obojętne.

Czym jeszcze - poza bieganiem do źródła - zajmujesz się na Lubaniu?

Ktoś kto nigdy nie „bazował” może mieć wrażenie, że prowadzenie bazy jest nudne, a tymczasem tam ciągle trzeba coś zrobić. Chcąc utrzymać przyzwoity poziom należy przede wszystkim myśleć o pracy, a w drugiej kolejności o przyjemnościach.

Jak wygląda Twój dzień na Lubaniu?

Trochę inaczej obecnie, inaczej gdy zaczynałem „bazować”. Wtedy - na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych - ruch na Lubaniu był ogromny - dobrze ponad półtora tysiąca noclegów przez dwa miesiące lata.

A teraz?

Sześćset, może siedemset. Jeszcze bardziej spadła ilość osób tylko przechodzących przez bazę, znacznie mniej jest oaz i turystów „plecakowych”.

A kogoś jest więcej?

Motocykli, quadów i samochodów terenowych, to zaczyna być plagą, jak niestety niemal wszędzie. A wracając do Twojego pytania o dzień na Lubaniu: jeżeli gości w bazie jest dużo, to musimy wstać wcześnie, rozpalić w piecu, zagotować wodę i przynieść jej zapas, odebrać od nocujących koce i śpiwory (jeżeli nie mieli własnych), posprzątać namioty. I tak nie wiedzieć kiedy robi się godzina jedenasta. Mamy wtedy chwilę przerwy - coffee time - zanim dotrą pierwsi ludzie z dołu - ci, którzy wędrują przez Lubań gdzieś dalej. Trzeba ich przyjąć, obsłużyć... Mogą u nas odpocząć, pogadać, usiąść przy stołach, pod wiatą lub w „świetlicy”, wypić herbatę lub kawę, kupić coś słodkiego.

Mogą chyba też coś zjeść? Tyle słyszałem o Waszych naleśnikach...

Cóż, mnóstwo legend krąży po górach...

O lubańskim wrzątku też wieść niesie, że...

...bezpłatny wydajemy wyłącznie w zamian za wodę. Przyniesiesz garnuszek zimnej ze źródełka, dostaniesz tyle samo wrzącej z czajnika. Zbyt trudno tam o wodę, aby pozbywać się jej lekkomyślnie.

Jak się myjecie?

To nie jest żaden problem. Przecież jeżeli jedziesz w góry na jeden dzień, to możesz spokojnie wytrzymać bez prysznica, prawda? A wyjazd dwutygodniowy zawsze można podzielić na czternaście mniejszych... (śmiech). A poważniej - zawsze można sobie przynieść wody, nagrzać, nalać do miski, zamknąć w „świetlicy” i umyć. Chociaż pamiętam dziewczynę, która całkiem poważnie pytała, który namiot służy za przebieralnię...

Zatrzymaliśmy się na godzinie dwunastej...

Rąbiemy drewno, palimy w piecu, gotujemy wodę - codziennie zużywamy jej przynajmniej 80 litrów. Schodzimy na zakupy - całe zaopatrzenie dociera do bazy na naszych plecach, dawniej z Krośnicy, teraz z Grywałdu. Mój rekord to 42 kilogramy

Ile czasu zajmuje wtedy podejście?

Z najcięższym plecakiem - ponad trzy godziny, bez obciążenia godzinę i piętnaście minut. W dół też nie ma lekko, znosimy „plastikowe” śmieci, a to iście syzyfowa praca. Odpadów, które produkuje baza jest niewiele i większość można spalić. Prawdziwym problemem są opakowania zostawianie przez turystów - butelki, puszki, worki. Przynoszą na górę pełne, lecz o zabraniu ze sobą pustych nie ma już mowy. A tworzywo sztuczne rozkłada się latami...

Nadchodzi wieczór...

Można zjeść obiad - niekiedy dopiero o szóstej lub siódmej - i przychodzą ludzie na noc, trzeba ich zakwaterować. Robi się ciemno, siadamy na chwilę przy ognisku lub bazowym namiocie i tak kolejny dzień na Lubaniu dobiega końca...

Ile osób pracuje w bazie?

Dwie to minimum gdy nic się nie dzieje i znacznie więcej, gdy trzeba wykonać jakąś większą pracę.

Masz takich ludzi, na których w razie potrzeby możesz liczyć?

Dawniej był wręcz kłopot z nadmiarem „waletów”, mniej lub bardziej skłonnych pomagać w prowadzeniu bazy, natomiast z biegiem lat ich liczba sukcesywnie spadała - ktoś ma rodzinę, ktoś problemy ze zdrowiem, ktoś pilnuje biznesu, ktoś wyjechał, a komuś już się nie chce... Ostatnio miałem problem z brakiem chętnych do pracy przy remoncie generalnym.

Na czym to polega?

„Infrastruktura” bazy wymaga co pewien czas wymiany - schodki do źródełka, wiata, ogrodzenie, stoły, namioty - to wszystko w górskim klimacie szybko się zużywa. Drewno butwieje, kaloryfer nam zardzewiał...

Kaloryfer? W bazie namiotowej?

Pewnego razu, gdy lato było bardzo zimne i mokre, nasze dziewczyny zaczęły okropnie narzekać na wilgoć w namiotach. Zeszliśmy więc do ruin spalonego schroniska, znaleźliśmy kaloryfer i zabraliśmy do bazy. Od samego dźwigania zrobiło nam się cieplej... (śmiech).

Dziwne rzeczy przyszło Ci wnosić na Lubań...

Innym razem były to worki z piaskiem znad ruin schroniska na Wyrobkach. Swojego czasu postanowiono je odbudować, wykopano dół, przywieziono dużą kupę żwiru oraz małą kupę piasku i... na tym odbudowa schroniska się skończyła, ale nam piasek bardzo się przydał.

Do czego?

Tuż obok bazy są ruiny kolejnego - przedwojennego - schroniska, którego piwnice - po bardzo przykrym dla nas incydencie - postanowiliśmy wykorzystać jako magazyn sprzętu zimowego. Musieliśmy jednak przystosować je do tej funkcji - zamurować wszystkie otwory i wzmocnić ściany, do tego właśnie potrzebny był piasek.

Co to za incydent?

Jesienią 1996 roku wybraliśmy się na Lubań posprzątać po wrześniowych turystach, którzy zatrzymują się tam także po zamknięciu bazy. Zauważyliśmy wtedy, że brakuje sześciu podestów, które wówczas przechowywaliśmy jeszcze pod wiatą. Traf chciał, że w tym samym momencie od strony Turbacza przyszli turyści, którzy powiedzieli nam, że w lesie leżą jakieś deski. Pobiegliśmy ze Sławkiem Domino we wskazane miejsce i znaleźliśmy te nasze podesty - przerżnięte na pół, złożone jak kanapki, przygotowane do dalszego transportu. Odkradliśmy je.

Odkradliście?

Tak, odkradliśmy chowając je po drugiej stronie grzbietu. Potem stwierdziliśmy, że coś trzeba z tym fantem zrobić, bo sporo sprzętu zostało jeszcze pod wiatą, pojechaliśmy więc do Ochotnicy, do księdza Wojcieszaka, który obiecał, że „zagrzmi” w naszej sprawie z ambony i słowa dotrzymał.

Pomogło?

Trudno powiedzieć, bo „strzeżonego Pan Bóg strzeże”, więc na wszelki wypadek cały dobytek przenieśliśmy do piwnicy pod ruinami schroniska. Własne podesty - to były chyba najdziwniejsze rzeczy, jakie kiedykolwiek wnosiłem na Lubań - dwanaście połówek, po 45 kilogramów każda. Od tej pory na zimę zawsze w ten sposób zabezpieczamy drewniane wyposażenie bazy, a resztę ekwipunku zostawiamy u znajomego gospodarza w Grywałdzie.

A jak wiosną wygląda rozbijanie bazy?

Najpierw - w połowie czerwca - jedziemy wykopać dół pod latrynę i skosić trawę. Potem zabieramy się do „wywózki”, która jest sporym, logistycznym przedsięwzięciem. Cztery osoby to absolutne minimum - trzeba wykonać dwa kursy traktorem na Niżne Wyrobki, a stamtąd kilka razy „obrócić” końmi na Lubań. Po dostarczeniu całego sprzętu zaczynamy stawiać bazę. Trudno uwierzyć, lecz nigdy nie była całkowicie urządzona szybciej niż w jedenaście dni. Tak od ćwierć wieku zaczynało się każde moje gorczańskie lato...

Czemu opuszczasz Lubań?

Czas ustąpić miejsca młodszym...

I co Ty teraz będziesz robił?

Przez dziesięć miesięcy w roku nie zmieni się właściwie nic  - będę nadal uczył niewidome dzieci, a w wakacje będę mógł wreszcie zobaczyć miejsca, o których dotychczas tylko słyszałem przy ognisku na Lubaniu. Już jestem umówiony na wyprawę z przyjaciółmi. Oczywiście w góry...

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 1/2008


Strona główna