Czy lubi Pani góry?

Czy lubię? Cóż, polubiłam je z wyboru, nie jestem góralką, pochodzę z Bydgoszczy. A góry wybrałam z miłości do męża, który wprawdzie jest rodowitym krakowianinem, lecz uprawia prawie wszystkie możliwe dyscypliny sportów górskich. Mąż oddał swoje serce górom, ja – mężowi. Nie mogłam z nimi konkurować, musiałam zostawić im dużo miejsca.

Jak dużo?

Mąż jest instruktorem narciarstwa, przez pół roku niemal nie schodzi z „desek”. Jest też czynnym ratownikiem w Grupie Podhalańskiej GOPR. Górskiego bakcyla złapały też dzieci – Maciej oraz Anna – też są ratownikami.

Córka także?

Tak, to było dla niej szczególnie trudne wyzwanie, bo dziewczyna jest dość wątłej postury, a sprostać musiała identycznym wymaganiom jak najsilniejsi z mężczyzn. Ale jest uparta i poradziła sobie, przeszła przez wszystkie szkolenia, w tym lawinowe i śmigłowcowe, zdała egzaminy i bez żadnej taryfy ulgowej dostała „blachę” z błękitnym krzyżem. Zacięta góralica… (śmiech)

Urodziła się w Pieninach?

Nie, Anna dla odmiany przyszła na świat w Gdyni, ale szybko i mocno wrosła w górską atmosferę. I podobnie jak tata też ma uprawnienia instruktora narciarstwa.

A Pani także jeździ na nartach?

Trzymam się trochę na uboczu „białego szaleństwa”, owszem lubię narty, lecz nie są moim żywiołem tak bardzo, jak dla reszty mojej rodziny. Ale dla nich narty też nie są całym światem. Mąż przez wiele lat intensywnie latał na lotniach, do momentu, gdy uległ groźnemu wypadkowi. Cudem uniknął wózka inwalidzkiego, lecz uraz pozostał do dzisiaj i dolegliwości przypominają o sobie. Narty, lotnie, ratownictwo to jeszcze nie wszystko, mąż jest też aktywnym przewodnikiem górskim.

Cały czas rozmawiamy przede wszystkim o mężu i dzieciach, a przecież to Pani prowadzi „Orlicę”.

Gdy zaczynaliśmy wspólną przygodę z górami, to mąż był gospodarzem schroniska, ja zajmowałam się tylko dziećmi, ich szkołą, domem. Gdy uległ wypadkowi musiałam z dnia na dzień przejąć niemal wszystkie jego obowiązki. I tak zostało do dzisiaj.

Dzieci nadal mieszkają w „Orlicy”?

Nie, oboje przenieśli się do Krakowa. Córka pracuje w banku, jako doradca finansowy, syn jest szefem kuchni w kubańskiej restauracji na Kazimierzu. Skończył technikum gastronomiczne w Szczawnicy, a kucharskie szlify zdobywał właśnie tutaj. Przez kilka lat z rzędu w sezonie prowadził kuchnię w „Orlicy”, a przez resztę roku jeździł na nartach.

Wróćmy proszę do Pani, jak Pani trafiła do schroniska?

Oczywiście przez narty… (śmiech). Studiowałam wtedy biologię w Poznaniu, pojechałam na obóz narciarski w Beskid Żywiecki, na Halę Boraczą i tam poznałam przyszłego męża, który leczył właśnie jedną z kolejnych kontuzji narciarskich. Miał świeżo zdjęty gips, nie mógł szaleć na „deskach”, więc odpoczywał u znajomych, którzy prowadzili wtedy schronisko na Boraczej. Mieszkał w dyżurce GOPR, czytał, słuchał muzyki i… nie mógł patrzeć jak nieporadnie jeżdżę na nartach. Próbował zatem przynajmniej teoretycznie nauczyć mnie czegoś. I tak to się zaczęło… Korespondencyjna miłość, bo ja kończyłam studia w Poznaniu, a Aleksander mieszkał w Krakowie.

Ale przecież Pieniny nie leżą w pół drogi między Wisłą, a Wartą…

Najpierw były Gorce. Przez trzy lata prowadziliśmy schronisko na Turbaczu. Zaczęliśmy na początku stanu wojennego, w roku 1982. To były bardzo trudne czasy, a ja zupełnie nie czułam się przygotowana do objęcia tak dużego obiektu. Pamiętam dokładnie ten moment, gdy po raz pierwszy dojeżdżaliśmy do schroniska na Turbaczu, rozpłakałam się wtedy i zapytałam męża, czy na pewno wie, co robi? Aleksander – z natury pogodny – odpowiedział beztrosko: nie przejmuj się, poradzimy sobie. I poradziliśmy sobie… Tłumy ludzi wędrowały wtedy po górach. Na samym początku stanu wojennego nie wolno było jeszcze przemieszczać się swobodnie, ale natychmiast po złagodzeniu restrykcji, kto tylko mógł ten ruszał na szlak. W górach można było „odreagować”, uciec od rzeczywistości, zachłysnąć się iluzją wolności. To było fascynujące również dla nas, lecz schronisko pękające w szwach oznaczało setkę ludzi, których trzeba było nakarmić. A prosta dzisiaj kwestia zakupów urastała wówczas do rangi nie lada problemu. Na szczęście mąż jest bardzo operatywny, przedsiębiorczy i dobrze zorganizowany – nie musiałam martwić się o nic.

Niczego Pani nie brakowało?

Z prozaicznych spraw dokuczał mi na Turbaczu brak świeżych owoców i warzyw. Ale nigdy nie brakowało tam dobrych ludzi – znajomych, czy ratowników GOPR, którzy zdobywali dla nas kilogram pomidorów albo bananów dla dzieci. Zdobywali, bo wtedy wszystko, co nie było na kartki wymagało zdobywania. Pamiętam jak mąż „załatwił” tonę zamrożonego chińskiego schabu – tysiąc starannie zapakowanych kilogramowych paczuszek. Powiedziałam wtedy, że nie zjemy tego nawet przez trzy lata. Po jednym sezonie po schabie nie zostało śladu… Wątpliwej jakości mięso było wtedy reglamentowane, a w naszym menu pojawił się wyśmienity kotlet. Co więcej - my nie wycinaliśmy turystom kartek na mięso, dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, ale wtedy w wielu schroniskach gospodarze musieli kartkami rozliczać się z podanych dań mięsnych. A nam zdarzało się sprzedawać turystom schabowe „na wynos”...

Czemu opuścili Państwo Turbacz?

Maciek szedł właśnie do „zerówki”, Ania już od dwóch lat mieszkała na dole u moich rodziców, bo przecież z Turbacza nie mogła chodzić do szkoły. A nie dlatego zdecydowaliśmy się na dzieci, by dziadkowie je wychowywali. Nie zastanawialiśmy się więc długo, gdy pan dyrektor Maciej Żelazny z ówczesnego OZGT w Nowym Targu zapytał czy jesteśmy zainteresowani prowadzeniem niewielkiego schroniska, blisko miasteczka, sklepów i szkoły. Ów mały obiekt to była właśnie „Orlica”, tak tutaj trafiliśmy.

25 lat w schronisku, nie ma Pani już czasem dość?

Dość nie mam nigdy, bywam natomiast niekiedy mocno zmęczona, nie tyle samym schroniskiem i pracą, co aroganckim zachowaniem, na które zaczyna brakować mi odporności. Coraz powszechniej zauważam wśród gości postawę skrajnie roszczeniową, wyrażaną na dodatek w mało kulturalny sposób. Zdecydowane więcej jednak mam z tej pracy przyjemności, niż przykrości. Mnóstwo satysfakcji daje mi nieustanne poszerzanie grona znajomych i przyjaciół.

Czy wyobraża sobie Pani siebie w innym miejscu?

Cóż, nie po to studiowałam genetykę by prowadzić schronisko… Nie było to moim powołaniem, czy marzeniem, co wcale nie oznacza, że źle się tu czuję i nie odnalazłam siebie na Turbaczu, czy w „Orlicy”. Dobrze mi tutaj. Podobno zmieniłam się bardzo, byłam skryta, nieśmiała, a ta praca wymaga otwartości i komunikatywności. Chętnie rozmawiam z gośćmi i mam wrażenie, iż z wzajemnością. Zbieram tutaj pierwsze wrażenia turystów po zejściu z pienińskich szlaków, pierwsze, bo „Orlica” leży na skraju Szczawnicy, więc wracając z wycieczek najpierw mija się moje schronisko.

I jakie są te pierwsze wrażenia?

Ostatnio turyści szczególnie często narzekają na śmieci. A ci, którzy znoszą swoje w plecakach zazwyczaj niestety pozbywają się ich u mnie, bo pod „Orlicą” stoją pierwsze kosze. Cóż, śmieci – jak widać - są problemem i w globalnej i w mikro skali.

Co teraz należy do Pani obowiązków w schronisku?

Przede wszystkim zaopatrzenie, zajmuję się też recepcją, na mojej głowie są także wszystkie sprawy administracyjne, płatności, obsługa poczty elektronicznej, rezerwacja miejsc. A poza tym – po prostu jestem, bo to wbrew pozorom też praca. Moim zdaniem potrzebny jest w schronisku ktoś, kto dba by turysta nie czuł się anonimowy, zaniedbany, czy niepotrzebny.

A mąż?

Czuwa nad stanem technicznym „Orlicy”.

Dzieci nie chciały tu zostać?

Córka – za nic w świecie. Syn przez pewien czas myślał o przejęciu schroniska, ale zabrakło mu odwagi. Powiedział wprost, że boi się, iż nie sprosta tym finansowym zobowiązaniom, które na nas ciążą. I, że zależy mu na bardziej dochodowym zajęciu. A „Orlica” złotych jajek nie znosi…

Wydaje mi się, że ma bardzo korzystną lokalizację.

Lokalizacja jest atrakcyjna i miejsce przepiękne, lecz na trasie ze Szczawnicy do schroniska jest tyle obiektów noclegowych i punktów gastronomicznych, że większość klientów zatrzymuje się po drodze. A zimą – to już totalna pustka. Czy może Pan sobie wyobrazić, że w ferie nie ma tu nikogo?

Co Pani wtedy robi?

Zostawiam schronisko w dobrych rękach i wyjeżdżam.

Gdzie?

Najchętniej nad morze, koniecznie ciepłe, tam gdzie słońce, plaża i woda – nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Wyłączam telefon i beztrosko pozwalam by przez dwa tygodnie to mnie obsługiwano, a nie odwrotnie. Taka cudowna zamiana ról.

Bywa Pani nad Bałtykiem?

Owszem, bo moja siostra mieszka w Gdyni. Zawsze wtedy idę na plażę, nie mogę sobie odmówić tej przyjemności, nawet gdy pada deszcz, nawet w środku zimy. Nie mogę jednak wyjeżdżać tak często jak bym chciała, bo każda moja nieobecność to dodatkowy, przymusowy pobyt w schronisku jednego z moich pracowników, przez dzień i noc. Nikt z zatrudnionych u mnie nie mieszka w „Orlicy”, więc zostaję tu sama gdy wieczorem zamkną się za nimi drzwi. A mąż jest bardziej gościem schroniska, niż lokatorem. Teraz też go nie ma, pływa żaglówką po Solinie. To następna z jego pasji.

A Pani pasje?

Uwielbiam czytać. Przepadam za książkami biograficznymi, ostatnio ogromnie wrażenie zrobiła na mnie lektura biografii Stalina. Ale w sezonie mam niewiele czasu na książki. Wstaję wcześnie rano, jeszcze zanim przyjdą pracownicy i rzadko bywam wolna przed godz. 22.00. Jestem już wtedy tak zmęczona, że marzę tylko o kilku godzinach snu. Prowadzenie schroniska to nie tylko przyjemność, ale także ciężka praca.

Czy potrafi Pani wskazać najtrudniejszy dzień w „Orlicy”?

To było w grudniu, kilka lat temu. Dostałam list, nadawca ostrzegał, że w schronisku podłożona jest bomba. Zadzwoniłam na policję, przyjechała brygada antyterrorystów, ewakuowano wszystkich mieszkańców „Orlicy”, przeszukano całe schronisko, nic - oczywiście - nie znaleziono, ale nerwów straciłam wtedy mnóstwo. W akcję zaangażowano dużo sił i środków, które mogły być potrzebne w innym miejscu, na dole przez kilka godzin stała karetka i straż pożarna - zupełnie niepotrzebnie.

A - dla równowagi - najlepszy dzień?

Każdy, gdy ksiądz Józef Tischner odwiedzał nas na Turbaczu. Zaglądał do schroniska ilekroć przychodził na mszę do kaplicy przy żółtym szlaku.

Czy ma Pani tutaj swoje ulubione szlaki, miejsca?

Niestety, z powodu nadciśnienia, nie mogę zbyt wiele chodzić po górach. W wolnych chwilach najchętniej więc wybieram się na dół, do „Muzycznej Owczarni” w Jaworkach. Często grywa tam kuzyn mojego męża, doskonały gitarzysta - Jarek Śmietana, niekiedy w duecie z Nigel’em Kennedy’m. Nie mogę narzekać tutaj na nudę.

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 11/2007


Strona główna