Co w życiu księdza pojawiło się wcześniej - kapłaństwo, czy góry?

Powołanie było darem od Boga, który otrzymałem jako nastolatek, natomiast upodobanie do gór wyssałem z przysłowiowym „mlekiem matki”.

Czy to zatem mama pierwsza zabrała małego Maćka na wycieczkę?

Nie, po raz pierwszy na całodzienną wędrówkę wziął mnie tata, gdy miałem pięć lat. To było gdzieś w okolicach Jeleśni, nie pamiętam dokładnie. Ale niewiele później – jeszcze w przedszkolu – poszedłem z tatą na „wyprawę”, której nie sposób zapomnieć: niebieskim szlakiem ze Skawicy na Halę Krupową. Pogoda była kiepska, złapały nas po drodze dwie potężne burze, to dopiero było przeżycie dla malucha!

Nie zniechęciło to księdza do gór?

A wręcz przeciwnie! Przeczekałem pod płachtą brezentu obydwie nawałnice i jeszcze było mi mało! Potem co roku w czasie wakacji wracaliśmy z tatą na Halę Krupową. Pamiętam wyraźnie emocje ostatnich metrów przed schroniskiem – najpierw ponad drzewami widać było komin, potem dach, a później stopniowo wynurzał się cały budynek – cel naszej drogi. Następne było Pilsko, później Turbacz…

A skąd ksiądz pochodzi?

Można żartobliwie powiedzieć, że jestem góralem ze Wzgórza Świętej Bronisławy w Krakowie. Mój dom rodzinny stał na niewielkim wzniesieniu przy ulicy Księcia Józefa, przez dziurę w płocie wychodziłem w kierunku Kopca Kościuszki, by pojeździć na nartach. Mało kto pamięta, że szalały tam wtedy tłumy narciarzy i saneczkarzy, w pogodne zimowe niedziele stoki były aż „czarne” od ludzi.

Teraz z rzadka tylko można zobaczyć tam kogoś na „biegówkach”.

To wzgórze obok Sikornika nazywane było potocznie Kasprowym Wierchem.

A moja babcia o najwyższym punkcie tego wzniesienia mówiła „Gubałówka”.

Zgadza się, miano Krakowskiej Gubałówki nadano całemu wzgórzu między Kopcem Kościuszki, a Lasem Wolskim, bo stamtąd przy dobrej pogodzie można zobaczyć Tatry. A na naszym Kasprowym Wierchu – od strony Woli Justowskiej zbudowano skocznię narciarską.

Podobno w Lesie Wolskim wytyczone były też nartostrady.

Tak, moja ulubiona prowadziła z Poniedziałkowego Dołu do klasztoru Kamedułów, a stamtąd pod ZOO i w dół, na Bielany albo na Wolę Justowską. Tam, na Wesołej Polanie działał wyciąg – tak zwana „wyrwirączka”, na którym uwielbiałem jeździć w dzieciństwie.

Czy ksiądz pamięta swoje pierwsze narty?

To były „drewniaki”, miały skórzane, podnoszone wiązania. Następne to „kandahary”, z metalowymi zatrzaskami, dzięki którym na zjazdy można było zapiąć je na sztywno, lub rozpiąć do chodzenia, tak aby pięta była luźna.

A „foki”?

Nie było ich wtedy. Czasem ktoś miał jeszcze przedwojenne, ale ja po raz pierwszy zobaczyłem je dopiero w liceum, na rajdzie narciarskim Siedem Wierchów Beskidzkich. Kto nie miał „fok” ten musiał albo mozolnie podchodzić bokiem, albo dźwigać narty na plecach. Nomen omen rokrocznie zakończenie tych rajdów odbywało się na Hali Krupowej, zjeżdżaliśmy stamtąd nieistniejącą już nartostradą do Wielkiej Polany, by tam ogłosić początek wiosny.

Samodzielną przygodę z górami rozpoczynał ksiądz od sezonów zimowych?

Chyba tak, bo latem na szlaki zaczął „wyciągać” mnie dopiero kolega, z którym potem razem poszliśmy do seminarium. A później – traf, nie traf – na swoją pierwszą parafię zostałem skierowany do Suchej Beskidzkiej. To świetne miejsce dla lubiących góry, bo stamtąd było wtedy bardzo dużo połączeń w kierunku Żywca i Zakopanego. Parafię miałem kolejarską, więc pomimo tłoku w pociągach zawsze „znalazł się” przedział służbowy dla mnie i młodzieży, którą zabierałem na wycieczki.

Prowadził ksiądz duszpasterstwo młodzieżowe?

W szkołach nie było wówczas religii, więc często zapraszałem podopiecznych nie tylko do salki katechetycznej ale i w góry. Okazało się, że wychowałem sobie sporą gromadkę zapaleńców. Pamiętam jak pewnego razu lało tak strasznie, iż postanowiłem zrezygnować z wycieczki. Nie minął kwadrans gdy zadzwonił telefon: co się stało? Gdzie ksiądz jest? Przecież my czekamy na dworcu! Nie miałem wyboru, złapałem taksówkę i w ostatniej chwili wpadłem na peron. A teraz kilka osób z tej grupy to moi młodsi koledzy z GOPR.

Jak ksiądz trafił do GOPR?

Chodząc po kolędzie wstąpiłem…

Do GOPR?

Do kierownika Sekcji Suskiej Grupy Beskidzkiej GOPR. Zaczęliśmy rozmawiać o swoich pasjach i wtedy on zaproponował, abym został ratownikiem. To było za komunizmu, gdy władze utrudniały przyjmowanie księży do GOPR. Miałem jednak szczęście, bo trafiłem akurat na rok 1981, gdy swobody nie ograniczano aż tak dotkliwie. Zdałem egzaminy i zostałem przyjęty do Grupy Beskidzkiej GOPR. Kilka miesięcy później przeniosłem się do Krakowa, lecz  dyżury nadal pełniłem regularnie. Nie przeszkodził mi nawet stan wojenny, bo wprawdzie obowiązywał wtedy zakaz podróżowania, lecz dzięki delegacjom z GOPR mogłem przemieszczać się bez trudu. Napsułem sporo krwi ówczesnym władzom…

Dyżurami?

Mszami, które odprawiałem w górach przy okazji dyżurów. Zaczęło się od kaplicy na Jasieniu, gdzie wiosną 1983 umówiłem się ze znajomymi ratownikami i tak już od ćwierć wieku rokrocznie organizujemy nasze „majówki”. Potem postanowiliśmy spotykać się również jesienią na Babiej Górze, ustawiliśmy tam niewielką figurkę Matki Bożej – oczywiście, jak na tamte czasy nielegalnie. Przy niej, we wrześniu 1983 odprawiłem pierwszą mszę świętą. Przyszło bardzo dużo ludzi, „Tygodnik Powszechny” opublikował obszerny reportaż, wybuchła straszna awantura, Służba Bezpieczeństwa wzywała uczestników mszy na przesłuchania.

Księdza również?

Mnie nie, ale prawie wszystkich poza mną. Doszło do tego, że SB dowiadywała się o terminy moich dyżurów na Markowych Szczawinach. Wysyłali wtedy dodatkowe patrole WOP (to dzisiejsza Straż Graniczna), aby mnie śledzić, a nawet utrudniać odprawianie mszy. Chłopcy z WOP nie wypełniali jednak rozkazów nazbyt gorliwie, pamiętam jak kiedyś na dziesięć minut przed mszą przyszli do mnie by zameldować, że zjeżdżają na dół po zmienników i gdy nowy patrol zjawił się na Markowych, ja kończyłem już rozdawać komunię. Ostatni raz funkcjonariusze pojawili się tam w roku 1989, okropnie nie chciało im się wchodzić na Babią Górę, więc tylko zażądali od kierownika schroniska pokoju z widokiem na czerwony szlak i z okna fotografowali schodzących ze szczytu po mszy.

Kaplica na Okrąglicy chyba też została zbudowana bez zgody władz?

Wiele lat temu proboszcz z Sidziny postawił tam ołtarz, przy którym od roku 1983 – na prośbę PTTK – zawsze w pierwszą niedzielę października odprawiana jest msza święta, na zakończenie sezonu turystycznego. Ołtarz ten stał jednak pod gołym niebem, lała się po nim woda, więc postanowiliśmy osłonić go jakimś niewielkim daszkiem. Zgłosił się jednak do mnie znajomy architekt z projektem obszernej wiaty, zabudowanej z trzech stron. Aż się za głowę złapałem – jak sobie poradzimy z tak dużym przedsięwzięciem? Wtedy „niebo” zesłało nam sponsora… Budową zajął się zespół apostolstwa świeckich przy kościele Świętego Józefa w Krakowie. Kilkadziesiąt osób kursowało pomiędzy Wielką Polaną, a Okrąglicą wnosząc na własnych plecach prawie wszystkie materiały – w sumie około pięć ton. To był rok 1987, komunizm chylił się powoli ku upadkowi, a kaplica nieprzypadkowo „wyrosła spod ziemi” nagle i niespodziewanie podczas „majówki”, gdy władze zajęte były Świętem Pracy.

Jak udaje się księdzu pogodzić obowiązki duszpasterskie z górami?

Jestem zatrudniony w Papieskiej Akademii Teologicznej, a wcześniej pracowałem w Kurii, więc mam więcej swobody niż księża na parafiach. A poza tym ewangelizacja na szlakach niejako wchodzi w zakres moich obowiązków, bo już wiele lat temu zostałem mianowany duszpasterzem turystów. Mam swoją stałą grupę „Pielgrzym”, spotykamy się dwa razy w miesiącu na mszach świętych, prelekcjach i pokazach przeźroczy, wyjeżdżamy razem – w tym roku byliśmy w Mariazell, a przez szereg lat organizowaliśmy wypady w Alpy.

A pielgrzymki?

Zajmuję się nimi poniekąd „służbowo”, bo współpracuję z biurami organizującymi wyjazdy pielgrzymkowe, prowadzę dla nich szkolenia. Turystyką interesuję się też zawodowo, tematyką mojej habilitacji było duszpasterstwo wolnego czasu, ze szczególnym uwzględnieniem turystyki, a dysertację profesorską poświęciłem pielgrzymkom. Współtworzyłem Polską Izbę Pielgrzymkową, należę do Rady Episkopatu do spraw Turystyki, Pielgrzymek i Migracji, pomagałem wytyczyć Małopolski Szlak Papieski oraz Ścieżki Papieskie w Gorcach i Beskidzie Wyspowym.

Czy ksiądz sam uczestniczy w pieszych pielgrzymkach?

Tylko w krótkich i nieformalnych, kilka razy wędrowałem na przykład z Krakowa, czy Suchej do Kalwarii, ale nigdy nie szedłem do Częstochowy. Pielgrzymkowy charakter miało natomiast kilka z naszych wypraw zagranicznych. Zaopatrzyłem się kiedyś w przewodnik „50 pielgrzymek po Alpach” i z nim przemierzaliśmy szlaki, codziennie odwiedzając kolejne obiekty sakralne. Ważnym celem naszej drogi była Przełęcz Świętego Bernarda, patrona turystów i - według tradycji - twórcy ratownictwa górskiego.

Jak wielu księży jest w GOPR?

W samej Grupie Podhalańskiej przynajmniej sześciu.

I wszyscy są czynnymi ratownikami?

Wszyscy.

A jak ksiądz - przy tej ilości pracy - znajduje czas na dyżury?

Każdy musi mieć jakieś hobby aby nie „zwariować”. Tempo życia jest bardzo duże, obowiązków przybywa, a GOPR pozwala mi zachować pewien dystans do rzeczywistości, bo czy chcę, czy nie chcę - muszę iść na dyżur. Nie mogę też udawać, że nie słyszę wołania o pomoc, bo odzywa się ni stąd, ni zowąd „po godzinach”...

W ilu wyprawach GOPR brał ksiądz udział?

Nigdy tego nie liczyłem. Najczęściej dyżuruję zimą, na Markowych Szczawinach. Wtedy w rejonie Babiej Góry (i nie tylko tam) nawet drobna kontuzja może okazać się groźna dla życia. Nie trzeba wcale wypadku, bo mróz, wiatr, słaba widoczność, „ciężki” śnieg, brak odpowiedniego ekwipunku, doświadczenia i wyobraźni wystarczą, aby wycieczka zakończyła się dramatycznie.

Kapłan i ratownik w jednej osobie... Czy zdarzyło się, że nie mogąc już ocalić ciała ofiary, ratował ksiądz duszę?

Mówią, że księża - goprowcy zależnie od potrzeb służą pierwszą lub ostatnią pomocą. Ja na szczęście nigdy nie musiałem udzielać ostatniego namaszczenia na szlaku. Dawno temu - gdy jeszcze byłem klerykiem - umarł na moich rękach turysta. Pamiętam, że to wtedy uświadomiłem sobie, iż znacznie więcej wiem o ratowaniu duszy, niż ciała. Ta myśl kilka lat później pomogła mi podjąć decyzję o wstąpieniu do GOPR. Ale w najtrudniejszych chwilach inaczej wykorzystuję swoje kapłaństwo i wiarę. Jednej z zim, na stokach Babiej Góry, samotnie poszukiwałem dwójki zaginionych turystów. Widoczność spadła dosłownie do dwóch metrów, czas mijał, sytuacja zaczęła wyglądać beznadziejnie. I wtedy wezwałem na pomoc Świętego Bernarda... Po trzech minutach zauważyłem plecak, a chwilę później turystę, który akurat w tym momencie wyszedł z jamy śnieżnej, aby ponownie zadzwonić po pomoc.

Imponująca skuteczność!

Różnie z nią bywa. Tej zimy nie pomógł mi ani autorytet ratownika, ani kapłana, a i Święty Bernard okazał się bezradny, gdy w rezerwacie ścisłym spotkałem grupę na skuterach śnieżnych. Udało mi się ich zatrzymać i nic poza tym, żadne argumenty do nich nie trafiały, zupełnie jak gdybym mówił do ściany...

Trzeba było wezwać Straż Parku!

Wezwałem, ale nie udało im się znaleźć winnych.

Jak to nie udało? Przecież ślady skuterów musiały gdzieś prowadzić!

Oczywiście - sam to sprawdziłem - prowadziły pod jedną z chałup we wsi. Wypytałem tam dokładnie o właścicieli skuterów i zdobyłem sporo informacji.

A Straż Parku nadal szuka?

Wolałbym tego nie komentować.

Dobrze, zatem zmieńmy temat: w jakich najdziwniejszych miejscach odprawiał ksiądz msze i udzielał ślubów?

Nie twórzmy proszę takich rankingów. Wybierając miejsce nie kieruję się jego „dziwnością”. Rokrocznie odprawiam msze święte na rozpoczęcie sezonu - w różnych punktach - i na zakończenie - pod Okrąglicą. Zawsze w połowie września jest msza na szczycie Babiej Góry, w Sylwestra na Markowych Szczawinach oraz wiele, wiele innych. I to już same góry powodują, że msze są tam bardziej niezwykłe od „zwykłych”, a zdarzały się nawet trudne do przetrwania.

Trudne do przetrwania?

Tak, bo pamiętam na przykład pioruny w czasie podniesienia... Dzięki Bogu nigdy jednak nie musiałem przerwać mszy świętej. A wracając do pytania o śluby - to przecież Bogu i sobie ludzie przysięgają, więc nie ma powodu by miejsce, w którym to czynią było szczególnie szokujące. I jeszcze jedno - z mojego doświadczenia wynika, że im bardziej udziwniony jest ślub, tym krócej trwa małżeństwo...

Czy idąc w góry ksiądz jest zawsze przygotowany na odprawienie mszy?

W moim plecaku nigdy nie może zabraknąć miejsca na niewielki kielich, mszał, albę, stułę i komunikanty - czyli zestaw nazwany żartobliwie „Małym Księdzem”.

To waży pewnie przynajmniej kilogram. Cóż, nie jest lekko być kapłanem w górach...

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 12/2007


Strona główna