SIÓDMA PRZECHADZKA

18.09.2009, Trzebiatów - Kołobrzeg (30 km)
     Tym razem startuję w Trzebiatowie, aby Magda mogła dołączyć do mnie na weekend. Najłatwiej jej będzie przyjechać do Kołobrzegu, więc tam właśnie zamierzam dzisiaj dojść.
     Trzebiatów to miłe miasteczko 10 kilometrów od wybrzeża Bałtyku. Nigdy tu nie byłem, chociaż prowadzi tędy czerwony szlak turystyczny, którym często wędrujemy. Nigdy jednak nie chciało mi się wchodzić tak daleko w głąb lądu, więc na każdej z Przechadzek, wędrowałem do Mrzeżyna wprost z Pogorzelicy.
     O godz. 9.00 ruszam z Trzebiatowa, o 11.00 wchodzę do Mrzeżyna i oczywiście kieruję się do "naszej włóczykijskiej" smażalni "U Rybaka". I znowu nie mam szczęścia - w czerwcu, gdy przechodziliśmy tędy całą ekipą, smażalnia miała zostać otwarta nazajutrz, a dzisiaj widzę kartkę z informacją, że zamknięta została przedwczoraj...
     Kupuję klamerki do przypinania prania (bo zapomniałem) i ruszam w stronę Dźwirzyna. Po godzinie zauważam zmierzające z przeciwka dwie bardzo intrygujące sylwetki. Większa ciągnie wózek, mniejsza niesie plecak, a wokół nich biega uśmiechnięty od ucha do ucha labrador, nieco tylko zniecierpliwiony trochę zbyt wolnym tempem marszu. Rozmawiamy. Okazuje się, że Wojtek (tata) z Ignacym (syn) oraz Bimbrem (pies) od pięciu lat penetrują sukcesywnie kolejne odcinki naszego wybrzeża. Do kompletu brakuje im już tylko fragmentu z Kołobrzegu do Świnoujścia, gdzie zamierzają dojść tym, lub następnym razem. Wojtek ma na wózku cały dobytek - poza ubraniami także namiot, ekwipunek biwakowy oraz prowiant i zapas wody na pięć dni, gdyż podczas wędrówki w ogóle nie schodzą z plaży. Wymieniamy się numerami "komórek" i życząc sobie nawzajem wiatru w plecy (nota bene: zastanawiam się jak to pogodzić, gdy wędrujemy w przeciwnych kierunkach?), ruszamy w przeciwnych kierunkach...
     Nie mija kwadrans gdy widzę idącego w moim kierunku młodego człowieka z plecakiem. Zaczepiam go, i tak poznaję Szymona, który w ubiegłym roku przeszedł nasze wybrzeże od Darłówka do Gdańska, a w tym przemierza odcinek od Rowów, do Świnoujścia. I znowu wymieniamy się numerami telefonów i wędrujemy każdy w swoją stronę, życząc sobie bezwietrznej pogody... :)
     Pierwsze kroki w Kołobrzegu kieruję do sklepu ze skarpetami oddychającymi, które kupowałem tu w czerwcu dla Beaty i do dzisiaj żałuję, że nie wziąłem też dla siebie, bo 18 złotych za parę to niewiele. Są nadal i kosztują tyle samo.
     W drodze na kwaterę mijam szyld "GINEKOLOG, POŁOŻNIK - GRZEGORZ POCZĄTEK" - cóż, właściwe nazwisko dla lekarza tej specjalności...
Robię pierwsze przechadzkowe zakupy, proszę o maślankę za 2.20 zł i dopiero na kwaterze zauważam, że na paragonie wpisana jest jako jogurt za 3.80 zł. Jutro upomnę się o zwrot różnicy, bo nie o kwotę mi chodzi, lecz o zasadę, a procentowo pomyłka jest znacząca.
     Wieczorem przyjeżdża Magda, przywozi pyszny makowiec i jeszcze lepszy sernik... :)

19.09.2009, Kołobrzeg - Sarbinowo (35 km)
     Zaczynamy od wizyty w sklepie spożywczym, ekspedientka jest inna niż wczoraj, ale bez wahania zwraca mi pieniądze.
     Tym razem zamierzamy iść do Podczela plażą, ale na wszelki wypadek sprawdzamy czy "drgnęło coś" w kwestii szlaku turystycznego, zaanektowanego przez ścieżkę rowerową. I z przykrością stwierdzamy, że pomimo naszych interwencji oraz obietnic, które usłyszeliśmy - nie zmieniło się nic. Nadal, aby wędrować szlakiem należałoby zlekceważyć zakaz wstępu. A zatem w Kołobrzegu wciąż tylko rowerzyści mogą legalnie zobaczyć Rezerwat Smolne Bagno, bo na spacer nie wolno się tam wybrać! Zaskakująca jest ta dyskryminacja pieszych...
     W Ustroniu Morskim kupuję mój ulubiony sok z czarnej porzeczki. Pod nakrętką znajduję informację, że pierwszy rower skonstruował Ernest Michaux. Tego było mi potrzeba! Kilka dni temu nagrywałem wywiad o pierwszych cyklistach i moja rozmówczyni wymieniła to właśnie nazwisko; pomyślałem wtedy, że będę musiał sprawdzić pisownię, ale już nie muszę...
     Pod latarnią w Gąskach dwaj młodzi ludzie wypytują nas o drogę wzdłuż wybrzeża, bo za rok zamierzają się przejść ze Świnoujścia na Hel. Chwilę później zauważamy buksujący samochód i grupę gapiów dookoła. Oburzeni ich obojętnością postanawiamy pomóc i dopiero wtedy zaczynamy rozumieć wahanie widzów. Auto utknęło bowiem w głębokim, nieprzyjemnie ciemnym błocie i każde dodanie gazu powoduje, że czarna maź tryska spod kół niczym fontanna. Niezrażeni tym oferujemy jednak pomoc. Udaje nam się wypchnąć samochód, lecz ochlapani jesteśmy po uszy, a nawet wyżej, bo grudki błota mamy także we włosach... :)
     W Sarbinowie, przy stołach obok "naszej" knajpki wisi napis "TYLKO DLA KONSUMENTÓW ALBATROSA!". Zastanawiam się czy to znaczy, że nie mógłbym tutaj usiąść aby zjeść kurczaka, dorsza, lub frytki?
Zatrzymujemy się na kwaterze, gdzie do tej pory nocowałem tylko raz, ale bardzo miło wspominam gospodarzy. I chyba vice versa, bo kiedyś nawet dzwonili do mnie. Niestety, nie spotykamy się, gdyż wyjechali, zostawiając dom pod opieką starszej pani, równie sympatycznej jak oni.

20.09.2009, Sarbinowo - Darłówko (40 km)
     Tuż po starcie kompromituję się jako biolog totalnie, gdy widząc kormorana z białymi piórami na brzuchu potakuję, kiedy Magda pyta, czy to może być albinos. Zastanawiać się zaczynam dopiero na widok całego stada kolejnych "albinosów", oblegających następny falochron. Ale to i tak Magda pierwsza domyśla się, ze są to po prostu osobniki młode, tak inne od dorosłych, jak "brzydkie kaczątka" od łabędzi.
     W Mielnie idziemy jeszcze razem na mszę i żegnamy się, Magda wraca do domu, bo jutro musi być w pracy. Wchodzę do Unieścia, gdy przychodzi SMS od Beaty Graczyk (też "bałtyckiego włóczykija"): Wchodzimy do Unieścia, słońce świeci przepięknie! Szkoda, że nie możesz tego zobaczyć!. Dzwonię do Beaty i pytam, z której strony wchodzi do Unieścia. Okazuje się, że z przeciwnej niż ja, więc gnam na plażę, aby się nie rozminąć. Nie mija kwadrans i wpadamy sobie w objęcia, radość nasza nie ma granic! Dziewczyny (Beata i Ola) wybrały się na weekendową przechadzkę nieznanym im odcinkiem z Darłowa do Mielna. To dopiero fenomenalny zbieg okoliczności!
     Dziwnym zbiegiem okoliczności dzwoni też do mnie Redaktor Naczelna "Tygodnika Podhalańskiego" twierdząc, że dostała ode mnie e.mail z prośbą o uzgodnienie terminu przeprowadzenia wywiadu. Cóż - fakt, że ostatnio szukałem niewiasty skłonnej udzielić wywiadu dla magazynu "Rowertour" (bo wszyscy moi dotychczasowi rozmówcy to mężczyźni), ale z całą pewnością nie pisałem do pani Beaty Zalot. Może to Opatrzność zsyła mi interlokutora? Niestety nie, bo pani Beata jeździ na rowerze chętnie, ale nie ma szczególnych osiągnięć jako cyklistka. Rozwiązanie zagadki tkwi w nagłówku e.mail'a, to gospodarz schroniska na Starych Wierchach, z którym rzeczywiście jestem umówiony, wysłał list do redakcji "TP", "forwardując" przy okazji mój e.mail. Nie mam jednak pojęcia dlaczego, więc zagadka pozostaje częściowo nierozwikłana.
     Chwilę później moja "komórka" dzwoni po raz drugi. I druga rozmowa też dotyczy wywiadów - tym razem z pracownikiem obserwatorium astronomicznego na Lubomirze. Umawiamy się, że o historii oraz odbudowie obiektu porozmawiam z nim, a o pracach bieżących - z astronomem. Nawet nad morzem góry nie dają mi spokoju... :)

21.09.2009, Darłówko - Ustka (40 km)
     Ruszam o 7.00, przede mną długa droga - praktycznie podwójny etap, bo dotychczas zawsze jeden "krótki" dzień przeznaczałem na dojście z Darłówka do Jarosławca, lub Jezierzan, a drugi na przejście przez poligon, tudzież ominięcie tego obszaru. Tym razem całość zamierzam pokonać na raz, a poligon muszę obejść dookoła, gdyż nie dostałem zgody na przemarsz plażą.
     W Jarosławcu "pstrykam" jedno z niewielu zdjęć: szyld sklepu z używaną odzieżą, o zabawnej nazwie "KUPSECIUCH". Mijam "naszą włóczykijską" kwaterę, gdy w progu staje gospodyni; ucinamy sobie miłą pogawędkę.
     Tuż przed Łąckiem, jakiś wędkarz - wskazując na moje kijki - pyta, czy brały? Mija baaardzo długa sekunda zanim orientuję się, że kijki trekkingowe zostały uznane za wędkę... Może dlatego, że akurat niosłem je w ręce, a może trafiłem na wędkarza krótkowidza? A swoją drogą: zastosowanie kijków do poławiania ryb, byłoby ich ciekawą adaptacją... :)
     Piekarnia w Łącku jak zwykle pachnie zniewalająco, a dom szachulcowy już zupełnie zapadł się w sobie. Znowu uległem czarowi tej małej miejscowości.
     W Królewie spotykam długodystansowców z Holandii. Są już w drodze od ponad dwóch tygodni, idą szlakiem E-9, a zaczęli w Braniewie - przy granicy z Rosją. Holendrzy bardzo chwalą staranne oznakowanie naszych szlaków turystycznych. Cóż, całe szczęście, że kończą wyprawę w Jarosławcu, mogliby zmienić zdanie w Kołobrzegu, na szlaku okupowanym przez ścieżkę rowerową. Wymieniamy się e.mail'ami i ruszamy w przeciwnych kierunkach.
     W Ustce idę wprost na "naszą" kwaterę. Gospodyni na mój widok uśmiecha się bezradnie, bo wprawdzie ma jeden pokój wolny, lecz lojalnie uprzedza, że cały dom wynajęła grupa studentów, więc gdybym chciał się dobrze wyspać, to... Tak! Oczywiście, że chciałbym się dobrze wyspać! Trudno, poszukam gdzie indziej, wszak na pierwszych Przechadzkach nie było jeszcze "naszych" kwater i noclegów szukaliśmy "w ciemno", czas przypomnieć sobie tamte dzieje. Już wychodzę, gdy gospodyni nieoczekiwanie proponuje mi pokój przeznaczony dla jej prywatnych gości - cichy, bo na drugim końcu domu. A zatem zostaję!
     Idę na zakupy do "NETTO", bo mają tam przepyszną chałwę... :) Potem wychodzę do budki telefonicznej, jest idealna dla "długodystansowców", gdyż rozmawiając można usiąść... :) Ledwie wybieram numer, gdy mija mnie para - oboje z plecakami, na których suszą się ręczniki... Czyżby "włóczykije"? Przeczucie mnie nie zawiodło, chociaż tym razem idą tylko z Dąbek do Ustki lub Rowów. Gwarzymy pogodnie głównie o... Gorcach. I już mamy się pożegnać, gdy Paweł pyta mnie, czy mógłbym polecić im jakąś kwaterę w Ustce? Niestety, mogę zaoferować tylko ten jedyny wolny pokój wśród studentów. Wizja nocnych hałasów nie zniechęca ich, więc wracamy "do mnie". Gospodyni proponuje im jednak za pół ceny jedną z dwóch przyczep kempingowych, stojących na podwórku, a mnie pyta, czy mógłbym przenieść się do drugiej, bo niespodziewany przyjazd kuzynki spowodował, iż prywatny pokój będzie potrzebny. Marta i Paweł nie decydują się na taki nocleg, a ja przeprowadzam się do przyczepy. Gwoli zadośćuczynienia gospodyni zwraca mi całą opłatę za nocleg, więc dach nad głową mam dzisiaj za darmo.
     Wieczorem Magda pisze, że WWF (World Wildlife Fund) szuka wolontariuszy gotowych patrolować wybrane odcinki wybrzeża w poszukiwaniu fok i zgłaszać wszystkie obserwacje wyspecjalizowanym służbom. Jedno ze spotkań informacyjnych odbyło się w Ustce właśnie dzisiaj, a dwa następne zorganizowane zostaną jutro w Smołdzinie i Łebie. Niestety, nie zdążę tam dojść na czas, szkoda bo przecież mam tak wielu znajomych mieszkających nad morzem i regularnie spacerujących po plażach. Może udałoby mi się namówić kogoś do takiej służby? A i sam chętnie dowiedziałbym się więcej o tej inicjatywie WWF. Dzwonię więc na podany przez Magdę numer "komórki" Moniki Łaskawskiej - koordynatora Akcji "Błękitny Patrol". Okazuje się, że Monika słyszała o naszych Przechadzkach i będzie wdzięczna za wsparcie oraz promocję kampanii. Jest już w Smołdzinie, więc nie spotkamy się, ale dostanę e.mail'em wszystkie niezbędne informacje.

22.09.2009, Ustka - Las Smołdziński (30 km)
     Przed wyjściem zamieniam kilka słów z gospodarzem kwatery, emerytowanym ratownikiem morskim. Mówi, że dobrze rozumie nasze upodobania, bo radość, której doświadczamy patrząc na Bałtyk z plaży, on wciąż czuje będąc na pokładzie. Mówi też, że tej nocy znowu ktoś zginął na morzu już blisko wejścia do portu w Ustce i znowu zawinił brak doświadczenia ofiary...
     Do Rowów idę bez zatrzymywania, czuję się świetnie, w marszu jem drugie śniadanie i wypijam jogurt, w marszu odpoczywam. Kilometr za Ustką mijam ostatnich spacerowiczów i dopiero zbliżając się do Rowów zauważam następnych. Przez ponad dwie godziny plażę mam tylko dla siebie. Wpadam w przechadzkowy trans, rytm drogi działa na mnie odurzająco. Klif jest jeszcze w cieniu, ale korony drzew i morze rozświetla już słońce. Bałtyk huczy wzburzony, lecz na lądzie w ogóle nie czuć wiatru. Wzdłuż wybrzeża ciągną wędrowne ptaki - siewki, sieweczki, biegusy, jakieś brodźce, dwa razy mijają mnie przelatujące nisko nad falami ostrygojady - piękne, kontrastowo upierzone: czarno - białe, z intensywnie czerwonymi dziobami i nogami.
     Szedłem tędy już sześciokrotnie, lecz dzisiaj po raz pierwszy idę dołem, czyli plażą u podnóża klifu. Poprzednio zawsze wędrowałem ścieżką efektownie poprowadzoną po krawędzi urwiska, więc dzisiaj uznałem, że najwyższa pora zobaczyć ten odcinek z innej perspektywy. I sam już teraz nie wiem, który wariant wybrać następnym razem, bo obydwie drogi są przepiękne!
     W Rowach zatrzymuję się na dłużej. Robię zakupy, bo do Lasu Smołdzińskiego zamierzam pójść plażą, więc po drodze nie będzie żadnych sklepów. A zmobilizowany wczorajszymi rozmowami o fokach odpisuję z planszy informacyjnej numery telefonów (601 889940, 513 689403), pod które należy zadzwonić w przypadku zauważenia tych morskich ssaków. Wprawdzie ja nad Bałtykiem nigdy nie widziałem ani jednej foki, lecz może tym razem szczęście mi dopisze? To kwestia przypadku, wszak dwa lata temu Jurek, który wyszedł z kwatery pół godziny później niż my, goniąc nas spotkał fokę, więc musiała wyjść na brzeg dosłownie za naszymi plecami.
     Gdy wracam na plażę Bałtyk wygląda już zupełnie inaczej. Jest jeszcze bardziej wzburzony i szary, bo niebo zasnuło się chmurami. Zerwał się też silny wiatr, na szczęście dmuchajacy w plecy. Z przeciwka idzie młody człowiek, wygląda terenowo, ale ma mały plecak, więc go nie zatrzymuję - niemożliwe, aby był "długodystansowcem". Aliści on zatrzymuje mnie pytaniem, czy Kuba Terakowski to ja? Okazuje się, że Tomek korespondował ze mną na temat marszu dookoła Łodzi. Pamiętam doskonale tę wymianę e.mail'i, lecz nie miałem pojęcia jak wygląda adresat. Teraz już wiem. Tomek przeszedł też połowę wybrzeża, a odcinek od Stilo do Rowów zna na pamięć, bo często tu bywa, odwiedzając mieszkającą w pobliżu babcię. Tomek tłumaczy mi niezwykle dokładnie, gdzie na zupełnie pustym odcinku między Czołpinem, a Rąbką, schowany tuż za wydmą stoi domek meteorologów, w którym w razie potrzeby można się schować. Słyszałem o nim kilkakrotnie, ale nawet nie próbowałem szukać, nie wiedząc gdzie należy zejść z plaży. Korzystam też z okazji i na mapie Tomka sprawdzam przebieg czarnego szlaku, który zamierzam wykorzystać w drodze na kwaterę. Po raz pierwszy bowiem wybrałem się na Przechadzkę bez map, uznając, iż nie będą mi potrzebne. I dotychczas rzeczywiście nie były, ale akurat tutaj chętnie zerknę, bo czarny szlak znam tylko teoretycznie. Z przyjemnością rozmawiałbym dłużej, ale coraz silniejszy, zimny wiatr skutecznie nam to utrudnia.
     Przy zejściu do lasu zauważam parę, nie wyglądają na "długodystansowców", ale wyglądają sympatycznie, więc ich zagaduję. Mówią, że od dwunastu lat przyjeżdżają do Lasu Smołdzińskiego, a dzisiaj na spacerze po plaży, po raz pierwszy zastanawiali się nad przejściem całego wybrzeża... :)
     Dość wcześnie, bo już około godz. 16.00 pukam do drzwi mojej ulubionej kwatery, u pani Jadwigi Bojarojć. Magiczne, ciche popołudnie mija mi niepostrzeżenie na poddaszu jej dobrego domu. Wypijam niezliczoną ilość herbat, przygryzając drażami śmietankowymi. Tym razem pokój vis-a-vis jest zajęty, mieszka w nim miły człowiek, też stały bywalec tej kwatery i też z Krakowa. Trochę sobie gawędzimy.
Prognozy pogody na jutro są deszczowe. Nie szkodzi, za mną i tak pięć słonecznych dni.

23.09.2009, Las Smołdziński - Łeba (25 km)
     Pierwszy dzień kalendarzowej jesieni. Budzę się o 4.30 zupełnie wyspany. I przewracam się na drugi bok, gdy na dobre budzi mnie myśl, że warto byłoby zobaczyć wschód słońca na Wydmach Czołpińskich. Zapowiada się pochmurny poranek, więc widowisko może być fenomenalne.
     O 5.30 jestem już w drodze. Ciemność nocy powoli ustępuje miejsca szarej barwie przedświtu, ale chmury są zbyt grube, by promienie słońca mogły się przebić. Dzień wstaje bez "fajerwerków". Nie mam szczęścia do wschodu słońca na Wydmach Czołpińskich, kiedyś przyjechałem tu specjalnie z Krakowa, aby "pstryknąć" kilka fotek o świcie i... trafiłem na ulewę, która odprowadziła mnie aż do Łeby... :) Natomiast na Przechadzkach Wydmy Czołpińskie zawsze były nam przychylne, bo zawsze świeciło nam tu słońce i nigdy nie spotkaliśmy tutaj nikogo, chociaż wiem, że bywają odwiedzane tłumnie. Startując jednak wcześnie rano z kwatery w Lesie Smołdzińskim, można łatwo wyprzedzić wszystkich innych turystów. A dzisiaj słońca wprawdzie nie widać, lecz wbrew prognozom nie pada, co pod tą grubą warstwą ciężkich, ciemnych chmur i tak zakrawa na cud. Wciąż wieje bardzo mocny wiatr, więc całą powierzchnię wydm pokrywają drobne żeberka prążków, nietknięte ludzką stopą, jak gdyby nikt jeszcze nigdy tędy nie przechodził. Nie widzę nawet śladu ścieżki, więc idę na pamięć chwilami zastanawiając się, czy nie zgubiłem szlaku, który tutaj nie został oznakowany palikami.
     Punktualnie o godz. 7.00 schodzę nad Bałtyk. Morze huczy oszałamiająco, po niebie gnają potężne, ołowiane chmury i wciąż nie pada... Jak zahipnotyzowany frunę z wiatrem w plecy, nogi niosą mnie same - nie angażuję ani odrobiny uwagi lub wysiłku, aby wprawić je w ruch.
     Tomek tak precyzyjnie opisał miejsce, w którym powinienem wejść między wydmy by zobaczyć chatkę meteo, że trafiam idealnie "w dziesiątkę". Nie podchodzę jednak bliżej - wszak to park narodowy - nie należy bez potrzeby schodzić ze szlaku.
     Powoli przejaśnia się, już tu i ówdzie między chmurami widać błękit. O godz. 9.15 skręcam z plaży w stronę Wydm Łąckich. I własnym oczom nie wierzę: tu też nie ma nikogo! Pierwszy raz jestem tutaj sam! Słońce przebija się wreszcie i widowisko, które ominęło mnie na Wydmach Czołpińskich, oglądam piętnaście kilometrów dalej. Tyle, że od wschodu minęły już trzy godziny.
     W "naszej" wiacie pod Górą Łącką zjadam uroczyście ostatnią zabraną z Krakowa "krówkę" i pierwsze (!) na tej Przechadzce "Prince Polo".
     Idę lądem do Łeby. Idę, lecz zupełnie tego nie czuję, mam wrażenie, że jadę... :)
     W Rąbce zaczepiam trzy młode osoby z plecakami, okazuje się, że podróżują wzdłuż Bałtyku "stopem". Rozmawiamy też o mojej wędrówce i wtedy jedna z dziewczyn mówi, że trzy lata temu przeszła z koleżanką nasze wybrzeże; drogę podzieliły na dwie części - wiosenną i jesienną, a nocowały na parafiach. Na parafiach? To brzmi znajomo - myślę. Czy Ty przypadkiem nie opublikowałaś relacji z tej wyprawy w Internecie? Nie, to nie ja - mówi Ania - to Gosia opisała naszą wędrówkę. Gosia? Wiem! Korespondowałem z nią, zapraszałem do "Pocztu Bałtyckich Włóczykijów". Do "Pocztu..."? Znam tę stronę... Cóż, krótkie jest nasze wybrzeże... :)
     W Łebie pierwsze kroki kieruję do "naszego" sklepu po pastę z makreli. Udaje mi się kupić ostatnie pudełko. Palce lizać!
     Już o godz. 12.30 dzwonię do drzwi znajomej kwatery. Nigdy dotychczas nie przyszedłem tak wcześnie na metę etapu, zastanawiam się nawet czy nie iść dalej, ale tak lubię Łebę, ten dom i jego gospodarzy, że szkoda byłoby mi przemknąć tędy nazbyt pośpiesznie. Przede mną już tylko trzy dni drogi, nie warto jej skracać.
     Właśnie wybieram się do "naszej" smażalni na rybkę, gdy pani Anita przynosi mi talerz zupy cebulowej z grzanką i roztopionym serem. Jest przepyszna! Dziękuję bardzo! To mój pierwszy ciepły posiłek podczas tej drogi.
     Nie mam telewizora, więc Przechadzki są dla mnie rzadką okazją, by spojrzeć w szklany ekran i przekonać się, że nie warto go mieć. Dzisiaj trafiłem na film - zaczynał się o 16.00 - więc myślałem, że przeznaczony jest dla młodzieży. Szkoda - stwierdziłem, że młodym ludziom serwuje się tak infantylną i banalną bryję, lecz pewnie jakieś egzaltowane czternastolatki mogę identyfikować się z problemami głównej bohaterki, nie wiedzieć tylko czemu granej przez aktorkę dwukrotnie od nich starszą. Zamurowało mnie dopiero, gdy po emisji spikerka zapowiedziała, że druga część zostanie wyświetlona wieczorem. A więc to jednak jest film dla dorosłych? Niemożliwe! O, jak mi dobrze bez telewizora!

24.09.2009, Łeba - Białogóra (30 km)
     Wychodzę o 8.00. Nad Bałtykiem wiatr wieje z prędkością 70 km/godz., więc idę Mierzeją Jeziora Sarbsko - tu jest wyraźnie ciszej. Tuż za Łebą "odkrywam" szlak turystyczny pieszy - niebieski. Tych znaków nie było, gdy szedłem tędy poprzednio. Chętnie sprawdzę którędy zostały wytyczone, bo nie pokrywają się ze znaną mi ścieżką rowerową. Pierwsza połowa jest - moim zdaniem - poprowadzona mniej efektownie, niż trasa dla cyklistów, która wiedzie bliżej Jeziora Sarbsko, ale w drugiej połowie szlak pieszy ma przewagę - pięknie widać z niego Bałtyk. Po półtorej godzinie marszu znaki niebieskie łączą się z czerwonymi, prowadzącymi pod latarnię Stilo. Aliści, w miejscu gdzie szlak czerwony skręca do Osetnika w prawo, zauważam strzałkę informującą, że do latarni wiedzie droga w lewo. Sprawdzam i ten wariant, w rezultacie wchodząc na Stilo drogą dojazdową od tyłu (zamiast szlakiem dookoła wzgórza).
     Poza mną nie ma jeszcze żadnych gości, więc latarniczka ma czas, by zamienić kilka słów. Zaskakuje mnie miło pamiętając, że przechodziliśmy tędy w czerwcu, chociaż w międzyczasie przewinęły się przez Stilo dziesiątki tysięcy twarzy. Dziesiątki tysięcy? Tutaj? W zaledwie trzy miesiące? Aż trudno uwierzyć. A jednak to prawda, bilety wstępu na latarnię są numerowane, więc wiadomo, że podczas wakacji wchodziło na górę po około tysiąc osób dziennie, a rekord wynosi 1440. W mniej pogodne dni kolejka sięgała daleko za furtkę (w słoneczne bardziej oblegana była plaża), a na wejście do środka trzeba było czekać dwie godziny. Strach pomyśleć, co działo się na latarniach łatwiej dostępnych komunikacyjnie! Latarniczka jest już bardzo zmęczona tym tłumem i niecierpliwie czeka na koniec sezonu (od października obiekt będzie zamknięty dla zwiedzających). Pytam, czym goście zaskoczyli ją najbardziej? Otóż, skargami na brak... windy! Windy? Na latarni morskiej? Tego jeszcze nie było! Nie było, ale nad Jeziorem Żarnowieckim postawiono wieżę widokową, na którą można wjechać, więc turyści, którzy tam byli, tu też oczekują podobnych ułatwień. Żegnam się, bo z dołu nadciągają pierwsi goście...
     O 11.40 schodzę nad Bałtyk. Piasek jest doskonale ubity, a niebywale mocny wiatr dmucha mi prosto w plecy, więc frunę lekko w stronę Białogóry. Nade mną po błękitnym, słonecznym niebie pędzą obłoki, przede mną pusto aż po horyzont - tylko w Lubiatowie spotykam kilka osób. Plaża "kurzy" - po ciemnym, wilgotnym, twardym piasku, wiatr gna tumany suchego, jasnego, drobnego pyłu, smagającego mnie po nogach i wyprzedzającego z zawrotną prędkością. Porykuję (bo trudno to nazwać śpiewaniem) When I need you... i mknę na wschód. Jest pięknie, jestem szczęśliwy, to jeden z najbardziej magicznych dni moich siedmiu Przechadzek.
     Gdy na jeden krótki moment wiatr cichnie, czuję, że mój marsz staje się nagle niebywale ciężki - przez dwie godziny "lotu" zdążyłem zapomnieć jak bardzo sztorm mi pomaga.
     Już o 14.15 wspinam się na pomost w Białogórze. Niewiarygodne! Jeszcze nigdy tak szybko nie pokonałem tego odcinka! 16 kilometrów w dwie i pół godziny - bez "huraganowego wspomagania" nie dałbym rady.
     Długo siedzę na "naszej" ławeczce z widokiem na Bałtyk - tak bardzo nie chce mi się odchodzić w głąb lądu. Wciąż czuję niedosyt. Niedosyt tym silniejszy, im dłużej tu jestem. A przede mną już tylko jeden dzień wędrówki wzdłuż otwartego morza, pojutrze skręcam nad Zatokę Pucką. Lubię "Pucyfik", ale to już nie to samo...
     Na przemiłej kwaterze w Białogórze kaloryfery są ciepłe, a gospodarze nie chcą ode mnie pieniędzy za nocleg.

25.09.2009, Białogóra - Władysławowo (35 km)
     Na plaży znajduję siedem ładnych, świeżych pomarańczy. Biorę trzy, są bardzo smaczne. To pierwsze "owoce Bałtyku", jakie zdarza mi się zjeść... :)
     I znowu, przez ponad 15 kilometrów - z wyjątkiem Dębek - mam plażę do własnej dyspozycji. Wpadam w tak dobry rytm, że do Karwi nie zatrzymuję się w ogóle. Za to tam pozwalam sobie na długą i słodką przerwę we "włóczykijskiej" cukierni. Tym razem nie mają niestety makowca, ale szalotka i sernik są wyśmienite! I znowu wrzątek dostaję tu za darmo - zupełnie jak w schronisku.
     Z roku na rok zauważam na plażach coraz więcej spacerowiczów z kijkami. Na pierwszej i drugiej Przechadzce (czyli w latach 2004, 2005) nie spotkałem jeszcze nikogo uprawiającego nordic walking, a teraz codziennie widuję po kilkadziesiąt osób. Moda skutecznie kreowana przez producentów, sprzedawców i instruktorów? Z pewnością tak, ale przynajmniej promująca aktywny wypoczynek. Kijki doskonale mobilizują, będąc przecież świetnym pretekstem by wyjść z domu i pogimnastykować się na świeżym powietrzu. Czasem tylko aż żal patrzeć na ludzi, którzy używają kijków nieprawidłowo, z wyraźnym wysiłkiem podpierając się nimi, zamiast odpychać. A przecież nie trzeba kursu za kilkaset złotych, by opanować właściwe posługiwanie się nimi, wystarczyłaby instrukcja dołączana przez producenta, lub chwila rozmowy ze sprzedawcą. No tak, ale to nie byłoby w interesie instruktorów, którzy często są też równocześnie dystrybutorami...
     W Jastrzębiej Górze spotykam długodystansowca. Rafał idzie z Krynicy Morskiej i zamierza dojść do Świnoujścia. Wyruszył cztery dni temu, więc tempo ma znakomite, a przejechał tylko dwa krótkie odcinki, omijając porty na terenie Trójmiasta. Wiatr nadal mu nie sprzyja, bo dzisiaj też mocno wieje z zachodu. A ja chyba przyzwyczaiłem się już trochę do chłodnych podmuchów, gdyż do marszu wystarcza mi sam podkoszulek, podczas gdy spacerowicze ubrani są znacznie cieplej. Inna sprawa, że idę bardzo energicznie, gdybym poruszał się wolniej, lub pod wiatr, to z musiałbym włożyć na siebie coś więcej.
     Po raz pierwszy nie przechodzę przez rezerwat Wąwóz Rudnik Chłapowski, lecz przemierzam Władysławowo plażą, aż do wejścia numer 1.
     Długo patrzę na Bałtyk przed odejściem w głąb lądu...

26.09.2009, Władysławowo - Gdynia Oksywie (40 km)
     Tym razem Przechadzka nie zakończy się - jak zawsze - w Helu, dzisiaj moim celem jest Gdynia. Wychodzę z Władysławowa o 7.00 i żółtym szlakiem przez Swarzewo, docieram do Pucka. Na rynku spotykam Magdę, zjadamy razem drugie śniadanie (a ściślej: zjada je nam stado miejscowych wróbli) i ruszamy niebieskim szlakiem do Rzucewa. Po drodze trafiamy na nieoczekiwaną przeszkodę: w poprzek ścieżki, którą prowadzą znaki stoi nowy płot, z tablicą "TEREN PRYWATNY. WSTĘP WZBRONIONY". Omijamy to miejsce schodząc nad samą Zatokę, ale przy większej fali nie dałoby się tamtędy przejść.
     Za Osłoninem zaczyna się etap najtrudniejszy orientacyjnie, lecz dzięki dokładnej mapie i wspomnieniom Magdy, która przechodziła tędy kilka lat temu, udaje nam się w miarę bezbłędnie "wylądować" w Rewie. Stąd już bez przeszkód zmierzamy w kierunku Gdyni.
     Około 17.00, przy wejściu "GDY.5" Siódma Przechadzka przechodzi do historii... Kończymy ją uroczyście - chlebem razowym i miodem, zapatrzeni w Półwysep Helski majaczący na horyzoncie. A specjalnym suplementem do Przechadzki nieoczekiwanie okazuje się bieg z plecakami do autobusu linii 152, odjeżdżającego właśnie z pętli, do centrum Gdyni. Mamy go!

Kuba Terakowski



Powrót na stronę główną