Pielgrzymka dla Niecierpliwych aka Jurszon 2007
Odkąd pamiętam zawsze chciałem wziąć udział w pielgrzymce do Częstochowy. Strasznie podobała mi sie ta idea. Wcześniej jednak ta chęć nie była ukształtowana na tyle, aby się zmobilizować, a z czasem zająłem się nauką, pracą i zupełnie innymi rzeczami. Kiedy stawałem przed wyborem: wyjazd w góry czy pielgrzymka – zawsze padało na góry... Wolałem iść tam, gdzie ciągnie mnie „wewnętrzna potrzeba”. W kwestii wiary nie jestem ani jakoś szczególnie na plus, ani szczególnie anty... Ot... Wiedzący i praktykujący co mu wolno... Dlaczego wiedzący a nie wierzący? Dobre pytanie... Wokół dzieje się tyle rzeczy, które potrafimy wyjaśnić, a im więcej wyjaśniamy, tym więcej powstaje niewiadomych typu „no dobra... ale jak to się do diaska zaczęło?”, albo „o dzieli się... dzieli... a czemu zaczyna dzielić inaczej?”, tudzież – „kto podłożył ogień pod pierwotną zupę...?”. W takim świetle nie trzeba wielkiej filozofii, żeby dojść do wniosku, że ktoś to wszystko na początku musiał kopnąć, żeby działało jak działa teraz... To czy ten Ktoś nazywa się Jahwe, Allah, czy jest podzielony na kilka innych Osobowości, to akurat pewnie Mu wielkiej różnicy nie robi... Tak, że uznaję, że wiem, że Ktoś jest tam gdzieś tam czy u góry, czy na dole, czy gdzieś w innym wymiarze, ale na bank jest.
A co w kwestii praktyki? Zostałem wychowany w wierze katolickiej, toteż nie widzę powodu, aby zmieniać przekonania, czy zasady. Pisma podają, że 10 przykazań zostało podarowane Izraelitom przez Boga (no dobra – niektórzy się kłócą ile ich na prawdę było... nie ma znaczenia...) i w swoim zapisie są spójne... Niespójna może być tylko ich interpretacja... I to właśnie w kwestii interpretacji objawia się cały bajzel z religiami... Nie jestem ekspertem w dziedzinie innych religii ale podejrzewam, że mają ten sam problem z rozciąganiem znaczeń słów, kontekstów itd. Zatem jeśli w mniemaniu Kościoła popełniam przewinienie a w moim niezupełnie, to... trudno... Uczestniczyć we Mszy nikt mi nie zabroni, a pewne sprawy niebawem zostaną uporządkowane... A Temu u Góry należy się szacunek bez względu na to, czy akurat słucha czy nie...
Ale zaczynam włazić w obszary, które tylko ja rozumiem i nie potrafię wyjaśnić, więc spadamy stąd...
Na krótko przed wyruszeniem pielgrzymki krakowskiej na Jasną Górę zadzwoniłem do Kuby, który akurat objadał się porzeczkami na Pomorzu, czy nie chciało by mu się wziąć udziału w pielgrzymce ekspresowej, tak, żeby grupę krakowską złapać tuż przed Częstochową... Jako trasę założyłem Szlak Orlich Gniazd. Ku mojemu zdziwieniu pomysł został przyjęty z dużą dozą akceptacji, a co więcej dowiedziałem się, że planował już takie przejście wcześniej, tylko stwierdził, że jest bez sensu :). Datę wyjścia ustaliliśmy na 10 sierpnia, jednak końcową decyzję uzależniliśmy od pogody.
Prognozy były paskudne... Długo wahałem się, czy iść czy nie iść, ale stwierdziłem, że wolny weekend mi się przyda, bo musimy rozwieźć z Asią zaproszenia na nasz ślub... Projekt Częstochowa upadł, ale tylko częściowo... Zdecydowaliśmy się go przełożyć na... 31 sierpnia 2007... Tydzień po 13-tym Marszonie... Idea wariacka, ze względu na nieco zbyt krótki czas na rekonwalescencję, ale co tam...
Na Marszonie dorobiłem się zawodowych bąbli i odparzeń, nadwyrężyłem mięśnie i inne elementy układu drepczącego... I ja mam z tym iść? No pewnie... :)
Finalna decyzja zapada we czwartek 30 sierpnia. Prognozy są jak zwykle niezbyt obiecujące, ale mówimy – albo teraz, albo nie w tym roku... Oprócz nas zdeterminowanych, nie mniej zawzięli się Adam Iwański i Michał Matuszewski. Umawiamy się 17:30 na pętli Krowodrza Górka, niedaleko początku szlaku...
Tego dnia zaczynam mój urlop, więc śpię do oporu. Opór następuje niespodziewanie już w okolicy 9:30... Jak na moje możliwości to dość dziwne... Czyżbym był czymś podekscytowany? Pakuję graty, starając się zabrać tak dużo jak to potrzebne, jednak tak lekkiego jak to tylko możliwe... Ciężki kompromis... Wcześniej zakupiłem całą baterię plastrów żelowych na otarcia, jakieś opatrunki... Mam wrażenie, że będą potrzebne... Jeszcze skoczę po mapę, na chwilę do pracy i już czas wyruszać. Tuptam na Kleparz, skąd miał odjeżdżać autobus na Krowodrzę... Pierwsza niespodzianka – MPK uruchomiło tramwaje, druga niespodzianka – Kuba dał się zaskoczyć i spotkamy się po drodze :) Idę na przystanek trójki, czekam, wsiadam, witam Kubę i po chwili tramwaj staje wyłączając silnik... Zaczyna się świetnie... Może go na pych trzeba odpalić? Na szczęście nie trwa to długo i w efekcie końcowym lądujemy na pętli gdzie czekają już na nas Adam i Michał.
Kuba chwali się jakowymś specyfikiem, który jesteśmy zgodnie skłonni przetestować... Z batonikiem nie chce wchodzić, więc pewnie jest do stóp... Coś jak talk w proszku z mentolem... Przyjemnie chłodzi... Ciekawe uczucie... Ciekawe na jak długo...
Jakiś starszy pan jest wyraźnie zaciekawiony naszym przeznaczeniem :) Pyta czy idziemy w Tatry... Prawie zgadł, tylko w drugą stronę... Kuba nie chcąc zapeszyć odpowiada wymijająco, któryś z nas jednak zdradza tajemnicę, że w kierunku Częstochowy... Z pomocą pana robimy sobie zdjęcie grupowe i ruszamy w kierunku początku szlaku.
Nadgryziona lekko zębem czasu tabliczka głosi okrutną prawdę – do Częstochowy 163km... Nawet nam, dość zaprawionym w dreptaniu wydaje się to koszmarnie dużo... Wiadomo, że są ludzie, którzy przechodzą takie dystanse, jednak zbyt wielu ich nie ma... Już na tym etapie zaczynamy podejmować decyzję o częściowym skracaniu szlaku, zwłaszcza, że czerwony robi czasem jakieś chińskie pętle starając się dotrzeć do wszystkich interesujacych miejsc... Nam zależy jedynie na części z nich, na samej drodze i na dotarciu do Częstochowy...
Spod tabliczki ruszamy po 18-tej. Ruszamy dość szybko jak na ten dystans i mało nie kończymy rozjechani przez typa w granatowym aucie pędzącego znacznie ponad dozwoloną prędkość po Opolskiej... Pozdrowienia dla tego pana... Szerokiej drogi i gumowych drzew... &^%#
Na szczęście szlak dość szybko odbija na niewyasfaltowaną drogę, gdzie piratów drogowych jakby mniej... Poruszamy się na północy zachód... Mijamy granice administracyjne Krakowa... Słońce powoli zachodzi... W Giebułtowie przy remizie strażackiej szykuje się jakaś impreza... Chcą nas poczęstować piwem – większość nie pijąca, a mnie akurat się nie chce... Wcinam batonika, siedzimy chwilę i ruszamy dalej. W okolicach Kwietniowych Dołów zaliczamy lekki stres, bo pląta się tu stanowczo za dużo nieuwiązanych psów... Michał Sośnicki został przez jednego nadgryziony w tych okolicach podczas objeżdżania z Kubą granic Krakowa na rowerkach... W kompletnej już niemal ciemności wędrujemy doliną Prądnika Korzkiewskiego... Zatrzymuję się aby coś sfotografować a reszta towarzystwa znika mi z oczu... Chyba musimy coś ustalić :)
Przy Źródełku Miłości w Ojcowie kolejny postój. Podobno oprócz wątpliwych własności miłosnych woda ze źródełka powoduje też przypływ szczerości... Po napiciu się wody twierdzę, że chcę iść dalej... Chyba szczerze :)
Za nami już całkiem przyjemna wycieczka rodzinna... Przechodzimy niezauważeni przed dyrekcją OPN i mijamy Kaplicę Na Wodzie. Śliczna iluminacja, głębokie cienie... Polecam tę okolicę o godzinie 22...
Droga już mało uczęszczana, więc idziemy środkiem... Od czasu do czasu robimy miejsce zbliżającym się z tyłu, bądź z przodu światłom... Asfaltowa wstążka ciągnie się jak... Inna wstążka o prozaicznym zastosowaniu... Do Pieskowej Skały jest spory kawałek... Już widać zamek... Podobnie jak Kaplica w Ojcowie, jest iluminowany, na nieszczęście światłami o różnej barwie, więc ciężko go sfotografować... :) Oko ludzkie jednak lepiej rejestruje wrażenia... Siadamy na przystanku, przeprowadzamy konsumpcję, dyskutujemy na tym, czy zamek jest prawdziwy, czy to makieta (w świetle iluminacji z tej strony wygląda jak z tektury :) ). Mija nas TIR... Skąd on tutaj? Pewnie mu się wygodniej jedzie, bo nowy asfalt jest lepszy niż na drodze olkuskiej... Jak on może, to i my też... Zbieramy się i mając w perspektywie Sułoszową dokonujemy przezbrojenia – Adam zdejmuje treki i ubiera adidasy... Ciężko go teraz dogonić...
Przed nami wiele kilometrów wzdłuż asfaltu... Szlak skręca co prawda w pola, lecz my decydujemy się na ścięcie jego odchyłów – raz, że w nocy na polach łatwiej się pogubić, a dwa, że bliżej... Trzy – i tak nie wiele widać, a uśpiona wieś wygląda całkiem sympatycznie... I mają nowe chodniczki... Kilka lat temu na tym asfalcie odparzyłem sobie paznokcie... Tym razem chyba jestem lepiej przygotowany, bo idę w zasadzie bezboleśnie... (nie licząc pozostałości z Marszonu).
Mijamy przyjazną turyście całodobową stację benzynową, gdzie tankujemy płyny... Wybieram piwo, głównie ze względu na witaminy z grupy B potrzebne przy wzmożonym wysiłku... ;) Mogło by być bezalkoholowe, ale takie też dobre... Zresztą podczas maszerowania człowiek nie czuje żadnych efektów związanych z wypiciem alkoholu... W ramach rozsądku oczywiście... We wsi kroi się chyba z 5 wesel... Raz po raz mijamy przystrojone domy... W sumie to ludzie idą często za ciosem, zwłaszcza w dobrze znającej się społeczności :) Mijamy też przystanek z zainstalowaną grupką młodzieży, która drze się za nami coś o „kociej wierze”... Przyznam szczerze, że nie załapałem o co im chodziło... Jakieś mroczki ich dopadły chyba... Zatrzymujemy się to tu to tam, żeby dać odpoczynek stopom. Mamy w nich już słuszną wycieczkę podmiejską...
Na szczęście kończymy chwilowo przygodę z asfaltem i skręcamy na leśną drogę... Tutaj oczywiście gubimy szlak, który idzie nieco inaczej niż logika by tego chciała... Ale czy logika nie może zawieść o pierwszej w nocy?
Wrodzone lenistwo motywowane przez Kubę podpowiada nam, że na Rabsztyn nie ma sensu iść, bo to kółko niepotrzebne... Zmieniamy więc charakter imprezy ze szlakodeptaku na rajd na orientację i odbijamy w kierunku wsi Troks... Skąd ta nazwa – nie wiem – wszechobecna globalizacja sugerowała by zangielszczoną nazwę Troki :) Sam skręt ze szlaku jest oznaczony kawałkiem asfaltu, przy którym ucinamy sobie 15 minutową przerwę przed podejściem pod Smugową Górę... Niby nic, a męczy... Asfalt dość szybko zanika... Nie jest źle... Jesteśmy już na wysokości Olkusza... Trochę asfaltem, trochę polami mniej asfaltem kierujemy się w stronę Podlesia, a potem w stronę Jaroszowca Olkuskiego...
Ostatni odcinek szlaku kluczy dość kręto... W lesie słychać jakieś zwierzątka... Ładnie tu... I zimno, bo to przedświt... Nogi zaczynają mi już mocno doskwierać... Mam dwa nowe bąble, kilka starych... Śródstopie domaga się odpoczynku... Do stacji już niedaleko... Przechodzimy przejściem podziemnym... Fajne echo :) Ale co to? Budynek stacji zamknięty? Na szczęście tylko z jednej strony... Na szczęście dla nas, bo dzięki temu wewnątrz jest ciepło... Rozkładamy się tutaj na chwilę drzemki... Chwila to ok. 40 minut... Michał chrapie :)
Czas wstawać, bo za oknem nowy dzień! Droga daleka, a ciepło zniechęca... Decydujemy się na kolejny skrót szlaku – drogą przez las w kierunku Golczowic – po raz kolejny zyskujemy... głównie na czasie, bo po asfalcie idzie się znacznie szybciej, choć mniej wygodnie... Zaczynamy podejrzewać, że czas odegra w czasie tej wycieczki istotną rolę...
Szlak sobie, a my sobie...Czerwonym szlakiem do miejsca przeznaczenia jeszcze 102 km... Od Golczowic zaczyna się potęęężna pętla w kierunku Pilicy... Jako, że przejście jest niejako prototypowe i nie jesteśmy do końca pewni swoich możliwości zostawiamy kilka zamków w stanie nieodkrytym i ruszamy żółtym szlakiem w kierunku Ryczowa... Za nami ok. 50 km dreptania...
Odkąd minęliśmy Sułoszową podłoże w lasach stało się bardzo piaszczyste, jednak żółty szlak przekracza wszelkie normy :) Czuję się jak w piaskownicy na plaży :)
Do Ryczowa docieramy spokojnie, mimo narastającego bólu stóp... Adam przebąkuje coś o wycofaniu się... Ja mam podobne dylematy... Kiedy zasiadamy na przystanku we wsi, z nieba zaczyna kapać obiecana przez prognozy ICM'u woda... Super... Nic nam więcej do szczęścia nie trzeba... Przystanek jest wodoodporny, ale trzeba kiedyś spod niego wyjść... Zakładamy kurtki, peleryny, co tam kto ma i wzdłuż asfaltu walcujemy do Ogrodzieńca (a w zasadzie Podzamcza, bo tu mieści się zamek Ogrodzieniec...)
Miejsce to jest o tyle istotne, że jest już na tyle późno, że będzie możliwe znalezienie sobie jakiegoś korytka, ciepłej herbatki i w ogóle stymulacji humoru, który zmywa z nas każda kropla deszczu... Tutaj też jest półmetek naszej wyprawy... Tu też chce wycofać się Adam... Szkoda... Zgodnie stwierdziliśmy, że tydzień to za mało na regenerację organizmu po Marszonie...
Przemakają mi buty... Plastry żelowe, które miały pochłaniać wilgoć z bąbla, zaczynają pochłaniać wilgoć z buta... W skarpetce mam pełno żelogluta :) W początkowej fazie jest to nawet zabawne, ale potem zaczyna przeszkadzać... Jakaś staruszka informuje nas, że do Ogrodzieńca 5 km... Dreptamy, dreptamy i w pewnym momencie uświadamiamy sobie, że my to w zasadzie do Podzamcza chcemy... Akurat w dobrym momencie, bo szlak skręca w prawo w kierunku zamku...
Trafiamy do knajpki, która nazywa się chyba Zajazd Jurajski... Bardzo miła pani serwuje bardzo smakowite jedzonko i bardzo dużo herbatki :) Tutaj robimy dłuższy popas... Po Adama przyjeżdża transport... Szkoda... Ale i tak przeszedł szmat drogi... Dostaję od niego plastry, które za chwile przymocowuję do bąbli... Nogi wołają „dość”... Deszcz przestaje padać, by po chwili uderzyć z podwójną siłą... Komunikuję Kubie, że ja też się wycofuję... Nie wygląda na zadowolonego... Tłumaczy mi – tyle przeszedłeś, powiedziałeś, że teraz, albo nie w tym roku... No dobra... spróbuję... Przebijam bąble, zakładam inne obuwie, zakładam plecak i ruszamy dalej... Tym razem już po czerwonym szlaku... Kierunek Karlin...
Deszcz na szczęście przestaje padać... Nawet dobrze, że go trochę było, bo zestalił piach na drodze...
Muszę przyznać, że z tego odcinka pamiętam już tylko epizody... Zmęczenie daje się we znaki...
Mijamy Karlin... Do Częstochowy „tylko” 65 km :) Toż to już tylko Marszon! Damy radę... W końcu Marszonów już kilka przeszliśmy... Jeszcze ze skrótami... to z 50km będzie...
Zauważyłem ciekawe zjawisko... Nogi powyżej 50-60km bolą cały czas podobnie... Wysiada tylko samozaparcie... Jeśli to uda się opanować, można iść nawet nad morze... Oczywiście dochodzi kwestia snu...
Przed Żerkowicami niebo się rozstępuje i zostajemy zalani ciepłym słonkiem... Padnij... Śpij... Pół godzinki to nie grzech... Niestety zostaję brutalnie obudzony przez rozpędzoną kroplę, która trafia mnie w środek nosa... Chyba trzeba się jednak zbierać... A szkoda bo tu ładnie... Pola, szpaler drzew wyznaczający drogę... Powiedzieć można – typowy polski krajobraz...
A w Żerkowicach sklep... Sklep jak z ubiegłej epoki... Na półkach stoją pojedynczo jakieś artykuły... Pusto tu... Sprzedawca średnio zainteresowany... Sennie... Ale miło... Kupujemy 2 litry mleka do spożycia na miejscu... Pij mleko to zajdziesz daleko!
Posileni ruszamy w kierunku Skarżyc mijając po drodze piękne wille... Ciekawe kto tu mieszka...? (i czy ma córkę na wydaniu? – to było pytanie Michała – domyślam się, żeby kolegom polecić ;) ). Dziwnie to wygląda... Krzaczory, krzaczory i nagle przycięta od linijki trawka...
Po chwili odbijamy na Okiennik Wielki... Moim zdaniem to powinni tą skałę nazwać Otwornik, Dziurecznik albo coś w tym stylu... ale kto by się tam kłócił z geografami...
A kawałek za Okiennikiem mur, jak by to tajne więzienia CIA były... Gdybym był młodszy to bym wlazł na drzewo, żeby zobaczyć co tam siedzi...;) A tak pozostałem przy domysłach – obstawiam strzelnicę...
Kierujemy się na Zamek Morsko i położony pod nim ośrodek wypoczynkowy... Drogę przecina nam droga i sunący po niej „Morski Ekspress” czy coś w tym stylu – obwieszona ludźmi przyczepa za traktorem... Patrzą się na nas dziwnie... My patrzymy się dziwnie na nich... Wogóle jest dziwnie... Byczymy się na ławkach pod pensjonatami... Podziwiamy oznakowanie szlaku idące przez plac budowy... Jemy banany... Stanowimy atrakcję i obiekt ukradkowych spojrzeń ludzi... I takie tam... Ale ale... trzeba się zbierać... Tym razem niebiesko – żółtym szlakiem w kierunku Zdowa.
Muszę dokonać zmiany obuwia... Sandałki – ostatnie starcie... Na nich już muszę dojść do końca... Trochę lepiej amortyzują śródstopie...
Za Podlesicami mijamy dziwne znaki na drzewach, a po chwili namiot z osobnikiem w środku i transparentem Campusa na zewnątrz... Pytamy co zacz się tu wyprawia... Okazuje się, że to punkt kontrolny Campus Cup... 100 km rowerki + treking lub 50 km samego trekingu w 10h... Bezcenna była mina człowieka z namiotu gdy usłyszał komentarz Kuby: „a... to takie maleństwo?”... Nasza trasa ma jeszcze ok. 40 km... Idziemy dalej... Docieramy do Zdowa, a potem omijając Bobolice dreptamy przez Ogorzelnik w stronę Niegowej... Coby było szybciej – asfaltem...
W tym miejscu naszła mnie myśl, że chyba nasz szlak powinien nazywać się Szlakiem Unikania Warowni Jurajskich :)
W Ogorzelniku sklep... Wykładam się przed nim bez specjalnej celebracji, przewracając się „na żółwika” na plecak i zasypiam... Budzą mnie po jakichś 20 minutach...
W Niegowej też sklep – to metropolia w porównaniu z poprzednimi miejscowościami... W sklepie jogurcik... W jogurciku siła... W sile nadzieja... Uda się :) Jeszcze tylko cztery zakładki mapy...
Skręcamy za kościołem w stronę Moczydła, grzecznie podążając czerwonym szlakiem... Powoli zaczyna zapadać zmrok... Robimy telekonferencję z najbliższymi... Zapewniamy, że żyjemy... Pobieramy optymistyczne prognozy na noc – ma być pogodnie... i 9 stopni... Brr...
Zrobiło się całkiem ciemno... Na zachodzi tylko widać łunę... Zastanawiamy się, czy to nasz cel, czy zachodzące słońce... Ustalamy, że to drugie...
Asfalt przez Trzebniów mija dość szybko... Na ulicach nikogo... Cisza...
Skręcamy za szlakiem w „Siedlecką drogę”. Trasa biegnie polami, więc biegniemy za nią, mając wątpliwości, czy dobrze wybraliśmy drogę... Żadnych znaków... Po chwili okazuje się, że nos nas nie zawiódł i Siedlec coraz bliżej...
Na parkingu w Ostrężniku chwila odpoczynku... Pod krzyżem płonie znicz... Światło pamiętam dobrze, ale nie jestem w stanie powiedzieć, czy to kapliczka, czy na cześć ofiary wypadku... Samochodów niewiele, ale pędzą naprawdę szybko... Niektórzy nie wyłączając świateł drogowych... A niech ich...
Zakręt i długa prosta do Siedlca. PKS zsyła nam przystanek... Trzeba się nieco zdrzemnąć... Jest diabelnie zimno, para leci z ust, ale pakujemy na siebie co się da... Pół godziny snu daje nowe siły...
W kierunku Zrębic gnamy ponad 5 km/h co przy naszym zmęczeniu wydaje się być nie lada osiągnięciem... A w Zrębicach będzie odpust... Pełno kramów... Jest nawet zamrażarka z lodami na środku... Nie pilnowana przez nikogo... Raczej nie mamy ochoty na lody... Ziiimno...
W Zrębicach łapiemy czarny szlak rowerowy w kierunku Olsztyna... Wariant najkrótszy. Na znakach 4,5km... W terenie chyba ze 7km... Ten szlak to ewidentne oszustwo, albo rowerem jest bliżej :)
W świetle czołówki trawa jest niebieska...
Księżyc świeci jasno...
Gubimy szlak...
Znajdujemy szlak...
Przed nami oświetlona wieża zamku Olsztyn... Jesteśmy blisko... Dekujemy się na przystanku (przystanek do naprawdę dobry wynalazek... powinien być ogrzewany...) na Olsztyńskim rynku... Zasypiam... Podobno coś bredzę przez sen, bo się ze mnie śmieją... Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni... :P
Łazimy jak zombie wokół cmentarza w Olsztynie myląc strony świata i szukając wyjścia z miasta... „Młodzież” zaczyna wracać z imprez... Jakieś typy w samochodzie drą się do nas „do roboty”... He? W niedzielę??? Osssochozzziii???
Do Częstochowy 16,5km... Rzut beretem... Ołowianym...
Droga na Kusięta dłuży się niesamowicie... Zasypiam w marszu... Mało nie ląduję w krzakach...
Obok nas przejeżdża autobus do Częstochowy... Wykazujemy się heroizmem i idziemy dalej... To już jakaś metafizyka... Oczy podpowiadają dziwne obrazy...
Mijamy kolejne przystanki linii 58 (chyba)... Wystarczy usiąść i czekać... Nie trzeba iść... W momencie posadzenia tyłka na ziemi – zasypiam... Nie ma znaczenia, że mokro, że zimno... Spać ponad wszystko... To już druga noc... RedBull nie działa...
Skręt w prawo na leśną drogę, przejście nad torami i zaczynamy ostatnią prostą... Przed nami rezerwat Zielona Góra... Ale nie zapędziliśmy się? Prawda? Piękne skałki we mgle... Podejście mnie wybudza... O... teraz już jest ok... Mogę wszystko :) Oczywiście jeśli wszystko nie wymaga chodzenia...
Na leśnych ścieżkach coś nam się pierniczy, mimo, że już jasno... Kuba czuwa i znajdujemy szlak... Częstochowa 8km... Ale to do centrum... My do rozsądnych jej granic... Na tle poranka, we mgle zaczyna pojawiać się zapierający dech w piersiach, najpiękniejszy (w tej chwili), totalnie obłędny i powalający widok... Oto zza krzaków zaczyna wyłaniać się, z początku jakby nieśmiało, potem coraz śmielej, a na końcu już całkiem zwyczajnie, bez ogródek, chamsko i brutalnie Ona... Koksownia Częstochowa :) Nigdy nie podejrzewałem, że smród pary z gaszonego koksu podziała na mnie tak silnie... Poziom endorfin skacze do maksimum... Paskudna fabryka oznacza koniec trasy... Jeszcze tylko parę metrów do przystanku autobusowego linii 11 i...DOSZLIŚMY... 38h w drodze, ok. 135km... Żyjemy :) Gratulujemy sobie nawzajem...
Zaraz zaraz... Ale na autobus to spóźniliśmy się lekko godzinkę... A droga po horyzont... Rewelacja... Na szczęście wychodzi słonko... Zdejmujemy polary... Zakładam świeżą koszulkę... Usiłujemy łapać stopa, ale cosik nam to nie wychodzi... W sumie to ja bym się dla nas nie zatrzymał :) Nie jest źle... Niedaleko są osiedla i alternatywna pętla autobusowa... Tam na pewno coś pojedzie...
Docieramy gdzie mieliśmy – będzie autobus... Uratowani :) Siadamy na krawężniku i rozkoszujemy się słonkiem... Ciężko się nam rozmawia ze sobą, bo raz po raz któryś z nas chwieje się i zasypia... Po raz pierwszy widzę Kubę tak zmęczonego... No ale nie ma się czemu dziwić... W końcu przeszliśmy niemal dwukrotną trasę Marszonu... Niby po płaskim, ale nie po płaskim... Zdarzały się i kilku kilometrowe podejścia... Niezbyt strome, ale męczące...
Autobus pojawia się po przeciwnej stronie drogi i znika za zakrętem... Po jakichś 10 minutach wraca... Ładujemy się do niego... Kierunek Jasna Góra...
Wysiadamy pod Klasztorem... Akurat są dożynki... Tłumu co niemiara... W 80% ludzie mają gdzieś to gdzie są... Ktoś mnie sklął za to, że go zahaczyłem plecakiem... No ładnie... Idziemy do Kaplicy Obrazu... Padam na kolana... Chcę się pomodlić, ale nie za bardzo mi idzie składanie myśli... Ale przecież wiadomo po co przyszedłem... I że przyszedłem i w ogóle... Ludzie z aparatami łażą mi nad głową, gadają, pstrykają, mimo widocznego zakazu... W tle msza... No super warunki... Powinni coś z tym zrobić... Spadamy stąd... Chyba wolę szukać Jego w górach... Tam jest ciszej...
Teraz do domu... Dworzec PKP... Daleko strasznie... Nie ma pociągu... Jest autobus... Jem hamburgera... Podobnie jak na Marszonie – paskudny... ale wielki :) Wsiadamy do autobusu... rejestruję Klucze, Olkusz o... Kraków... Budzę Kubę i Michała... Są mocno zdziwieni że tak szybko przyjechaliśmy... Żegnamy się, wsiadam w 130-tkę i jadę do domu... Asiek pomaga mi się zabrać z bagażami sprzed drzwi, bo nie umiem powiedzieć gdzie mam klucze... Coś tam gadam, coś robię i padam spać... Śpię do 20-tej... Potem jakiś kościół... A potem odbieram maile od Kuby - „Wstyd przyznać, ale mnie już tam ciągnie z powrotem”... Zgadzam się w 100%... Piękna trasa...
P.S. Schudłem 2 kg :)
P.P.S. Pielgrzymka dla Niecierpliwych wymaga anielskiej cierpliwości :) Głównie do samego siebie...