Podobno od trzydziestu lat pracuje Pani w schroniskach.

Co tam ja, Włodek z Rysianki, albo Helenka z Hali Lipowskiej, która już czterdzieści lat prowadzi tam schronisko - to dopiero są rekordziści!

A jak Pani trafiła na Przegibek?

Pochodzę z małej miejscowości w Beskidach - u podnóża Leskowca. Skończyłam szkołę handlową w Suchej Beskidzkiej i w wakacje pracowałam jako wychowawca kolonii w Krzeszowie, akurat gdy przyjechał tam ktoś szukający pracowników do schroniska na Hali Miziowej. Wiadomo jak trudno jest o dobry personel.

Trudno? Byłem przekonany, że dla wielu osób praca w schronisku to szczyt marzeń.

Raczej wyobrażeń, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Wie Pan jak to młode dziewczyny - często tylko zabawa im w głowie, chłopcy, przyjaciółki, ciuchy, zakupy i potańcówki. A tymczasem ze schroniska trudno co wieczór „urwać się” na dół i z pewnością nie można liczyć na wolny weekend.

Nie lubi Pani dyskotek?

Lubię i nigdy nie czułam się na Miziowej jak na zesłaniu. W schronisku bywa weselej i ciekawiej niż na dole, przychodzą ludzie, grają, śpiewają, rozmawiają, nigdy nie narzekałam na nudę. Po pracy często odwiedzałyśmy koleżanki na Rysiance, nie raz wychodziłyśmy o dziesiątej wieczorem, by wrócić o wschodzie słońca - prosto do kuchni.

Co Pani robiła na Miziowej?

Wszystko. Pracowałam w kuchni, bufecie, recepcji, na „zmywaku”, gotowałam, sprzątałam, prałam, zajmowałam się zaopatrzeniem i dokumentami, spędziłam tam pięć lat - od roku 1979 do 1984. Zanim poszłam do pracy - jeszcze na dole - poznałam przyszłego męża - Janusza, przychodził do mnie do schroniska, pracował wtedy na kopalni Wujek

Był tam podczas pacyfikacji, w grudniu 1981, gdy ZOMO zabiło dziewięciu górników?

Był. Aż do Wigilii nie miałam z nim żadnego kontaktu, bo nie funkcjonowała poczta, nie działały telefony, a bez przepustki nie mogłam pojechać na Śląsk. Wiedziałam tylko, że żyje, bo nie znalazłam go na liście zamordowanych. Byłam już wtedy młodą mężatką, pobraliśmy się w październiku 1981.

Po ślubie zamieszkaliście razem, w schronisku?

Nie, wtedy - gdy nie było jeszcze dzieci - Janusz miał kwaterę na Śląsku i tylko w weekendy odwiedzał mnie na Miziowej, byliśmy takim „tęskniącym” małżeństwem. W roku 1984, gdy pani Kłusakowa opuszczała Halę Miziową, to zszedł z nią na dół cały personel, ja również. Zamieszkaliśmy z mężem w Żywcu, tam znowu znalazł mnie ktoś szukający pracowników do schroniska, tym razem na Markowych Szczawinach. Miałam już wtedy dwójkę dzieci - Teresę i Pawła - nie chciałam zostawiać ich u dziadków na dole, zaproponowałam więc, że „pójdziemy” tam całą rodziną - z maluchami i mężem - on do obsługi obiektu, ja do kuchni. Ówczesny gospodarz schroniska - Jarek Bajerski - przystał na taką „transakcję wiązaną” bez zastrzeżeń i tak trafiliśmy pod Babią Górę.

To był rok?

1985. A kilkanaście miesięcy później dowiedzieliśmy się o przetargu na Przegibek. Spodobał nam się, bo blisko stąd do szkoły, a w przysiółku na Przełęczy mieszkały wtedy dzieci, więc naszym byłoby łatwiej chodzić na lekcje z Przegibka, niż z Markowych. Stanęliśmy zatem do przetargu i udało nam się wygrać.

W roku 1987?

Tak, oficjalnie przejęliśmy schronisko na Przełęczy Przegibek dnia 1. września 1987. Urodziła nam się tutaj jeszcze dwójka dzieci - Basia i Maciek.

Pamięta Pani pierwsze dni na Przegibku?

Miałam czas aby dobrze się przygotować, bo przetarg był na wiosnę, czyli blisko pół roku przed przeprowadzką. A poza tym dzięki doświadczeniu z Miziowej i Markowych wiedziałam już na czym polega prowadzenie schroniska, nie byłam więc niczym szczególnie zaskoczona. Kupiłam duży zapas ziemniaków, ryżu, cukru, mąki, przecieru pomidorowego - wszystkiego co przypuszczałam, że może przydać się na „rozruch”. Narobiłam przetworów, nakisiłam ogórków, trzeba pamiętać, iż w tamtych czasach trudno było cokolwiek normalnie kupić, wszystko trzeba było „zorganizować”.

Jesień 1987 była...

Przepiękna! Słoneczna, ciepła, pogodna. Ale w schronisku nie było ani toalet, ani bieżącej wody. Mieliśmy sławojki na zewnątrz oraz gumowego węża, który doprowadzał wodę z potoku do beczki przy kuchennym wejściu. Starsi turyści do dzisiaj to wspominają... A my myliśmy się w brodziku schowanym za kotarą w rogu kuchni, wcześniej trzeba było oczywiście nagrzać wodę w baniaku. Pierwsze co zrobił mąż, to kupił dwa zlewozmywaki i zamontował na zewnątrz schroniska, żeby goście nie musieli myć się pod beczką. A teraz mamy i prysznice, i toalety, i ciepłą wodę, i centralne ogrzewanie zamiast elektrycznych pieców akumulacyjnych, które tu zastaliśmy.

Piece są gorsze?

Tak, bo rozgrzewają się powoli, więc jeżeli nie mieliśmy gości i piece były wyłączone, to niespodziewani turyści dopiero rano mieli ciepło w pokojach.

A spodziewani?

Tym włączaliśmy piece na dwanaście godzin przed przyjściem.

Pamięta Pani swoich pierwszych gości?

To była grupa dzieci z Tychów, sprzedałam im dwadzieścia zup pomidorowych - całkiem poważne zamówienie jak na początek. I tak już zostało - ja w kuchni, mąż na zakupach.

A dzieci?

Teresa skończyła Geodezję i Wycenę Nieruchomości w Krakowie, Paweł studiuje Turystykę Zagraniczną w Katowicach, Basia właśnie wczoraj przyniosła świadectwo z Technikum Hotelarskiego - miała najlepsze oceny w klasie, a Maciek chodzi dopiero do gimnazjum.

Wnuki?

Nie mam, czekam. Teresa w zeszłym roku wyszła za mąż, mieszka w Kielcach, ale nadal często bywa w schronisku, natomiast pozostała trójka mieszka tu na stałe, bardzo mi pomagają.

Sporo Was na Przegibku...

Do naszej rodziny należy jeszcze pan Mietek, jedyny stały pracownik schroniska, mieszka z nami od piętnastu lat, więc jest nam prawie tak bliski, jak dzieci.

Lubi Pani chodzić po górach?

Lubię. W niedzielne popołudnia, gdy ruch słabnie, idę na Bendoszkę - mąż zrobił mi tam ławeczkę. Chętnie wędruję też w stronę Wielkiej Raczy. A ostatnio pojechaliśmy z Jankiem do Orawicy na gorące źródła, przeszliśmy Doliną Jurandową.

Co jest tutaj dla Pani najtrudniejsze?

Nic mi teraz na Przegibku nie przeszkadza, a naprawdę uciążliwe były tu tylko pierwsze zimy, gdy nie mieliśmy jeszcze skutera śnieżnego. Bez niego zaopatrzenie schroniska od grudnia do marca jest nie lada problemem. W latach osiemdziesiątych chyba tylko WOP (obecnie Straż Graniczna) miał skutery śnieżne - radzieckie Burany. Patrzyliśmy z zazdrością jak szybko i swobodnie nimi jeżdżą, podczas gdy nasze dzieci schodziły do szkoły w śniegu sięgającym niekiedy pasa, a my na własnych plecach dźwigaliśmy prowiant do schroniska.

Długo to trwało?

Trzy lub cztery zimy. A potem przyszła wiadomość z PTTK w Bielsku, że można kupić Burana. Wahaliśmy się, bo kosztował majątek, ale przecież był potrzebny i schronisku, i dzieciom, i nam. Dostałam w wianie 1500 dolarów, postanowiłam przeznaczyć te pieniądze na skuter śnieżny, to była duża kwota gdy wychodziłam za mąż, ale przez lata, które minęły od ślubu dolar tak stracił na wartości, że okazało się, iż nie stać nas nawet na połowę tego „szczęścia”. Pamiętam to jak dziś - miałam łzy w oczach.

Ale w końcu własny Buran zaparkował przy schronisku.

Na wiosnę następnego roku znowu dowiedzieliśmy się, że można kupić skuter śnieżny. Co tu robić? Pojechałam do Cieszyna, do pani Szupinowej, która organizowała wtedy większość obozów wędrownych przechodzących przez Przegibek. Porozmawiałam z nią, i - proszę sobie wyobrazić - dostałam zaliczkę za wszystkie grupy, które tego lata miały nocować w schronisku. Tak nam zaufała! To był pierwszy poważny zakup na Przegibku.

Jacy turyści najczęściej trafiają do schroniska?

Bardzo dużo mamy tutaj stałych gości, to przede wszystkim dzięki nim oraz ich rekomendacjom możemy w miarę spokojnie prosperować. Zadowoleni turyści oraz ich dobre opinie przekazywane innym są najlepszą formą promocji. Wolę wrzucić reklamę do garnka i dobrze nakarmić gości, niż płacić za ogłoszenie, którego może nikt nie przeczytać. Przychodzą turyści i - czy ma Pani naleśniki - pytają, bo już na szlaku słyszeli, że są pyszne.

A ma Pani naleśniki?

Mam, oczywiście - nawet kilka gatunków, specjalnością Przegibka są orawskie - na ostro - z twarogiem, smażoną cebulą, solą i pieprzem, posypane tartym żółtym serem - to mój własny przepis. Według autorskiej receptury przygotowuję też zupę czosnkową: rosół, grzanki oraz dużo czosnku.

I turyści to lubią?

Bardzo!

Nie przeszkadza im zapach?

Nikt jeszcze na to nie narzekał.

A napis przy bufecie: alkohol jest doskonałym środkiem rozwiązującym, rozwiązuje on: małżeństwa, rodziny, przyjaźnie, konta bankowe, komórki wątrobowe i mózgowe, nie rozwiązuje tylko żadnych problemów! Jak jest przyjmowany?

Słyszę czasem ironiczne komentarze.

Skąd się wziął?

Od dwudziestu lat przyjeżdżają na Przegibek grupy niepijących alkoholików, organizowane są tutaj dla nich przeróżne meetingi, warsztaty i zajęcia terapeutyczne. Jesteśmy wraz z mężem honorowymi członkami Andrychowskiego Klubu Abstynentów „Watra”.

W ogóle nie piją Państwo alkoholu?

Pijemy, ale zawsze w umiarkowanych ilościach. Natomiast nasi goście na odwyku są abstynentami absolutnymi. Nawet nie uwierzy Pan jak oni potrafią się wspaniale bawić bez alkoholu! Najbardziej uderza im do głów sok z czarnej porzeczki i Kubuś bananowy... (śmiech)

Ale piwo można tutaj kupić?

Można, oczywiście. Przestrzegam tylko sumiennie zakazu sprzedaży alkoholu młodzieży, a w przypadku wycieczek szkolnych - nawet gdy ich uczestnicy są pełnoletni - to sprzedaję piwo tylko za zgodą nauczyciela.

Widziałem bardzo dużo dyplomów i podziękowań w jadalni...

To tylko najnowsze... (śmiech). Jeden od grupy, która spędziła tu Sylwestra, drugi od harcerzy z Gdańska, następny od dzieci ze szkoły specjalnej w Toruniu - bardzo często tu przyjeżdżają, a ten najbardziej kolorowy ze Sztabu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy - za udział w Czwartym Karpackim Finale WOŚP.

Jest też dyplom od GOPR.

Mam na Przegibku aż trzech ratowników - męża oraz dzieci - Basię i Pawła, wszyscy w Grupie Beskidzkiej.

Bezpiecznie tu...

Zdarzają się czasem zabłądzenia, a zimą skręcenia lub złamania nóg na nartach, ale żadnego poważniejszego wypadku dotychczas w okolicy nie było. I oby tak dalej...

Czy wyjeżdża Pani stąd czasem gdzieś w świat, na dłużej?

Chętnie jeździmy do znajomych pod Wałcz, na kajaki, już kilka razy spływaliśmy tam rzeką Różycą. Mamy też przyjaciół w Ustce, oni odwiedzają nas, my bywamy u nich, a dwa lata temu pływaliśmy z nimi żaglówką po Mazurach. Dużym atutem prowadzenia schroniska jest możliwość zaprzyjaźniania się z ludźmi, ku obopólnej korzyści, bo nasz dom staje się ich domem i vice versa.

Słyszałem, że aranżuje Pani tutaj ciekawe spotkania.

Dwa lata temu zorganizowałam tu wieczór wspomnień. Udało mi się odszukać i zaprosić Pana, którego ojciec wybudował to schronisko, a właściwie dom mieszkalny, bo pierwotnie służył jego rodzinie i dopiero po latach został przekazany turystom. A zawsze w ostatnią sobotę stycznia zapraszam tu na przegląd przeźroczy. Stałym gościem jest pan Czesław Szindler, który fotografuje kapliczki przydrożne, swoje slajdy może pokazać też każdy turysta - najczęściej są to zdjęcia z górskich wycieczek, ale zdarzają się nawet fotografie rodzinne. Miłym i raczej nowym zwyczajem są śluby w kapliczce na Przełęczy i wesela w schronisku. Moja córka też tutaj brała ślub.

Czy to zbieg okoliczności, że gospodarz schroniska na Przełęczy Opaczne ma to samo nazwisko, co Pani?

Nie, to nie przypadek. Staszek Front jest bratem mojego męża, a schronisko na Opacznem to rodzinny dom ich ojca. Drugi z braci - nieżyjący bliźniak mojego męża przez piętnaście lat prowadził schronisko na Baraniej Górze. A moja siostra jest gospodynią na Leskowcu. Dużo nas w górach... (śmiech)

Jak minęło Pani te dwadzieścia lat na Przegibku?

Szczęśliwie i spokojnie. Nigdy nie czuję się tutaj zmęczona, nawet gdy nogi i ręce bolą mnie od pracy. Lubię to, co robię, lubię Przegibek. To dobre miejsce, nic złego nas tu nie spotkało. I oby tak dalej...

 

Powyższy tekst został opublikowany w miesięczniku "n.p.m." nr 7/2008


Strona główna